Przejdź do zawartości

Przez kraj wód, duchów i zwierząt/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Filochowski
Tytuł Przez kraj wód, duchów i zwierząt
Podtytuł Romans podróżniczy
Wydawca Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1926
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
MINISTER I DETEKTYW.

Pominąwszy chwilowy wybuch rozpaczy po stracie ukochanego przodka, Kuleszak pełen był zachwytu dla przemyślnego wywiadowcy.
Wieczorem po arcydzielnym obiedzie (niepospolita koncepcja: bażant nadziewany truflami i łosoś w cieście francuskiem!), opuszczałem ”Luminozę” w nowiutkiem palcie, na duchu pokrzepiony całkiem przyzwoitem honorarjum.
Jeszcze w samochodzie, którym jechałem do Gdanska, doktór January przyglądał mi się pobożnie i z taką uwagą, jak gdyby naprawdę zależało mu na najdokładnieszem zapamiętaniu mego oblicza.
Chociaż w przedsionku dworca pożegnałem się z Kuleszakiem na dobre pół godziny przed odejściem pociągu, oznajmiono mi jednak, że w pierwszej klasie wszystkie miejsca są już zajęte. Wiadomość ta odrazu napełniła mię spleenem, trzeba było bowiem zrezygnować ze snu, a kto wie, może nawet i z drzemki.
Przy przejściu na peron warszawski zdaleka pokazuję urzędnikowi niemieckiemu swoją legitymację redakcyjną.
— So, diplomatisches Pass — inteligentnie domyśla się ślepawy policjant, z pozorami uprzejmości przepuszczając mię do tunelu.
Bagażowy (czyżby nie lepiej brzmiało po polsku: rzeczownik?), który był świadkiem tej sceny, wniósłszy na kurytarz wagonu moją walizkę, oznajmia pokornie:
— Pójdę poszukać „schafnera”.
Niebawem wraca w towarzystwie nadkonduktora.
— Czy pan minister ma już miejsce? — pyta kolejarz, przez tragarza widać uprzedzony, jakiego to gościa wieść dzisiaj będzie kurjer nocny do Warszawy.
—Właściwie powiedziawszy — trzeźwo sobie rozumuję — ani mnie, ani nikomu chyba nie zależy na tem, żeby nieporozumienie prostować przed zdobyciem jakiego takiego miejsca.
Konduktor zaczął rozglądać się po wagonie, ale wyprzedziło go i rozgwarem przeludnionych przedziałów wstrząsnęło wielkie słowo „Minister!” Zewsząd powychylały się zelektryzowane wieścią, ostre w rysunku głowy spekulantów i sopockich letników.
Sypnęło się odrazu parę ofert.
— Pan minister będzie łaskaw może do naszego przedziału? — zaprasza mię czarniawy młodzieniec w jedwabnej koszuli. — Jeden kącik zawsze się przecież znajdzie, zwłaszcza dla wysokiej urzędowej osoby...
Wchodzę i siadam na składkowem miejscu. Kilka par skupionych oczu z nabożeństwem studjuje każdy mój ruch. W klatkach piersiowych wzruszone serca biją na święto dumy i oszałamiającego wprost zaszczytu. „Pan minister z nami jedzie, a my z panem ministrem. Inne przedziały niech się zatrują przygnębieniem, niechaj pękną z zazdrości. Dobre sobie, pan minister miałby z nimi jechać? Patrzcie państwo, to dopiero wymyślili! Jakgdyby ministrowie z każdym mogli i chcieli podróżować! Jakie to jutro będą opowiadania po Warszawie!!” „Wiesz pan, panie Bauchwinter, z kim to ja ostatnio jechałem? Z kim ja się zaprzyjaźniłem na odlew?” Nie może być! A to szczęśliwiarz! Koncesja murowana!“
— Pan minister z daleka raczy przybywać? — pada pod moim adresem pierwsze nieśmiałe zapytanie.
— Ooooo! — krótko odpowiadam.
— Aaaaa!
Głowy chwieją się w niemym podziwie dla człowieka, który z tytułu swego, stanowiska odbywać musi takie ogromne podróże.
Okropnie widać chce się ludziom wiedzieć, z jakim to jadą ministrem, jak się nazywa, jakim zarządza „resortem“, czy to przyjemnie, czy bardzo przyjemnie być takim władnym rozkazodawcą? Szukają sposobu zaspokojenia ciekawości jak najdelikatniejszego, żeby pan minister przypadkiem się nie obraził i nie przeniósł się broń Boże do innego przedziału.
Wreszcie jakiś starszy wiekiem izraelita powstaje z miejsca i taki czyni gest, jak gdyby poprawić chciał leżącą na siatce moją walizeczkę.
— Nu, teraz to już ta teka nie spadnie, mocno siedzi...
Uprzejmy semita śmieje się zcicha ciekaw śmiertelnie, jakie to wrażenie zrobi na mnie wyraz,,teka“. Inni też męczą się oczekiwaniem. Oddech wstrzymali i czekają. Ale że ja milczę, więc oni kręcą się na kanapach i cierpią coraz dotkliwiej.
— Bardzo przepraszam pana ministra — po dłuższej pauzie odezwie się młody letnik w jedwabnej koszuli. — Ja nad wyraz nawet przepraszam, ale mój ojciec ma skargę na pewnego urzędnika w Warszawie...
— Cicho pan siedź! — upominał go inny podróżny, zapewne w bezsilnej zawiści, że sam na taki akt odwagi nie może się zdobyć, — Co to jest za zawracanie wysoko postawionej głowy! Ten urzędnik, o którym pan chcesz mówić, to może jest z całkiem innego ministerjum.
Patrzą na mnie gorączkowo, iż pewnie teraz się wygadam. Ale ja milczę, a oni cierpią coraz silniej.
— Zamiast dokuczać wysokiej osobie — pojednawczo propounje starszy pan — lepiej spytajmy się pana ministra, czy pozwoli nam na granicy celnej powiedzieć, że my jedziemy razem z nim i że my jesteśmy jego stare, dobre znajome.
Kilka par oczu błagalnie patrzy w moją kamienną twarz.
W tej samej chwili do wagonu wpada Kuleszak, a za nim jeszcze jakiś ktoś z rozlanym na obliczu uśmiechem zachwycenia.
— Drogi panie Rapp — żywo zawołał sztuczny potomek Marcina Kuleszy. — Kochany panie Rapp, przekonany jestem najmocniej, że nic pan nie będzie miał przeciwko temu, żebym ci przedstawił obecnego tu dyrektora, który tylko marzy o uściśnięciu dłoni zdumiewającego detektywa, chluby detektywów polskich!
Sytuacja moja jako zdemaskowanego samozwańca-ministra wobec towarzyszów podróży staje się cokolwiek kłopotliwa.
Anim się spostrzegł, jak mojej ręki uczepiły się czyjeś palce, a głos, dyszący szczęściem, rozprysnął się po całym przedziale:
— Jakże mi miło osobiście poznać utalentowanego detektywa polskiego! Doktór Kuleszak, którego przypadkiem tu spotkałem, tyle mi cudów opowiedział, że muszę pana uważać za najwybitniejszą siłę śledczą Europy...
Zbliżał się czas odejścia pociągu, więc goście, nie żegnając się już ze mną, pośpiesznie opuścili wagon.
Stoję w oknie, bo nie wiem, jak się zachować, jak patrzeć na te obecnie drwiąco zapewne uśmiechnięte twarze podróżnych.
Pociąg już wybiegł poza obręb miasta, a ja wciąż jeszcze nie opuszczam okna.
Wreszcie słyszę za sobą:
— Bilecik pański!
Odwracam się, podaję konduktorowi bilet... I oczom własnym nie wierzę — przedział był zupełnie pusty. Ja sam, ja tylko w nim króluję! Panowie współtowarzysze podróży gdzieindziej woleli dla siebie poszukać miejsc. Byle tylko dalej od zamaskowanego detektywa. Zwłaszcza, że lada chwila Tczew i rewizja celna.

Zamykam drzwi, gaszę światło i rozciągam się na ławie...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Filochowski.