Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XLIII
W KTÓREM OPOWIADA SIĘ O HISTORJI POGANIACZA MUŁÓW I O RÓŻNYCH DZIWNYCH W OBERŻY TRAFUNKACH

Jestem miłości żeglarzem,
Co po głębokich jej toniach
Płynie bez źdźbła nadziei,
Że kiedyś do portu zawinie.

Za jedną poglądam gwiazdą,
Którą wciąż ścigam zoddali.
Tak jasnej i pięknej gwiazdy
Palinur[1] nie widział sam.

Ani wiem dokąd mnie wiedzie;
Na los niepewny się zdawam.
Dusza, w mych oczach utkwiona,
Oderwać się od niej nie może.

Niesłusznej skromności przesada,
Nadmierna cnotliwość i wstyd,
Są mgłami, które ją kryją
Przed memi oczyma chciwemi.

O jasna, błyszcząca gwiazdo,
Twoim promieniem rażony,
Duch mój zagaśnie na ziemi,
Gdy ty mi zgaśniesz na niebie!!


Gdy śpiewak do tego miejsca doszedł, zdało się Dorocie, że będzie rzeczą stosowną obudzić Klarę, aby i ona tak pięknego posłuchała głosu. Poruszyła ją kilka razy na posłaniu, a gdy już Klara oczy otwarła, rzekła:
— Wybacz mi, drogie dziecko, że cię budzę, ale czynię to tylko dlatego, abyś uraczyła się słuchaniem najpiękniejszego głosu, jaki kiedykolwiek w życiu mógł dotrzeć do uszu twoich.
Klara, niezupełnie jeszcze ze snu ockniona, nie zrozumiała zrazu, co Dorota mówi, obróciła się tedy do niej z prośbą, aby jej wytłumaczyła, o co chodzi. Pojąwszy wreszcie i wyczmuciwszy się z snu należycie, zaczęła pilnie nadsłuchiwać. Gdy tylko usłyszała dwie strofki, napadło ją dziwne drżenie, jakby febry dostała; obłapiła Dorotę za szyję i rzekła:
— Ach, Miłościwa Pani, pocóżżeście mnie budzili? Największem dobrem, teraz mi przez fortunę wyświadczonem, byłoby, gdybym miała oczy zawarte i uszy zatkane tak, abym nie widziała ani słyszała tego nieszczęsnego śpiewaka!
— Co też ty mówisz moje dziecko? — odparła Dorota. — Spójrz bacznie, przecież ten śpiewak jest poganiaczem mułów.
— Nie — odparła Klara. — Jest to pan wielu włości. Posiada także moje serce i duszę moją tak całkowicie, że jeśli sam niemi nie wzgardzi, wiecznie one doń należeć będą.
Dorota zdumiała się bardzo tą roztropną mową Klary, gdyż wydało się jej, że słowa te znacznie przechodzą eksperjencję, jakiej po młódce w tym wieku można się było spodziewać. W końcu rzekła:
— Mówicie tak zawikłanie, moja panienko, że wcale Was zrozumieć nie mogę. Objaśnij mnie lepiej i powiedz, coś chciała powiedzieć o włościach, duszy, sercu i tym śpiewaku, którego głos taką niespokojnością cię napełnia. Wszakoż poczekaj jeszcze chwilę, gdyż nie chciałabym twoich trosk słuchając, stracić sposobności doznania przyjemności przy słuchaniu tego śpiewu. Wydaje mi się, że znów na inną nutę i innemi słowy śpiewać zaczyna.
— Niech będzie, jak chcecie, pani — rzekła Klara i aby nie słuchać uszy rękoma zatuliła.
Dorota, zdziwiona tem niepomiernie, jęła słuchać pieśni, która taką była:

Słodka nadziejo moja!
Która, znosząc przeszkody, niepodobieństw tamy,
Lecisz pośród gwiazd roja,
Zapalonych przez siebie u niebieskiej bramy.
Gdy śmierć pójdzie w me trony,
Równie lśnić będą blasków twoich snopy!

Bezwolni i gnuśni ludzie
Zwycięstw, ani triumfów żadnych mieć nie mogą;
Szczęścia nie znają po trudzie,
Ci, co na los przeciwny z niemą patrzą trwogą,
Mdlejące oddają zmysły
Lenistwu i wczasowi w związek nader ścisły.

Jeśli Amora względy
Trza kupować, to nie jest, wierę, bez kozery
Ta cena, co ją płacą zawsze i powszędy
Za afekt kochanki szczery.
Rzecz wiadoma, że ludzie
Szacują tylko rzeczy, zdobywane w trudzie.

Często upór w kochaniu
Wszelkie niepodobieństwa w możliwość przemienia.
Jeśli zaś ja w miłosnem, upartem staraniu
Daleki mam cel pragnienia,
To jeszcze wątpić nie trzeba,
Że kiedyś z ziemi, szczęsny, wzniosę się do nieba.

Tutaj głos umilkł, zaś Klara znów szlochać zaczęła. Wszystko to napełniło Dorotę jeszcze żywszem pragnieniem dowiedzenia się, jakaby była przyczyna tego śpiewu, tak miłego i tego, tak rzewnego, płaczu. Zapytała tedy. co jej Klara przed chwilą powiedzieć chciała. Wówczas Klara, obawiając się, aby Luscinda słów jej nie usłyszała, podszedłszy do Doroty, usta do jej uszu tak zbliżyła, że mogła mówić bezpiecznie bez tego, aby ją inni usłyszeć mieli.

— Ten, co śpiewa, Miłościwa Pani, jest synem rycerza, wywodzącego się z Królestwa Aragonu, pana dwóch zamków, mieszkającego w Madrycie, naprzeciw domu mego ojca. Chocia okna mieszkania naszego przysłonione były w lecie płótnem, a w zimie żaluzjami, młody ten panicz, który podówczas jeszcze do szkół uczęszczał, przecie mnie ujrzał (nie wiem sama, gdzie się to stać mogło, może w kościele, a może też w innem jakiemś miejscu). Mówiąc pokrótce, zakochał się we mnie i dał mi to poznać, ile mógł, na migi przez okno swoje. Płakał przy tem tak rzewliwie, że musiałam uwierzyć mu i pokochać go, chocia i nie wiedziałam czego żąda odemnie.
Między innemi znakami, które mi okazywał, często ręce pospołu składał, dając mi poznać, że się ze mną ożeni. Ja, aczkolwiek wielką radość na samą myśl o tem odczuwałam, będąc sama i bez matki, nie wiedziałam do kogo się po radę obrócić. I tak go w jego niepewności ostawiałam, nie okazując mu innego faworu, krom tego, że gdy mój i jego ojciec z domów się wydalali, unosiłam nieco zasłony, albo żaluzji, by się mnie mógł napatrzeć do syta. Było to dlań takiem szczęściem, iż zdało się, że od rozumu odchodzi z uciechy. Tymczasem zbliżył się dzień wyjazdu mego ojca. Dowiedział się o tem, ale nie odemnie, gdyż ja z nim rozmawiać nie mogłam. Uznałam, że zachorzał ze zmartwienia tak, iż, opuszczając miasto, nie mogłam się z nim zobaczyć i pożegnać go choćby oczyma. Acz po dwóch dniach drogi, gdyśmy zajechali przed karczmę, o dzień drogi od tego miejsca oddaloną, ujrzałam go przed bramą. Przebrany był za poganiacza mułów tak udatnie, że gdybym żywego jego konterfektu w duszy swej nie nosiła, niechybnie poznaćbym go nie była mogła. Rozpoznałam go, zdumiałam się i ucieszyłam się wielce. Spoglądał na mnie nieznacznie tak, aby tego nie dostrzegł mój ojciec, przed którym zawsze się ukrywa, gdy za mną po kraju jeździ i do tych zajazdów, w których my wczasu zażywamy, wstępuje. Wyznać muszę, iż wiedząc kto on jest i że to przez miłość do mnie tak pieszo biega i tak wielkie utrapienia znosi, mało nie umieram ze zgryzoty i wszędzie tam, gdzie on nogę postawi, ja oczy obracam. Nie wiem z jakim zamysłem tu przybył, nie wiem, jak mógł uciec od ojca swego, który mu radby nieba przychylić, jakoże innego dziedzica nie ma, zaś syn jego na tą pieczołowitość i starania całkiem zasługuje, jak się Wasza Miłość zresztą sama upewni, gdy go pozna. Mogę także powiedzieć, że wszystko co śpiewa, z własnej głowy bierze, gdyż, jak słyszałam, jest zawołanym wierszopisem. Ile razy go widzę lub słyszę śpiewającego, drżę cała z obawy, aby mój rodzic nie dowiedział się o naszych miłosnych pragnieniach. Nigdy w życiu mojem jednego z nim nie zamieniłam słowa, a jednak tak go miłuję, że mi żyć bez niego nie sposób. To jest wszystko, droga pani moja, co mogę opowiedzieć o tym śpiewaku, którego głos w takie Was wprawił uniesienie. Słów tych starczy, abyście poznali, że to nie mułów przewodnik, jakeście mniemali, ale pan znacznych włości i wielu zamków.
— Już i niczego przydawać nie potrzebujesz, śliczna panienko — rzekła Dorota, całując ją stokrotnie. — Dość na tem, powtarzam. Poczekaj aż dzień nastanie, a z pomocą Boską sprawę Waszą tym trybem powiodę, że radosny i zasłużony skutek uwieńczy szlachetne Wasze zamiary.
— Ach, miła pani — rzekła Klara — jakiegoż szczęśliwego końca oczekiwać można, skoro ojciec jego, będąc człekiem znacznym i bogatym, mniema zapewne, że ledwiebym godna była zostać służką jego syna, a cóż dopiero małżonką? Chciałabym przeto, aby zawrócił z drogi i mnie w spokoju ostawił. Może nie widząc go i odjeżdżając w tak daleki kraj, uczuję, że ból, który teraz cierpię, pofolguje trochę, chocia, mówiąc po prawdzie, nie bardzo ja wierzę w skuteczność tego środka. Nie wiem jaki djabeł to sprawił i skąd ta miłość na mnie naszła: jestem wszak młódką, a on otrokiem; jak mniemam, równą liczbę lat liczymy. Ja jeszcze nie mam szesnastu lat. Jak ojciec mój mówi, skończę je dopiero na święty Michał.
Dorota nie mogła powstrzymać się od śmiechu, słysząc tak dziecinną mowę Klary i rzekła:
— Prześpijmy, panienko, resztę nocy, która nam pozostaje. Gdy Bóg zechce dzień wstanie, a wówczas obmyślimy potrzebne środki i uznamy, czy jeszcze do czego sposobna być mogę.
Dorota i Klara zamilkły. W całym gościńcu panowała niezakłócona cisza. Nie spała jeno córka gospodarska i Maritornes, która wiedząc na którą nogę utyka Don Kichot, sprawujący właśnie na koniu i w zbroi straż przed oberżą, umyśliły jakiś figiel mu wypłatać albo przynajmniej rozerwać się trochę słuchaniem jego andronów.
Traf zrządził, że w całej karczmie nie było ani jednego okna, któreby na dwór wychodziło, jeno dziura od siennicy, przez którą wyrzucano na dół słomę i siano. Owe dwie rzekome dziewice wyjrzawszy przez ten otwór spostrzegły, że Don Kichot siedząc na koniu, podpierał się swoją ogromną lancą i wydawał od czasu do czasu tak przeraźliwe westchnienia, jakby za każdym razem miał ducha wyzionąć. Usłyszały również jak mówił jedwabistym, pieściwym i rozkochanym głosem:
— O pani moja, Dulcyneo z Toboso, najwyższy kresie piękności, szczycie i korono mądrości wszelkiej, arko największego wdzięku, zbiorze cnoty, a wreszcie obrazie wszystkiego tego, co jest szacownego, przedniego i najmilszego na świecie! Co czynisz w tej godzinie? Czy masz myśl zabawną swoim niewolnikiem-rycerzem, który z własnej woli na takie utrapienia i hazardy się wystawia, aby ci tylko godnie służyć? Daj mi jakąś wieść o sobie, o srebrna luno, bogini o trzech jaśniejących obliczach![2] Zazdrosna o własne swoje oblicze nadziemskie, przyglądasz mu się teraz zapewne, przechadzając się po krużgankach wspaniałych pałaców swoich, albo też stojąc oparta na jakimś balkonie. Rozmyślasz, jakby to bez uszczerbku dla cnoty i wielkości swojej uciszyć tę burzę, szalejącą w mojem sercu, jaką szczęśliwością moje udręki wynagrodzić, jaki ukazać wczas trudom moim, słowem, jakie życie dać mojej śmierci, i jaką nagrodę moim tak wiernym służbom.
Ty słońce, coś winno teraz się pośpieszyć, aby zaprząc rumaki do swego ognistego wozu i wzejść wcześnie dla oglądania pani mojej — błagam pozdrów ją odemnie. Bacz jednak, abyś, ujrzawszy ją i pozdrowiwszy, nie pocałowało ją w oblicze, gdyż byłbym bardziej o ciebie zazdrosny, niż ty o tę wietrznicę niewdzięczną, która ci wiele mozołu przysporzyła i uganiać się kazała po polach Tessalji, czy wybrzeżach Peneusza, gdyż sam już nie wiem, gdzieś biegał, będąc zakochanym i zazdrosnym.[3]
Don Kichot doszedł właśnie do tego miejsca w swej uroczystej oracji, gdy córka gospodarska dała mu znak, żeby umilkł, a później rzekła:
— Przybliż się WPan, Mości kawalerze, jeśli łaska.
Na ten głos Don Kichot obrócił głowę i ujrzał w świetle miesiąca, który właśnie był w pełni kogoś, kto go wołał przez dziurę w murze. Zdało mu się, że to jest ganek, złotemi kratami opatrzony, jak to się zdarza w bogatych zamkach, do jakich według jego rozumienia i ta oberża się zaliczała. Wraz uroił sobie w szalonej głowie, że piękna panna, córka właścicielki tego zamku, zwyciężona miłością, znów się do niego zalecać próbuje. Tak myśląc i nie chcąc się niewdzięcznym ani grubijańskim okazać, ściągnął wodze Rossynantowi, zbliżył się do otworu i rzekł, ujrzawszy dwie damy:
— Żal mi was, piękna pani, żeście swoje miłosne zamysły umieściły w tym, któremu nie lza odpowiedzieć na nie tak, jakby tego wymagała Wasza dostojność i uroda. Nie obwiniajcie o nieczułość tego nieszczęśliwego rycerza błędnego, któremu Amor nie zwala, aby zwrócił swoje strzeliste chęci ku innej niż ta, co się stała samowładną i całkowitą panią jego duszy, zaledwie ją oczy jego ujrzały. Wybaczcie mi, piękna panienko, powróćcie do swojej komnaty i nie czyńcie mnie jeszcze sroższym niewdzięcznikiem przez ustawne odkrywanie swoich miłosnych upałów. Ale jeśli dla miłości, którą dla mnie żywicie, znajdziecie we mnie inny przymiot, co nie będąc miłością, będzie w stanie jednak Was ukontentować, zażądajcie go odemnie. Przysięgam Wam na miłą moją nieprzyjaciółkę, nie przytomną tutaj, że go Wam dam nie mieszkając, choćbyście zapragnęły pęku włosów Meduzy, co wszystkie były wężami albo też promieniami słońca, zamkniętemi w ampułce szklanej.
— Moja pani nie potrzebuje tego wszystkiego, panie rycerzu — rzekła w tem miejscu Maritornes.
— Czegóż tedy trza twojej pani, o roztropna ochmistrzyni? — zapytał Don Kichot.
— Jednej tylko pięknej ręki Waszej — odparła Maritornes — aby zaspokoić nią wielkie pragnienie, które sprowadziło ją do tej dziury z tak wielkiem niebezpieczeństwem dla jej honoru; gdyby ją pan ojciec tutaj zdybał, posiekłby ją na drobne kawałeczki, tak iż zaledwieby z niej uszy pozostały.
— Chciałbym już ja to widzieć — odparł Don Kichot. — Niechaj się ma na baczności jeśli nie chce, aby go spotkał najżałośniejszy koniec, jakiego kiedybądź doświadczył surowy ojciec za to, że śmiał ręce podnieść na pieszczone członeczki swej zakochanej córki.
Maritornes nie wątpiła, że Don Kichot poda dłoń, o którą go tak proszono i głowiąc się nad tem, co jej dalej uczynić wypadnie, odeszła od dziury w murze, udała się do stajni, gdzie schwyciła postronek od osła Sanczo Pansy i podpełzła cicho do otworu z powrotem w tym czasie, gdy Don Kichot stanął już był nogami na siodle Rossynanta, aby dostać się do okratowanego ganku, na którym, według jego rozumienia, miała się znajdować dzieweczka tak srodze miłością zraniona. Podając jej dłoń, rzekł:
— Przyjmijcie wdzięczna panienko tę dłoń, albo lepiej rzekłszy, ten bat na wszystkich bezecników, jacy są na ziemi, przyjmijcie tę dłoń, mówię, której żadna ręka białogłowy nie dotykała, nawet ręka tej, co jest wszechwładną mego ciała i mojej duszy władczynią. Nie daję jej Wam w tej myśli, abyście ją ucałowali, czynię to jeno po to, byście zważyli zwięzłość nerwów, zapletłość muskułów, krzepkość natężenia tych żył szerokich, z czego już można wnosić o sile ramienia, co taką ręką jest ozdobione.
— Zaraz to obaczym — rzekła Maritornes i, zadzierzgnąwszy powróz na jednym końcu, zarzuciła pętlę na kiść ręki Don Kichota. Później, oddaliwszy się od dziury w murze, przywiązała drugi koniec do łańcucha drzwi od siennicy.
Don Kichot, czując tęgość powroza na swojej ręce, rzekł:
— Zdaje mi się, Wasza Miłość, że raczej skrobiecie moją dłoń, niż ją głaskacie. Nie obchodźcie się z nią tak twardo, gdyż nie jest ona winna temu złu, co je Wam moja obojętność wyrządza. Nie jest to słuszna rzecz, by na takiej małej cząstce ciała całą nawałność srogich wywierać gniewów. Zważcie, że ten kto kocha nie zwykł mścić się tak grubijańsko.
Wszystkich tych słów Don Kichota już nikt nie słyszał. Maritornes, przykrępowawszy go silnie, odeszła pospołu z córką oberżysty, śmiejąc się do rozpuku. Don Kichot pozostał uwiązany tak mocno, że żadną modłą uwolnić się nie mógł. Jako się rzekło, stał na siodle Rossynanta z ramieniem, tkwiącem w dziurze i z ręką, uwiązaną za kiść do łańcucha drzwi. Obawiał się srodze, aby Rossynantowi nie zachciało się przypadkiem z miejsca ruszyć, gdyż wówczas zawisłby za ramię w powietrzu. Prawdę mówiąc, po cierpliwości i spokojnem przyrodzeniu Rossynanta wnosić można było, że będzie stał na miejscu, nie drgnąwszy, choćby przez wiek cały.
W końcu Don Kichot, spostrzegłszy, że jest związany i że damy odeszły, ubrdał sobie, że wszystko to stało się przez zaczarowanie, podobnie jak wtedy, gdy w tym omamionym zamku Maur mulnika wygrzmocił go naschwał. Przeklinał po tysiąc razy swoją nierozwagę, gdyż, opuściwszy zeszłym razem ten zamek w tak żałosnym stanie, odważył się wejść tutaj po raz wtóry (zwłaszcza, iż jest przestrogą dla rycerza błędnego, że gdy mu się zdarzy jeno jakaś przygoda, której do skutku szczęśliwego dowieść nie podobna, znak to, że jest przeznaczona wykonaniu innego rycerza, a nie jego — nie trza tedy, aby drugi raz miał bezskutecznie tego samego próbować).
Z tem wszystkiem nie przestawał ciągnąć ręki ze wszystkich sił, aliści był tam mocno uwiązany, że wszystkie jego wysiłki daremne się okazały. Próbował ostrożnie tak, aby Rossynant się nie umknął. Z wielką chęcią na siodleby usiadł, musiał jednak stać na nogach, gdyż inaczej rękęby sobie ze stawów wyłomił. Jakżeby chciał posiadać w tej chwili szpadę Amadisa, wobec której czary mocy żadnej nie miały. Jakże przeklinał swój los, który pozbawiał świat jego pomocy tak długo, jak tu zaczarowany pozostaje.
Wieleż razy wspominał swoją ukochaną Dulcyneę z Toboso i przyzywał wiernego giermka, Sanczo Pansę! Ów, rozciągniony na kulbace swego osła, leżał w głębokim śnie pogrążony i nie myślał w tej chwili nawet o matce, która go na świat wydała. Wywoływał także i na pomoc przyzywał mędrców, Ligardea i Alquifa, a takoż wierną przyjaciółkę swoją, Urgandę. Nareszcie dzień go zastał w tak opłakanym i rozpacznym stanie, że ryczał jak wół, nie mając nadziei, aby świt miał temu złu zaradzić. Mniemał, że skoro jest zaczarowany, cierpienia jego wiecznie trwać będą. Wiarę tę umacniała niesłychana Rossynanta nieruchawość, który przez całą noc ani drgnął. Nie wątpił już, że on i jego rumak, nie jedząc, nie pijąc, nie śpiąc, zostaną tutaj tak zaklęci, dopóki inny jakiś, bardziej potężny i mądrzejszy czarnoksiężnik z tego omamienia ich nie wyprowadzi.
Omylił się jednak w mniemaniu swojem, gdyż zaledwie świt się uczynił, zajechali przed oberżę czterej konni, bogato odziani, opatrzeni porządnie i z rusznicami u łęków siodeł. Zakołatali mocno do wrót jeszcze zamkniętego gościńca. Don Kichot, ujrzawszy ich z miejsca, w którem jeszcze straż sprawował, zawołał głosem władczym i donośnym:
— Rycerze i giermkowie, ktobądź jesteście, nie godzi się tak rano do bram zamku dobijać, gdyż jasną jest rzeczą, że ci, co wewnątrz się znajdują, śpią jeszcze o tej porze. Nie jest w obyczaju, aby wrota twierdz otwierać, nim słońce wzejdzie. Ustąpcie i zaczekajcie, aż dzień będzie należyty, wtedy obaczym czy się godzi was do wnętrza wpuścić.
— Cóż to za zamek jest u bisa? — rzekł jeden z przybyłych — aby tyle korowodów z nami robić? Jeśli jesteście gospodarzem, rozkażcie, aby bramę otworzono, gdyż jeno krótką chwilę zabawić tu chcemy. Popasiemy konie i wraz dalej ruszymy.
— Zaliż mam pozór karczmarza, rycerze? — zapytał Don Kichot.
— Nie wiem jaki pozór macie — odparł konny — słyszę jeno, że banialuki gadacie, nazywając tę karczmę zamkiem.
— Tak, to zamek — odparł Don Kichot — i to jeden z najznacznieszych w całej okolicy. Są w nim i takie osoby, co nosiły koronę na głowie i sceptrum w ręku trzymały.
— Lepiejby było przeciwnie powiedzieć — rzekł jezdny — sceptrum na głowie, a koronę w ręku. Jest do wiary podobne, że w oberży gości trupa komedjantów, którzy pospolicie te korony i sceptra noszą. Niemasz podobieństwa, aby w tak małej karczmie, gdzie niezakłócony panuje spokój, inne osoby, godne królewskich oznak, się znajdowały.
— Mało znacie świat — odparł Don Kichot — jeśli nie wiecie, jakie przypadki zdarzać się mogą rycerstwu błędnemu. — Towarzysze tego, który pytał, sprzykrzywszy sobie ten dyskurs z Don Kichotem, poczęli znów do drzwi kołatać tak wściekle, że wreszcie obudził się oberżysta i wszyscy, co się w karczmie znajdowali. Gospodarz wstał z łoża i zapytał, kto się do bramy tak dobija? Zdarzyło się, że w tym czasie jedna z klaczy zwąchała Rossynanta, który smutny i melankolji pełen, z uszami opuszczonymi, wspierał, nie ruszając się z miejsca, zawieszonego w powietrzu pana. Koniec końców Rossynant, który był z ciała, a nie z drewna, chocia takim się być wydawał, nie mógł się powstrzymać, aby z kolei nie powęszyć za klaczą, co zaloty czynić umyśliła. Odemknął się nieco od swego pana, a wówczas usunęły się z siodła nogi Don Kichota. Rycerz nasz byłby niechybnie na ziemię się zwalił, gdyby nie był za rękę uwiązany. Poruszenie Rossynanta sprawiło mu nieznośną boleść; uczuł, jakby mu rękę wyłamywano. Znajdował się tak blisko ziemi, że końcami palców jej dotykał; co było mu tylko nowej udręki przyczyną, gdyż, czując, że nie wiele brak, aby stopy na ziemi postawić, wyciągał się i wyprężał, jak ci, którzy torturom sznura podlegają. Zawieszają ich w ten sposób, że już ziemię czują, a przecie dotknąć jej nie mogą. Sami swoją mękę powiększają, wyprężając się z wszystkich sił. Zwodzi ich próżna nadzieja, że, gdy się dobrze wyciągną, nogami gruntu dostaną.




  1. Reminiscencja klasyczna, powstała z wiersza Wergiljusza (lib III, 513)... „surgit Palinurus et omnes — explorat ventos... Sidera cuncta notat tacido labentia caelo“.
  2. „Diva triformis“ — mówi Owidjusz. Luna na niebie, Djana na ziemi, Proserpina lub Hekate w podziemiach.
  3. Don Kichota nieraz zawodzi pamięć w rzeczach literatury. Rycerz Posępnego Oblicza, jak widać, niezbyt dobrze znał legendę o Apollu i Dafne, która, uciekając od miłosnych prześladowań boga, została przemieniona w laur.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.