Prokurator Alicja Horn/Rozdział 21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Prokurator Alicja Horn
Tom drugi
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 21.

— Teraz nie mogę się z tobą zobaczyć — mówił profesor Brunicki — ale będę ci wdzięczny, jeżeli przyjdziesz do mnie na obiad.
— Zgoda, Karolu. Widzę, że jesteś w doskonałym humorze?
— Tak, Bohdanie, nawet w czymś więcej, niż to można nazwać humorem. Dzwoniłem do ciebie kilka razy, lecz i wczoraj odpowiedziano mi, że niema cię w Warszawie.
— Jestem właściwie pod Warszawą — odpowiedział Drucki.
— Tak, wiem, wspominała mi panna Łęska, że siedzisz w jakichś Chełminach. Dziękuję ci, żeś odwiedził pannę Łęską. Czy nie znajdujesz, że w jej stanie zaszła znaczna poprawa?
— Owszem. Cała zajęta jest myślą o...
Umyślnie zrobił długą pauzę.
— O kim? — zapytał niecierpliwie Brunicki.
— Dlaczego nie „o czem“, co?
— Więc wszystko jedno, o czem?
— O tobie, Karolu.
Brunicki chrząknął w słuchawkę:
— Tak... no... więc czekam cię na obiad, drogi Bohdanie. Dowidzenia.
Drucki położył tubę i zaśmiał się:
— Już można hałasować? — zapytała Zośka, stojąca przy tachcie z rurą od odkurzacza w ręku.
— Hałasuj, mała, ile ci się podoba.
Przekręciła kontakt i odkurzacz zawarczał niskim tonem.
Nachyliła się nad dywanem tak, że jej krótka, perkalowa sukienka w niebieskie paski odsłoniła nogi powyżej jędrnych muskułów, wiążących kolana, zresztą cała przylegała do skóry, wilgotnej od upału.
— Zośka! — zawołał.
Odwróciła zarumienioną twarz.
— Czy ty wiesz, że jesteś ładna, psiakrew!?
Wyprostowała się i wyszczerzyła szerokie białe zęby. Perkal był tak przezroczysty, że wyraźnie zaznaczały się przezeń dwie bronzowe plamy na dużych jędrnych piersiach.
— A no ładna może, ale nie dla każdego.
— Jakto nie dla każdego? — nieco zdetonował się.
— A dyć nie dla pana, bo do pana to przed wyjazdem kudy ładniejsza pani przychodziła, a i ta, co u niej teraz na wsi pan przebywa, to tyż dla pana ładniejsza.
— Chodź tu! — rzucił ostro.
Bez wahania położyła rurę odkurzacza i zbliżyła się do krzesła przy telefonie. Wyciągnął rękę i zagarnął ją sobie na kolana. Nie opierała się, lecz siedziała jakoś sztywno. Przez jedwab pidżamy i cienką sukienkę czuł wilgotność jej skóry. Jego ręka, przesuwając się po nagich łydkach, również stała się wilgotna. Zapach jej ciała miał w sobie coś z zapachu czystej bielizny i czabrów, a skóra na szyi i twarzy pachniała mlekiem.
Wpił się w jej usta.
— Zaraz — odsunęła go lekko — zamknę odkurzacz. Szkoda prądu.
Wstała i on wstał również. Wyłączyła kontakt i wyprężając ręce powiedziała:
— Straszny gorąc! Żeby tak do Wisły!
— Wykąp się w wannie — wycedził przez zaciśnięte zęby, zapalając papierosa.
— O, nie... Gdzieżbym się ośmieliła.
— Dlaczego? Proszę cię. Napuść sobie wody, tylko nie za zimnej, bo przeziębisz się.
— Można? Naprawdę pan pozwala?
— Ile tylko chcesz.
— Bo ja nieraz, jak pana niema, to myślałam, żeby wykąpać się, ale bałam się. O, niech pan tylko nie myśli, że ja jestem brudna. Ja i tak myję się, a to dla chłodu.
— Nie, nie myślę. Daj mi śniadanie i kąp się ile chcesz.
— Dziękuję, bardzo dziękuję! — zawołała z wprost dziecinną radością i w ciągu kilku minut podała mu kawę, poczem znikła.
Spróbował kawy, była gorąca. Zbliżył się do okna. Termometr w cieniu wykazywał trzydzieści siedem stopni. To upał!
Z pokoju kąpielowego dobiegł uszu plusk wody. Drucki przymknął oczy, wahał się chwilę i nacisnął klamkę drzwi pokoju kąpielowego. Były otwarte.
Dziewczyna stała naga w niszy prysznicowej, wśród gradu kropel, otaczających ją zewsząd. Ręce oplotła na karku, poddając twarz i piersi bezpośredniej sile natrysku. Oczy miała zaciśnięte, a szum wody zagłuszył kroki Druckiego.
Spostrzegła go dopiero po dłuższej chwili, gdy stojąc o dwa kroki od niej, zaklął:
— Psiakrew!
— Ojej! — krzyknęła i natychmiast przysiadła, zakrywając rękoma piersi, lecz jednocześnie podnosząc nań roześmiane oczy.
— Ach ty gadzino — powiedział — czemuś się nie zamknęła?!
— A bo nie wiedziałam, że pan wejdzie?... Co pan robi? Zamoczy pan pidżamę! O, rany!
Było już jednak zapóźno. Drucki wszedł do niszy i w jednej chwili pidżama mokra była do ostatniej nitki.
Pochylił się i, ująwszy ramiona Zośki, podniósł ją z ziemi i przyciągnął do siebie. Nie zrobiła jednego ruchu obrony i stali tak chwilę pod rzęsistym deszczem chłodnej wody.
— O, jak tu dobrze, prawda? — powiedziała, wspinając się na palcach i z całej siły przywierając do niego.
Trzymał ją jedną ręką, a drugą zrywał z siebie pidżamę! Oczy im zalewała woda, a mózgi krew i wziął ją tak świeżą i jędrną, jak natrysk, który bombardował dwa splecione ciała miljardami kropel.
Gdy zwisła bezwładna w jego rękach, zaniósł ją do przeciwległej niszy i położył na sofie.
— Tak... tak... mi szumi w głowie... od tego prysznicu — powiedziała urywanym głosem, wierzchem dłoni przesunęła po czole i uśmiechnęła się.
Patrzał na nią, leżącą przed nim nagą i tak pozbawioną wstydu, jak nie zna wstydu nagość całej przyrody.
Usiadł przy niej i przyglądał się z zachwytem:
— Czy ty wiesz, że jesteś djabelnie ładna?...
— O... o!.. — zaśmiała się i nie tylko ustami i oczyma, lecz zdawało się całą swą postacią — abym się tylko panu podobała...
— Mnie?
— Tylko panu.
W dwie godziny później wychodził z domu. Zośka prasowała pidżamę i nuciła coś wesołego. Pocałował ją w usta:
— Dowidzenia, mała!
— Dowidzenia panu... ale...
— Ale co? — zatrzymał się w progu.
— Ale na noc to chyba... nie przyjdę... Bo plotkowaliby... Aż jutro rano?
— Dobrze. Rano! Im wcześniej, tem lepiej.
— A pan... pan... dziś nie pojedzie na wieś do tej pani?...
— Za żadne skarby — zaśmiał się.
— To dobrze. Dowidzenia.
Odprowadziła go roziskrzonem spojrzeniem.
Drucki zatrzasnął drzwiczki auta i, zerknąwszy ku swoim oknom zobaczył wychylającą się zza firanki Zośkę. Powiał ku niej ręką i ruszył dobrym gazem.
Na Dębowej otworzył mu furtkę mrukliwy brodacz i oświadczył, że profesor jeszcze nie wrócił z kolei.
— Skąd?
— No, z dworca. Przecie syna odprowadza.
— Syna? — stanął, jak wryty, Drucki.
W tej chwili wszedł do przedpokoju doktór Kunoki.
— A, jakże się cieszę! — zawołał z tym żywszym, niż zwykle uśmiechem, którym zawsze witał Druckiego — no, proszę, proszę, profesor niedługo przyjedzie. Cóż pan porabia?
Drucki w kilku zdaniach opowiedział, że był na Helu i nawet miał tam wrócić, ale go coś „ukąsiło“ i nie wyjedzie.
— A co to, Antoni mnie powiedział, że podobno Piotr tu był?
Kunoki skinął głową.
— Karol go sprowadził na stałe ze Szwecji?
— Nie. Pan Piotr chciał poznać Polskę. Teraz jedzie do Zakopanego, do Krakowa i dalej, ale wróci tu jeszcze. Prosiłbym — dodał po pauzie, — by pan nie zdradzał się przed profesorem, że mu o tem powiedziałem.
— Ależ, naturalnie... Naturalnie... naturalnie — powtarzał zamyślony Drucki. — A... czy nie może mi doktór powiedzieć, jaki był... hm... stosunek Karola do syna?...
Japończyk pochylił się ku niemu i zaczął:
— Widzi pan, oddawna przypuszczałem, że impulsem, który skierował zainteresowania naukowe profesora ku problemowi tak zwanego zapatrzenia, była sprawa osobista. Nietrudno było wywnioskować to z namiętności, z pasji, z nerwowości, wreszcie, z jaką się tem zajmował. No i samo ryzyko tych badań... Otóż... czy pozwoli pan, że będę z nim szczery?
— Proszę, doktorze!
— Otóż, podejrzenia moje zmieniłyby się w pewność z chwilą, gdym zobaczył Piotra, nie, jeszcze wcześniej, z chwilą, gdy usłyszałem przez drzwi jego głos. Był to głos pański, panie Winkler.
Drucki zaciął wargi.
— Tak — ciągnął Kunoki — chłopak ten jest niesamowicie podobny do pana.
— Psiakrew, psiakrew!...
— Nietylko fizycznie, lecz i psychicznie. Jest prawie pańską kopją. Przyznam, że wtedy wszystko stało się dla mnie jasne. Profesor podejrzewa, że pan jest ojcem Piotra i... trudno mu się dziwić...
— Doktorze — zerwał się Drucki — doktorze, ale ja przysięgam, że nigdy żona Karola nie była moją kochanką. Nigdy! Doktorze, czy pan może mi uwierzyć?
Japończyk wziął go łagodnie za ramię:
— Niech się pan uspokoi. Wierzę panu. Co więcej, jestem przekonany, że tak jest. Myślę, że, już pominąwszy wszelkie inne względy, pan z pańską naturą, z pańskim typem psychiki nie umiałby tu kłamać, nie chciałby i nie potrzebował. A zresztą... zresztą i sam profesor już dziś wierzy panu.
Drucki zbladł i chwycił doktora za rękę:
— Co pan mówi?
— Opowiem panu. Profesor niedawno powziął myśl, że w psychice jednostki tak, jak i w jej morfologji, można odnaleźć ślady bytowania poprzednich pokoleń, a przedewszystkiem rodziców.
— I jak jest?
— Nie będę w to wchodził. Dość, że profesor przeprowadził cały szereg eksperymentów hipnotycz­nych zarówno w klinice, jak i tu — wskazał zasłonię­te kotarą drzwi — u nas. O ile mogłem z jego ską­pych relacyj wywnioskować, badania te nie dały ta­kich rezultatów, jakich oczekiwał, a jakie pozwala­łyby jego hipotezę nazwać teorją naukową. Jednakże miał cały szereg wypadków, w których uzyskał wy­niki bardzo zastanawiające. Wczoraj zaś przeprowa­dził eksperyment na Piotrze.
— I pan był przy tem?!
— Nie. Wiem tylko, że profesor przez cały dzień przygotowywał się do seansu, że wieczorem zamknął się z synem w gabinecie na przeszło godzinę, a po godzinie... wszedł rozpromieniony, powiedziałbym rozegzaltowany. Oświadczył mi, że jego hipoteza wstrząśnie współczesną wiedzą i że zapatrzenie musi istnieć i musi być uznanie przez oficjalną naukę.
Drucki słuchał z zapartym oddechem i teraz prawie krzyknął:
— Do stu djabłów! Kamień mi spada z serca!
Japończyk uśmiechnął się blado:
— O, i bez tego mieliśmy tu szereg, a mówiąc ściśle dwadzieścia dwa, niewątpliwych dowodów istnienia częściowego zapatrzenia, wywołanego sztucz­nie przez sugestję i siedem przypadków zapatrzeń również częściowych bez stosowania hipnozy, a przy pomocy środków naturalnych.
— Jakto naturalnych?
— Przy pomocy skoncentrowania uwagi ciężar­nej na pewien szczegół. Więc, naprzykład, w pokoju pozbawionym jakichkolwiek ozdób, czy urozmaiceń umieszczaliśmy obraz, przedstawiający człowieka o nadnaturalnie wielkiem jednem uchu. Potworność tego ucha przykuwała oczy pacjentki miesiącami. Syn jej urodził się z uchem prawem większem od lewego o siedemdziesiąt cztery procent.
— Fenomenalne!
— Albo, naprzykład, innej ciężarnej zastosowaliśmy napełnianie pokoju zapachem piżma. Natychmiast potem powodowaliśmy silny, niespodziewany hałas. Kobieta po pewnym czasie, ilekroć poczuła zapach piżma, wiedziała że nastąpi huk i zatykała uszy. Otóż jej córka, która obecnie ma lat dziewięć i uczy się w szkole powszechnej, ilekroć poczuje zapach piżma, natychmiast zatyka uszy. Gdy ją wypytywano, dlaczego to robi, odpowiada, że nie wie. Natomiast zahypnotyzowana, bez wahania twierdzi, że będzie wystrzał.
— A matka też zachowała ten ruch?
— Nie. Matka wcale nie reaguje na ten zapach. Ale powiem panu jeszcze coś ciekawego. Oto, kobieta ta wyszła zamąż za woźnego z banku i urodziła mu syna. Chłopiec, badany przez profesora Brunickiego przed rokiem, automatycznie reagował na zapach piżma zatykaniem uszu. Jak pan widzi, wrażenie, powzięte przez matkę i przekazane płodowi, płód ten utrwalił w organizmie matki, że przekazuje je nawet następnym dzieciom.
— Nadzwyczajne. Zatem różne oryginalne odruchy u ludzi mogą się tłomaczyć?...
— Nietylko odruchy, lecz zboczenia, idjosynkrazje, męczące sny o rzeczach, których dany osobnik nigdy nie widział, przemawianie przez sen w obcych, nieznanych językach, najczęściej w sanskrycie, wszystko to są następstwa wrażeń, odniesionych podświadomie w łonie matki, a często przekazywanych przez setki pokoleń.
— Do zdumiewających rzeczy dochodzi dzisiejsza wiedza — zawołał Drucki.
— No, nie tak bardzo dzisiejsza — uśmiechnął się Kunoki. — Ojciec jatrochemji, lekarz szwajcarski Paracelsus już na początku szesnastego wieku doszukiwał się źródła anomalij i zmian patologicznych w... zapatrzeniu się matki podczas ciąży. Wprawdzie chodziło mu głównie o wyjaśnienie przyczyn achromazji...
— Czego?
— Achromazja jest to kompletny daltonizm, czyli widzenie wszystkiego w kolorze szarym. Paracelsus odkrył to już dwieście lat przed Daltonem i utrzymywał, że ludzie dotknięci achromazją są dziećmi matek, które podczas ciąży trzymane były w więziennej ciemnicy. Oczywiście przypuszczenie to nie wytrzymuje krytyki. Natomiast inne jego twierdzenie już obecnie zostało udowodnione przez kilka moich własnych doświadczeń. Mówię o muzykalności, która czasami bywa dziedziczna, częściej jednak jest skutkiem wrażeń pobranych przez brzemienną.
— Lecz wszystko to są zapatrzenia częściowe, ale naprzykład, jeżeli chodzi o Piotra, jest ono zdumiewająco pełne.
— Tak.
— Czy i to się tłumaczy?
— Oczywiście. Wyznam panu, że wypadek ten wielce mnie zainteresował — poprawił się w krześle doktór Kunoki. — Zainteresował nietylko, jako swego rodzaju fenomen, lecz i jako kwestja, dotycząca bezpośrednio profesora Brunickiego, dla którego żywię cześć, uwielbienie i najgłębszą życzliwość.
— Zatem? Doszedł pan do jakichś wniosków?
— Tak. Pragnąłbym tylko, by przedtem zechciał mi pan odpowiedzieć na jedno pytanie.
— Służę.
— Otóż czy żona profesora kochała się w panu?
Drucki zrobił nieokreślony ruch ręką:
— Hm... niestety, tak.
— Pewien byłem tego — uśmiechnął się Japończyk — i widzi pan, to była właśnie siła potężniejsza od wszelkich sugestyj. Orjentuję się, że wołałby pan, by uczucie to nie miało miejsca. Sądzę jednak, że musiało być silne. Myślę, że całkowitość zapatrzenia tłumaczy się tu trzema wpływami: obrazem pańskim, jaki tkwił w psychice tej kobiety, wyobraźnią, która w chwali zapłodnienia musiała autosugestywnie działać w kierunku przeświadczenia, że akt dokonywany jest przez pana i wreszcie obecnością pańską w okresie ciąży.
— Jakiemiż drogami wpływy te działały?
— Biologja nie zna jeszcze tych dróg. Dopiero je poznaje, opierając się na mojej teorji elektroneuronów, stanowiących emanację ziarnistych ciałek Nissla. Emanacja ta jest energją stałą o różnej częstotliwości fal i stanowi w każdym organizmie to, co przyzwyczailiśmy się nazywać energją psychiczną.
— Więc, emanacja ta nie jest materjalna? — zapytał Drucki.
— Proszę pana, zdaje się, że my, biolodzy, przyjdziemy tu z pewną pomocą fizykom, którzy tak gorączkowo pracują nad rozwiązaniem zagadnienia materji i energji. W organizmie żywym bowiem, coraz wyraźniej występuje pewnik, że właściwej granicy między materją, a energją niema. Zatem i moje elektroneurony znajdują się w nieskończonej ilości ustawicznych przeistoczeń i faz. W swojej postaci energetycznej oczywiście, jak wszystkie niezwiązane w atomach elektrony, przenikają materje i mogą równie dobrze pozostać w wysyłającym je organizmie, jak i działać na inny. Rozumie pan?
— I tą drogą odbywa się wpływ psychiczny jednego człowieka na drugiego?
— Nietylko psychiczny, drogi panie, nietylko. To już udowodniło nam istnienie telepatji, hipnozy i tp. Lecz spostrzegamy i wpływ wręcz fizyczny, anatomiczny!. Nie chcę nudzić pana przykładami, wystarczy, jeżeli wspomnę o tem, że epilepsja, będąca następstwem zmian w tkankach włókien nerwowych udziela się przez zapatrzenie, jak brodawki, zez, jąkanie się i td.
— Czy elektrony te niczem nie różnią się od elektronów, emanowanych, przypuśćmy, przez rad?
— Różnią się tylko specjalnym układem emisji.
— A emitowane są przez nerwy?
— Cały organizm jest kompleksem niezliczonych stacyj nadawczych, dla których system nerwowy jest jakby anteną. Pozatem posiada nieskończenie większy kompleks stacyj odbiorczych. Temi stacjami są gruczoły wydzielania wewnętrznego. Przyjmują one niezliczone miljony impulsów zarówno z wewnątrz organizmu, jak i z zewnątrz. Pod wpływem tych impulsów produkują swoje hormony.
— Strasznie to skomplikowane — westchnął Drucki.
— Tylko dla nas — uśmiechnął się doktór Kunoki — w istocie swej wszystko to jest prawdopodobnie idealnie proste. Tylko współczesna nam wiedza znajduje się jeszcze w niemowlęctwie. Niech pan przyjmie, że początek świadomej myśli ludzkiej datuje się od mniej-więcej czterystu tysięcy lat, kiedy człowiek odkrył ogień. Po czterystu tysiącach lat pracy myśl ta doszła do posługiwania się radjem i do rozbijania atomu! A jeżeli mamy wierzyć wielkiemu astronomowi Jeans‘owi, ludzkość będzie żyła jeszcze setki miljonów lat. Tak, panie, nasza wiedza nie jest nawet alfabetem. I dlatego wydaje się nam tak trudnem i skomplikowaniem kilkosylabowe zestawienie dostrzegalnego świata, jak dziecku przeczytanie pierwszego wyrazu w elementarzu. Lecz dajmy temu pokój. Nudzę pana.
— Czy doktór naprawdę uważa mnie za takiego głupca — oburzył się Drucki — który podobnemi rzeczami może się nudzić?
— Nie, nie. Ale wkrótce wróci procesor. Chciałem zaś jeszcze powrócić do interesującej pana sprawy. Otóż zapatrzenie, którego owocem stało się tak zdumiewające podobieństwo Piotra do pana, miało niesłychanie ułatwione działanie dzięki samemu profesorowi Brunickiemu?
— Nie rozumiem?
— To jest naturalne. Był pańskim szkolnym kolegą i przyjacielem od dziecka. Jak mi opowiadał, zawsze był słaby i chorowity, zawsze tem zgnębiony, patrząc na pana i doznając jego obrony i opieki, napewno miał jedno największe pragnienie, by być takim, jak pan. To jasne. Jasne jest również, że tak sobie wyobrażał ideał młodego chłopca. Podświadomie, — podkreślam — podświadomie gorąco pragnął, by przynajmniej jego syn stał się taki.
Drucki zamyślił się.
— Aura, stworzona przez to pragnienie z chwilą, gdy profesor dowiedział się o odmiennym stanie żony, musiała sprzyjać zapatrzeniu.
— Czyli aura ta, według pana, działała na stacje odbiorne jego żony?
— Oczywiście.
— Nadzwyczajne, nadzwyczajne. Do licha, odkrycia panów zrobią przewrót w medycynie.
— W czem? — zaśmiał się Japończyk.
— W medycynie.
— Nie, panie, tu nie chodzi już o medycynę. Medycyna to wąziuteńki, mizerniutki odcinek wiedzy o człowieku. Odkrycia prof. Brunickiego i moje dadzą — zrobił pauzę — dadzą ludzkości możność nieograniczonego a świadomego rozwoju! Rozumie pan? Świadomego!
Doktór Kunoki zaczął rozwijać przed Druckim obraz przyszłego świata, gdy przed willą rozległ się sygnał samochodu. Wrócił profesor Brunicki. Już z samej powierzchowności bił niewidywany dawniej u niego humor.
Długo serdecznie ściskał rękę Druckiego, przy obiedzie był wesoły i rozmowny. Bez wahania mówił o Piotrze z taką swobodą, z jaką nigdy przy Druckim tych spraw nie poruszał.
Przeszli potem do hallu na kawę i Drucki, siadając na kanapie, omal nie rozgniótł kota.
— Do licha, Karolu, — zawołał — kiedyś wpadnę w szał i powystrzelam ci te bydlęta.
— Zrobiłbyś nam wielką krzywdę — zaśmiał się profesor — prawda doktorze?
— Rzeczywiście. Już wołałbym pański instynkt niszczycielski skierować na nasze orpingtony i świnki morskie. Tych ostatnich mamy teraz zadużo.
— Po djabła wam, panowie, to paskudztwo?
— Hormony, przyjacielu. To jest nasza fabryka hormonów. Trzeba ci wiedzieć, że koty mają najbardziej czynne gruczoły takie, jak śledziona, szyszynka, grasica, a przedewszystkiem wątroba. Produkcja tych gruczołów daje się podnieść u kotów znacznie wyżej, niż u jakiegokolwiek innego ssaka. Taksamo, jak naprzykład u świnek morskich, królików i kur najproduktywniejsze są gruczoły płciowe.
Rozmawiali do późnego wieczora. Drucki wypytywał o zdrowie dostarczonych przez siebie „królików“, o postępy doświadczeń nad spodziewanem murzyniątkiem i czy to naprawdę będzie chłopiec.
— Widzisz — śmiał się, odprowadzając go do przedpokoju, profesor — ty jesteś jednym z rzadkich i coraz rzadszych na świecie typów jednopłciowych.
— Chyba nie uważasz naprzykład siebie za hermafrodytę? — zażartował Drucki.
— Wierzaj mi, Bohdanie, że tak. Nietylko siebie, lecz olbrzymią większość ludzi. Mówię to nietylko jako psychjatra, lecz i jako biolog. Gdyby nauka nie doszła do wykrycia działalności poszczególnych gruczołów, ludzkość ze względów eugenicznych nie zdecydowałaby się na wyciągnięcie wniosków z doświadczeń doktora Kunoki i moich, zapewniam cię, że po kilkuset latach różnice psychiczne, a także pod względem drugorzędnych cech płciowych i fizycznych między mężczyzną i kobietą, przestałyby istnieć.
— Do djabła! Nie twierdzisz przecie, że babom będą rosły wąsy? Toby nie było zachęcające.
— Nie obawiaj się. Raczej nam przestaną rosnąć wąsy, a wzamian rozszerzą się kości miednicze i zwiększy się podskórny podkład tłuszczowy. Pierwiastek kobiecy jest silniejszy w przyrodzie.
— Psiakrew! To znaczy, że gdybym żył za lat tysiąc, musiałbym rodzić dzieci i karmić je własną piersią! — wybuchnął śmiechem Drucki.
— Przeciwnie, — poklepał go po ramieniu Brunicki — możesz się nie obawiać. Raczej kobiety przestaną rodzić. Nie ze swojej, lecz z winy zniewieściałych mężczyzn. Cóż chcesz, setki ras wymarły wskutek tego właśnie zniewieścienia. Społeczeństwo żyjące w zbyt wielkim dobrobycie, wolne od trudu fizycznego muszą się degenerować, a ponieważ każda degeneracja w przyrodzie głównie i przedewszystkiem wpływa na atrofję zdolności rozrodczych, wymierają.
— No, Karolu, tyleście mi tych rzeczy nagadali, że napewno przyśni mi się w nocy, że rodzę trojaczki. Servus, stary przyjacielu.
— Servus, stary przyjacielu — z ciepłym akcentem powtórzył profesor i mocno podali sobie dłonie.
Druckiemu jednak tej nocy nie było sądzone usnąć. W „Argentynie“, do której wprost pojechał z Dębowej, zastał panią Chełmińską. Na szczęście była z mężem i z jego siostrą, co utrudniło jej wytoczenie pretensji z powodu długiej nieobecności Druckiego u nich na wsi. Jednakże dopiero o piątej udało mu się wyrwać do domu.
Ucieszył się, że bramę otworzyła mu Zośka:
— Już nie śpisz, mała?
— Czekam — powiedziała, wpatrując się mu w oczy.
— Jesteś dziś jeszcze ładniejsza niż zawsze — pogładził ją po policzku.
— Eee... chyba już nie zamknę bramy — zdecydowała się — pójdę zrobić panu śniadanie. A... może zawcześnie?...
Byli już w przedpokoju i Drucki przyciągnął ją do siebie.
— Na takie śniadanie nigdy nie zawcześnie.
Przytuliła się do niego i wyszeptała:
— Oj, to prawda, to prawda...
Był już rzeczywiście czas na śniadanie, gdyż zegar wskazywał ósmą, gdy nagle Zośka zawołała:
— Ojej! Na śmierć zapomniałam! Toż do pana jest telegram!
— Jaki telegram?
— Przynieśli po północy — podała mu depeszę.
Rozwinął.
Julka wzywała go do natychmiastowego przyjazdu na Hel. Żadnych powodów nie podawała, lecz nie wątpił, że musiały być ważne.
— Psiakrew — zaklął — cóż się tam mogło stać? Muszę jechać.
Z niechęcią myślał o tem. Gdyby pod depeszą była podpisana Alicja, bez namysłu wysłałby depeszę odmowną. Nie może i koniec. Jednak Julka?... To musi coś znaczyć.
— Pan jedzie? — zapytała zmartwiona Zośka.
— Nie da rady, trzeba — rzucił depeszę na tachtę i wstał.
— Ale pan prędko powróci?
— Prędko, mała, jak najprędzej.
Zadzwonił do garażu, by przygotowano auto, do Załkinda z oznajmieniem, że znowu musi wyjechać i z prośbą, by przeprosił Lubę za niedotrzymanie obietnicy odwiedzenia jej jutro w Konstancinie.
W trzy kwadranse później Zośka, wychylając się przez okno, widziała, jak auto Druckiego znikało na zakręcie.
Nie zdążyła jeszcze zabrać się do sprzątania, gdy w przedpokoju rozległ się dzwonek. Otworzyła drzwi. Na progu stała ta sama piękna pani, która dawniej tu tak często bywała, tylko teraz była opalona na bronz i widocznie wracała z pociągu, bo w ręku trzymała walizkę.
— Pana niema — powiedziała Zośka, zasłaniając sobą wejście...
— To nic, zaczekam — odpowiedziała Alicja i weszła.
— Długoby pani musiała czekać, bo pan wyjechał.
— Dokąd wyjechał?
Zośka wzruszyła ramionami:
— Wyjechał gdzie mu się podobało.
Alicja spojrzała na nią surowo:
— Niech się panienka nauczy grzeczniej odpowiadać! Kiedy pan Winkler wyjechał?
— Nie wiem, nie mój interes.
— Jakto, panienka jest tu służącą i nie wie, kiedy pan wyjechał.
— Ja tam, czy wiem czy nie wiem, a nie moja rzecz każdemu odpowiadać.
Alicja zdjęła kapelusz, poprawiła przed lustrem włosy i usiadła w fotelu.
— Przecie panienka zna mnie — powiedziała spokojnie — i wie, że jestem znajoma pana Winklera?
— Wiem. Ale takiego rozporządzenia nie mam, żeby każdej znajomej, co na mego pana leci, wszystko opowiadać. Dużoby się takich amatorek znalazło.
Powiedziała to z umyślną intencją i aż rozpierała ją radość, że może dokuczyć tej pani, której niecierpiała.
— To panienka znajduje, że ja „lecę“ na pana Winklera?
— A może nie? — szyderczo zapytała dziewczyna.
— A panienka mnie nie lubi?
Zośka wzruszyła ramionami.
— I nie powie mi panienka, kiedy pan wróci?
— Skądże ja mogę wiedzieć? Mówił, że jedzie do takiej ładnej kobiety, co drugiej takiej na świecie niema — skłamała z pełną świadomością wrażenia, jakie wywołał jej niewinny ton — a jak taka ładna, to pewna prędko nie będzie mu się chciało wracać.
Alicja zacięła usta i odwróciła głowę. W tej chwili wzrok jej padł na tachtę, na której leżała depesza. Szybko wstała i chwyciła ją, zanim Zośka zdążyła zaprotestować.
Czytała i twarz jej stawała się coraz bledsza. Nagle zrozumiała wszystko: — Julka jest kochanką Bohdana, wszystko ukartowali, by pozbyć się Alicji...
— O, gadzino, gadzino... — syknęła przez zaciśnięte zęby i nie zwracając już uwagi na Zośkę, pośpiesznie nałożyła kapelusz, wzięła neseser i wybiegła.
Była półprzytomna, gdy kazała jechać na dworzec. Tu dowiedziała się, że najbliższy pociąg na Hel odchodzi o siódmej wieczór.
— Jeżeliby pani zdążyła jeszcze na lotnisko — powiedział urzędnik — to złapałaby pani jeszcze samolot do Gdańska. Ale chyba pani nie zdąży, bo tylko pięć minut czasu.
Alicja uspokoiła się. Oczywiście nie zdąży. Zresztą przedewszystkiem należy się opanować i wziąć się w cugle. Nie pamiętała, by była kiedy w takim stanie wzburzenia.
Podała taksówce adres na Topolowej.
— Och, gadzina, gadzina... Czekajże ty! Szczenię! Najładniejsza kobieta na świecie — wybuchnęła krótkim szyderczym śmiechem. — Ale zemszczę się, strasznie się zemszczę!... Gadzina!
— Słucham panią? — odwrócił się szofer.
Teraz dopiero zauważyła, że mówiła głośno.
— Nic do pana nie mówiłam — rzuciła prawie ze złością i pomyślała: — opanować się, opanować się za wszelką cenę.
Bała się, bała się dopuścić do swej świadomości myśli, że oto traci Druckiego, że wymyka się jej z rak szczęście, szczęście, którego nie odda za żadne skarby, którego nie może oddać, bo jej życie straciłoby sens i wartość.
— O, Boh, Boh, jak ja cię kocham, jak ja cię kocham...
— Dwa złote czterdzieści groszy — powiedział szofer, zatrzymując auto.
— Co? — zapytała nieprzytomnie.
— Dwa czterdzieści.
— Aha, proszę.
Zataczała się, wchodząc na schody:
— Czekaj, żmijo, czekaj!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.