Pretendent z Ameryki/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Pretendent z Ameryki
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. P.
Tytuł orygin. The American Claimant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


ROZDZIAŁ XX.

Przygotowała wszystko dla artysty, nie miała pretekstu zostać dłużej. Powiedziała więc, że teraz sobie pójdzie, i prosiła, żeby w razie potrzeby zawołał służbę. Odeszła unieszczęśliwiona, wiedząc, że i poza sobą zostawia nieszczęście, gdyż odchodząc, zabrała słońce.
Czas dla obojga wlókł się bardzo powoli. On nie mógł malować, bo myślał o niej, ona nie mogła szyć, ani rysować, ponieważ całem sercem myślała o nim. Nigdy jeszcze malowanie nie wydało mu się rzeczą równie płaską; nigdy też szycie nie budziło w niej mniejszego zajęcia. Odeszła, nie powtórzywszy zaproszenia na obiad — ku jego głębokiemu rozczarowaniu.
Ze swojej strony Sally cierpiała również, ponieważ zdawało jej się, że nie może go zaprosić. Wczoraj było to trudne, dzisiaj — niemożliwe. Jak gdyby w przeciągu tych ostatnich dwudziestu czterech godzin ukradkiem i nieświadomie wyzbyła się tysiąca niewinnych przywilejów. Czuła się dziś dziwnie skrępowana, pozbawiona wolności. Dziś nie mogła niczego pomyśleć, ani zrobić dla młodzieńca, żeby natychmiast nie paraliżował jej strach, że on może coś „podejrzewać”. Zaprosić go dzisiaj na obiad? Na samą myśl o tem zadrżała. Więc całe popołudnie — z małemi przerwami — przeszło jej na nieustannem dąsaniu się. Trzy razy schodziła po coś na dół — to znaczy zdawało jej się, że schodzi „po coś”. Wchodząc i wychodząc, podchwyciła w sumie sześć jego spojrzeń — chociaż udawała, że nie patrzy w tę stronę. Sally usiłowała wytrzymać to elektryzujące spojrzenie, nie dając po sobie nic poznać; jednak spojrzenia te pochlebiały jej i dziewczyna czuła, iż opuściła ją naturalność, ustępując miejsca zapamiętałej trzeźwości i histerycznemu spokojowi. Malarz miał również swoją cząstkę zachwytu. Otrzymał sześć spojrzeń, które uderzyły w niego falami rozkoszy, zalały go, pogrążyły, zmywając wszelką świadomość tego, co robi pendzel. A więc na płótnie było sześć plam, które musiał poprawiać.
Wreszcie Gwendolina uspokoiła się trochę, dając znać Thompsonowi, mieszkającemu w sąsiedztwie, że przyjdzie do nich na obiad. Nie chciała, by cokolwiek przypominało jej przy stole o Nieobecnym, który powinien był być obecnym — postanowiła w spokojniejszym czasie przeczytać w słowniku znaczenie tego wyrazu.
Tymczasem stary earl wszedł do pokoju na pogawędkę z artystą i zaprosił go na obiad. Tracy stłumił wybuch wdzięczności i zadowolenia podwojeniem gorliwości w malowaniu, czując, że teraz, kiedy będzie w pobliżu Gwendoliny, słuchając jej głosu i wpatrując się w jej twarz przez kilka bezcennych godzin — ziemia nie posiada już nic drogiego, co mogłoby jeszcze okrasić jego życie.
Earl powiedział do siebie:
— Zjawa wyraźnie może jeść jabłka. Przekonamy się, czy wyłącznie jabłka. Myślę, że wyłącznie. Niewątpliwie możliwości zjawy ograniczają się do jabłek. To samo było z naszymi pierwszymi rodzicami. Nie — jestem w błędzie, to znaczy, mam słuszność tylko częściowo. Jako granicę postawiono jabłko, podobnie, jak i w tym wypadku — ale z innych powodów...
Nowe ubranie Tracy zbudziło w nim dreszcz rozkoszy i dumy; powiedział sobie:
— Częściowo uwspółcześniłem go!
Sellers wyraził zadowolenie z roboty Tracy, i zaangażował go do odrestaurowania wszystkich dzieł starych mistrzów, mówiąc, że chciałby mieć portret swój, żony i może córki. Szczęście artysty doszło jednak do największego napięcia. Gawędzono przyjemnie, podczas gdy Tracy malował, a Sellers odwijał przyniesiony przez siebie obraz. Była to chromolitografja, zupełnie nowa, jeszcze świeża. Portret uśmiechniętego, zadowolonego z siebie mężczyzny, rozrzucającego „Spójnię” wraz z afiszami, zapraszającego każdego do kupna jego specjalności — sukni, trzewików czy czegoś w tym rodzaju za trzy dolary. Stary dżentelmen położył chromolitografję na dłoni, i umilkł, spoglądając na nią czule i w zamyśleniu. Nagle Tracy zauważył, że stary earl płacze. To wzruszyło uczuciowego młodzieńca; jednocześnie miał bolesne wrażenie, iż jest intruzem i mimowolnym świadkiem wzruszeń, na które człowiek obcy nie powinien patrzeć. Litość wzięła w nim górę nad innemi uczuciami. Usiłował uspokoić starego uprzejmymi słowami oraz okazać mu przyjacielską życzliwość. Powiedział:
— Bardzo panu współczuję... To zapewne przyjaciel...
— Och, ktoś bliższy, o wiele bliższy! krewny! najdroższy, jakiego miałem na ziemi! chociaż nigdy nie pozwolono mi go było widzieć! Tak, to młody lord Berkeley, który zginął tak bohatersko w tej strasznej kat... — co się stało?
— O, nic, nic — przestraszyło mię trochę to nagłe zetknięcie twarzą w twarz z człowiekiem, o którym, że się tak wyrażę, tyle można powiedzieć... Czy podobny?
— Bez wątpienia. Nie widziałem go nigdy, ale pan sam może porównać jego podobieństwo z ojcem — powiedział Sellers, podnosząc chromolitografję i spoglądając to na nią, to na obraz przedstawiający earla-uzurpatora, to znowu na Berkeley’a.
— Powiem panu, że nie widzę podobieństwa. Widać wyraźnie, że stary uzurpator jest to człowiek z charakterem, o długiej, końskiej twarzy, a jego następca jest pełen wdzięku, ma twarz okrągłą, jak księżyc w pełni, bez charakteru...
— Wszyscy jesteśmy tacy za młodu — cała męska linja — powiedział Sellers, niezmieszany. — Wszyscy ruszamy ze startu, jako pyzaci szaleńcy, a później przeistaczamy się w końsko-twarze cuda intelektu i charakteru. Na tym fakcie i na tej oznace opieram swoje twierdzenie o podobieństwo i wiem, iż portret ten jest dziełem wspaniałem i nachtnionem. Tak, wszyscy w naszej rodzinie, to szaleńcy za młodu.
— Tak, to oczywiste, że młody człowiek odpowiada dziedzicznym wymaganiom.
— Tak, tak, to był szaleniec! Niewątpliwie! Przyjrzyj się pan jego twarzy, sklepieniu czaszki, wyrazowi... To warjat, warjat, warjat, jak amen w pacierzu!
— Dzięki! — mimowoli wyrwało się Tracy.
— Dzięki?
— Że zechciał mnie pan poinformować. Proszę, mów pan dalej.
— Jak zaznaczyłem, szaleństwo bije z każdego rysu jego twarzy. Czytam w nich wyraźnie.
— Co one mówią?
— No, powiedzmy sobie, jest to wahadło.
— Co takiego?
— Wahadło. Człowiek, który zajmuje niewzruszone stanowisko do tej lub innej kwestji. Powiedziałbym — Gibraltar wierności i charakteru. A potem, po krótkiej chwili zaczyna się wahać: Gibraltar znika: zamiast niego — zwykły, banalny pospolitak, stąpający niepewnie, jak na szczudłach. Oto lord Berkeley — do szpiku kości. Spojrzyj pan na tego barana. Ale co to? Pan poczerwieniał jak niebo o zachodzie? Drogi panie, czy obraziłem pana niechcący?
— Ależ nie, naprawdę nie. Ale czerwienię się zawsze, kiedy ktoś oczernia swoją krew... — Poczem do siebie: — Jak dziwnie bliską prawdy była jego nieporządna i bezsensowna gadanina. Jestem właśnie taki... Jestem akurat taki sam nędznik! Opuszczając Anglję, myślałem, że jestem sobą; myślałem, że jestem Fryderyk Wielki co do charakteru i siły woli! a okazało się, że jestem wahadło, pospolite wahadło! Tak, to bardzo niepewnie budować coś na wzniosłych ideałach i wysokiem urodzeniu! — wreszcie głośno: — Jak pan myśli, czy ten baran mógłby się zdobyć na wielkie i pełne poświęcenia idee? Czy przez chwilę mógł pomyśleć o czemś w rodzaju zrzeczenia się earlostwa, bogactw, zaszczytów lub dobrowolnie wstąpić w szeregi ludzi zwykłych, wznieść się o własnych siłach lub nazawsze pozostać ubogim i nieznanym?
— On? Spojrzyj pan na niego — spojrzyj na tę głupią, zarozumiałą kufę! Tu masz odpowiedź. Właśnie to przyszłoby mu do głowy. I rozpocząłby pewne kroki.
— A co dalej?
— Zawahałby się!!
— I zawrócił?
— Oczywiście!
— Czy taki będzie los wszystkich moi... chciałem powiedzieć, czy tak skończą się wszystkie jego zamierzenia?
— Oczywiście, oczywiście! Przecież to Rossmore. — Więc szczęśliwie się stało, że umarł. Przypuśćmy, dla łatwiejszego rozumowania — że ja jestem Rossmore — i...
— To niemożliwe!
— Dlaczego?
— Ponieważ niepodobna przypuścić czegoś podobnego! Być Rossmorem w pańskim wieku — znaczy być warjatem, a pan nie jesteś warjat? I musiałbyś pan być wahadłem — a tymczasem każdy, kto umie odgadywać charakter, widzi z pierwszego wejrzenia, że stoisz niewzruszenie tam, gdzie raz postawisz nogę. Nawet trzęsienie ziemi nie wzruszyłoby cię z miejsca. — Potem mruknął do siebie: — Wystarczy powiedzieć mu tyle, chociaż i w połowie nie wyczerpuję faktów. Im więcej mu się przyglądam, tem więcej uważam, że jest bardzo dziwny. To najenergiczniejsza twarz ze wszystkich, jakie widziałem. Jest w niej nadludzka moc, niewzruszony upór, żelazna siła woli. Bardzo niezwykły młodzieniec.
Powiedział głośno:
— Kiedyś chciałbym poradzić się pana w pewnej sprawie, panie Tracy. Widzi pan, posiadam szczątki tego młodzieńca... Boże, jak pan skoczył!...
— O, to nic. Proszę, mów pan dalej. Pan posiada jego szczątki?
— Tak.
— Jest pan pewien, że to szczątki jego, a nie kogo innego?
— O, zupełnie pewny. Próbki, oczywiście. Nie jego całego.
— Próbki?
— Tak, w koszach. Kiedyś wróci pan pewnie do Anglji i może zechce pan zabrać...
— Kto? ja?
— No, tak, oczywiście! Nie mówię teraz, ale później, potem jak — słuchaj pan, chciałbyś je zobaczyć!
— Nie, nie! nie chcę ich oglądać!
— No, to dobrze, ja tylko myślałem...
— hallo, a dokąd to się wybieramy, kochanie?
— Na proszony obiad, papo!
Tracy był przybity. Pułkownik powiedział głosem rozczarowanym:
— Bardzo mi przykro. Nie wiedziałem, że ona wychodzi, panie Tracy.
Na twarzy Gwendoliny odmalowało się coś w rodzaju: Cóżem ja narobiła! „Troje staruszków na jednego młodzika. Niedobrany zaprząg, to fakt”. Twarz Gwendoliny wyraziła nikłą nadzieję. Dziewczyna powiedziała tonem udanej niechęci:
— Jeżeli sobie życzysz, mogę uprzedzić Thompsonów...
— A, to chodzi o Thompsonów?! To ułatwia sytuację; ułożymy wszystko, nie psując ci planów, dziecinko! Cieszyłaś się zawczasu...
— Ależ, papo, ponieważ program dnia się zmienił...
— Nie, nie, tego nie chcę! Dobre i pracowite z ciebie dziecko, a ojciec twój nie jest człowiekiem, który chciałby ci zepsuć zabawę...
— Ależ, papo...
— Idź już, idź! nie chcę o niczem słyszeć! Damy sobie jakoś radę.
Gwendolina bliska była płaczu ze zmartwienia. Ale nie pozostało jej nic innego, jak iść; już miała to uczynić, kiedy nagle ojcu jej przyszła do głowy myśl, która napełniła go radością, ponieważ odrazu usuwała wszelkie trudności, rozwiązując sprawę gładko, ku powszechnemu zadowoleniu.
— Jużem to ułożył, kochanko, tak, żebyś ty nie wyrzekła się przyjemności, a my mile spędzili czas. Przyślesz nam Bellę Thompson. Skończona piękność, panie Tracy! Skończona piękność. Chciałbym, żeby pan zobaczył tę dziewczynę; zwarjuje pan dla niej; zwarjuje pan w minutę; tak, tak, Gwendolino, przyślij ją nam i powiedz... — odwrócił się, ale ona mijała już furtkę. Mruknął:
— Nie rozumiem, co się stało: nie wiem, co robią jej wargi, ale ramiona Sally wyraźnie miotają przekleństwa.
— Zdaje mi się, — wesoło powiedział Sellers do Tracy — że ją stracę, no, ale rodzice zawsze tracą dzieci, jak tylko spuszczą je z oka! jest to całkiem naturalny i zrozumiały objaw, ale pan nie będzie skrzywdzony, bo panna Bella zastąpi pożądany element młodości ku pańskiemu zupełnemu zadowoleniu. A my, starzy, również zrobimy wszystko, co możliwe. Spędzimy czas zupełnie przyjemnie. A pan będzie miał sposobność poznać bliżej admirała Hawkins. To rzadki charakter, panie Tracy, jeden z najciekawszych i oryginalniejszych charakterów, jakie kiedykolwiek świat wydał. Uzna pan z pewnością, że godny jest, by go studjowano. Ja studjowałem go od czasów, gdy był jeszcze dzieckiem i przekonałem się, że rozwija się ciągle. Jestem naprawdę przeświadczony, iż trudną sztukę odczytywania charakterów zawdzięczam żywemu zainteresowaniu, jakie wzbudzał we mnie ten chłopiec i niezbadany powód, dla którego zawodziły go wszystkie jego pomysły i plany.
Tracy nie słyszał ani słowa. Był jak nieprzytomny. Ogarnęła go rozpacz.
— Tak, przedziwny charakter! Skrytość — oto jego podłoże! Trzeba przedewszystkiem umieć znaleźć kamień węgielny, na którym zbudowany jest charakter człowieka — wtedy wiesz wszystko. Wtedy nie zwiodą cię ani pozory, ani cechy chwilowe i zmienne. Co czytasz w twarzy senatora? Prostotę; rodzaj bujnej, wydajnej prostoty; gdy tymczasem jest to jeden z głębszych umysłów na świecie. Człowiek zupełnie uczciwy — absolutnie uczciwy i szlachetny człowiek — a jednak niewątpliwie największy symulant, jakiego świat widział kiedykolwiek.
— Djabli nadali! — To wyrwało się z ust niesłuchającego Tracy, którego trapiła myśl, czem mógłby być obiad, gdyby coś nie pomieszało szyków.
— Nie, tego bym nie powiedział! — mówił Sellers, przechadzając się spokojnie po pokoju z rękami w kieszeni, zasłuchany we własne słowa. — Możnaby powiedzieć djabli nadali o kim innym ale nie o senatorze. Pańskie wyrażenie jest słuszne, zupełnie słuszne — przyznaję to, ale użył go pan niewłaściwie. A to znaczy wiele! To, to przedziwny charakter! Wątpię, czy znajdzie się drugi mąż stanu, który miałby takie poczucie humoru, połączone z podobnym talentem ukrywania tego humoru! Może Jerzy Waszyngton i Kromwell i jeszcze Robespierre — ale tutaj stawiam kropkę. Człowiek mógłby przebywać w towarzystwie sędziego Hawkinsa całe życie, a nie domyśliłby się, że ten człowiek jest trochę zabawniejszy, niż naprzykład cmentarz!
Nieskończenie głębokie, długie na jardy westchnienie wyrwało się z ust rozmarzonego i roztargnionego artysty: po niem nastąpił szept:
— Nieszczęsny, nieszczęsny!
— No, nie powiedziałbym tego. Przeciwnie, podziwiam jego zdolność do ukrywania humoru, a jeszcze więcej — podziwiam sam ów talent, godny prawdziwego zachwytu. Rzecz druga: generał Hawkins jest myślicielem: zimnym, logicznym, analitykiem, głębokim myślicielem — być może najoryginalniejszym filozofem naszych czasów. Oczywiście, w zakresie swojej specjalności, to znaczy: epoka lodowcowa, korrelacja sił, ewolucja chrystjanizmu ze stanu poczwarkowego — i inne temu podobne kwestje. Poddaj mu temat, wchodzący w zakres jego specjalności, a potem stań i przypatrz mu się. Zobaczysz, że ziemia pod nim drży. Tak, tak, musisz go pan poznać! Musisz poznać jego duszę! Kto wie, czy to nie najoryginalniejszy umysł od czasów Arystotelesa...
Wstrzymano na chwilę obiad, czekając na pannę Thompson; ale ponieważ Gwendolina nie powtórzyła jej zaproszenia, czekanie okazało się bezskuteczne i domownicy zasiedli do stołu bez niej. Biedny stary Sellers robił wszystko, na co mogła się zdobyć jego gościnność, żeby umilić czas gościowi, a gość również robił wszystko, co mógł, żeby być rozmowny i wesoły — przez wdzięczność dla starego dżentelmena. Faktycznie wszyscy urobili ręce po łokcie w interesie wspólnej przyjemności, ale rzecz była chybiona od początku. Serce ciążyło Tracy, jak ołów. Zdawało się, iż w pokoju jest tylko jeden przedmiot godny jego uwagi — puste krzesło. Nie mógł oderwać myśli od Gwendoliny, ani od swego twardego losu. Skutkiem tego, gdy na niego przychodziła kolej powiedzenia czegoś, następowały długie martwe pauzy. Dolegliwość ta odbiła się na całej rozmowie, a więc miast orzeźwiającej przejażdżki, po zalanych słońcem wodach — jak sobie planowano — wszyscy czuli nudę, marząc o dobiciu do brzegu. Co się stało? Jeden Tracy mógł to wyjaśnić. Reszta nie potrafiłaby nawet robić przypuszczeń...
Niemniej ponuro schodził czas u Thompsonów — faktycznie podwójne doświadczenie! Gwendolina wstydziła się sama przed sobą, iż pozwoliła, by rozpacz zapanowała w jej duszy i uczyniła ją tak dziwnie i głęboko nieszczęśliwą. Ale to, że się wstydziła przed sob, nie poprawiało sprawy: to nawet pogłębiało jej cierpienia. Tłumaczyła, że czuje się niedobrze i wszyscy widzieli, że to prawda. Budziła szczerą sympatję i litość. Ale to nie pomogło również. Nic nie pomaga w takich wypadkach. Najlepiej dać za wygrane — niech rana krwawi. Jak tylko obiad się skończył, dziewczyna przeprosiła gospodarzy i pospieszyła do domu, ciesząc się, że uwolni się od tego domu i owego nieznośnego cierpienia.
Czy już poszedł? Myśl ta powstała w jej głowie, ale odbiła się na stopach. Wślizgnęła się do domu, zrzuciła płaszczyk i kapelusz i podążyła wprost do jadalni. Stanęła nadsłuchując. Głos ojca — wyzbyty z życia; potem głos matki — wyzbyty z życia; długa przerwa; potem z kolei bezpłodna uwaga Waszyngtona Hawkins. Znowu milczenie. Potem znowu głos nie Tracy, ale ojca.
— Poszedł! — szepnęła do siebie z rozpaczą. Ostrożnie otworzyła drzwi i stanęła w progu.
— Ależ dziecko! — zawołała matka — jakaś ty blada! Czyś — czy...
— Blada? — zwołał Sellers. — Bladość przeszła jak błyskawica. To nie poważna bladość. Teraz jest rumiana, jak dusza kawona! Siadaj kochanie, siadaj. Bóg mi świadkiem, że jesteś mile widziana. Czy wesoło spędziłaś czas? Myśmy spędzali czas doskonale, kapitanie! Dlaczego panna Bella nie przyszła? Pan Tracy czuje się niezdrów, a ona pomogłaby mu zapomnieć o cierpieniu...
Sally była rozradowana. Szczęśliwe jej oczy rzucały błyskawice, które szepnęły słodką tajemnicę drugiej parze oczów i otrzymały podobną odpowiedź. W przeciągu nieskończenie krótkiego ułamka sekundy oba te zwierzenia wypowiedziano, przyjęto i zrozumiano. Niepokój, niepewność, obawa zniknęły z serc dwoja młodych, ustępując miejsca wielkiej ciszy.
Sellers łudził się w głębi duszy, iż nowe zwycięskie posiłki odwrócą klęskę milczenia, ale był w błędzie. Rozmowa okazała się trudniejsza, niż przedtem. Sellers dumny był z Gwendoliny i chciał ją pokazać, nawet przy pannie Belli Thompson. Sposobność się nadawała — ale jak wykorzystała ją Gwendolina? Czuł się, jak wyrzucony z siodła. Martwił się, że ten anglik, z właściwą podróżującemu anglikowi skłonnością wyrobienia sobie pojęcia o łańcuchu górskim z paru ziarnek piasku, dojdzie do przekonania, że dziewczęta amerykańskie są nieme, jak anglicy. Osądzi cały naród na zasadzie tego jednego przykładu.
Najwięcej żal mu było Gwendoliny: niema przy stole niczego, co mogłoby ją ożywić, dać bodźca, obronić przed sennością. Uparł się, że dla ratowania honoru swojej ojczyzny musi tych dwoje niedługo znowu ze sobą sprowadzić.
Sądził, że następnym razem będzie inaczej. Szepnął do siebie z głębokiem poczuciem krzywdy: — Zapisze w swoim dzienniku — każdy z nich pisze dziennik — że Sally była przedziwnie mało interesująca; tak, tak. Ale Sally — nigdy nie widziałem jej takiej! a ładna jest dzisiaj jak sam szatan — ale Sally mogłaby nie skubać sukni, ani rwać kwiatów, ani wyglądać tak zdenerwowana... Nastrój nie poprawił się i tutaj w sali Audjencjonalnej. Mam tego dość. Zwijam sztandary. Niech inni walczą, jeśli chcą!
Uścisnął wszystkim obecnym ręce i wyszedł, mówiąc, że pilna robota czeka na niego. Zakochani mieli więc dla siebie cały pokój, ale zdawali się nie wiedzieć o sobie. Przestrzeń między nimi skurczyła się nieco. Wkrótce wyszła i matka. Przestrzeń skurczyła się znowu. Tracy stał przed wizerunkiem jakiegoś polityka z Ohio, który został przemalowany i przechrzczony na krzyżowca Rossmore. Gwendolina siedziała na kanapie, dotykając prawie jego łokcia. Udawała, że przegląda album z fotografjami, których w nim nie było... „Senator” wciąż się wahał. Żal mu było młodych. Mieli ciężki wieczór dzisiaj. W naiwności serca usiłował im go umilić, zatuszować złe wrażenie, porażki; starał się być rozmowny, nawet wesoły. Ale odpowiedzi padały blade; niepodobna było wzbudzić zapału. Dał za wygraną i umilkł. Był to dzień zupełnie stracony, poświęcony klęskom.
Ale kiedy Gwendolina podniosła się nagle i powiedziała z radosnym uśmiechem, pełnym wdzięczności i szczęścia:
— Musi pan już iść? — dezercja wydała mu się okrucieństwem i usiadł znowu.
Już miał rzucić jakąś uwagę — ale tego nie zrobił. Wszyscy znamy ten stan. Nie wiedział, dlaczego wie, iż nie powinien zostać dłużej; ale wiedział to, wiedział, jak dwa razy dwa. A więc powiedział im dobranoc i wyszedł ogłupiały, dziwiąc się, co wpłynęło na nagłą zmianę humorów. Kiedy drzwi się zamknęły za nim, dwoje młodych stało obok siebie, wpatrzeni w te drzwi — patrzyli i czekali licząc sekundy, przepojeni głęboką wdzięcznością... Zaledwie trzasnęła klamka, zarzucili sobie ramiona na szyję i serce przy sercu, usta przy ustach —
— Boże! ona go całuje!
Nikt nie słyszał tej uwagi, ponieważ Hawkins, który ją sformułował, pomyślał ją, nie wypowiedziawszy. Zamknął drzwi i natychmiast je uchylił, chcąc wejść, zapytać, co złego zrobił i przeprosić... Ale nie wszedł do pokoju; uciekł, przerażony, przestraszony, oniemiały...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.