Przejdź do zawartości

Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc szczęśliwie się stało, że umarł. Przypuśćmy, dla łatwiejszego rozumowania — że ja jestem Rossmore — i...
— To niemożliwe!
— Dlaczego?
— Ponieważ niepodobna przypuścić czegoś podobnego! Być Rossmorem w pańskim wieku — znaczy być warjatem, a pan nie jesteś warjat? I musiałbyś pan być wahadłem — a tymczasem każdy, kto umie odgadywać charakter, widzi z pierwszego wejrzenia, że stoisz niewzruszenie tam, gdzie raz postawisz nogę. Nawet trzęsienie ziemi nie wzruszyłoby cię z miejsca. — Potem mruknął do siebie: — Wystarczy powiedzieć mu tyle, chociaż i w połowie nie wyczerpuję faktów. Im więcej mu się przyglądam, tem więcej uważam, że jest bardzo dziwny. To najenergiczniejsza twarz ze wszystkich, jakie widziałem. Jest w niej nadludzka moc, niewzruszony upór, żelazna siła woli. Bardzo niezwykły młodzieniec.
Powiedział głośno:
— Kiedyś chciałbym poradzić się pana w pewnej sprawie, panie Tracy. Widzi pan, posiadam szczątki tego młodzieńca... Boże, jak pan skoczył!...
— O, to nic. Proszę, mów pan dalej. Pan posiada jego szczątki?
— Tak.
— Jest pan pewien, że to szczątki jego, a nie kogo innego?
— O, zupełnie pewny. Próbki, oczywiście. Nie jego całego.
— Próbki?
— Tak, w koszach. Kiedyś wróci pan pewnie do Anglji i może zechce pan zabrać...
— Kto? ja?
— No, tak, oczywiście! Nie mówię teraz, ale później, potem jak — słuchaj pan, chciałbyś je zobaczyć!
— Nie, nie! nie chcę ich oglądać!
— No, to dobrze, ja tylko myślałem...
— hallo, a dokąd to się wybieramy, kochanie?
— Na proszony obiad, papo!
Tracy był przybity. Pułkownik powiedział głosem rozczarowanym:
— Bardzo mi przykro. Nie wiedziałem, że ona wychodzi, panie Tracy.
Na twarzy Gwendoliny odmalowało się coś w rodzaju: Cóżem ja narobiła! „Troje staruszków na jednego młodzika. Niedobrany zaprząg, to fakt”. Twarz Gwendoliny wyraziła nikłą nadzieję. Dziewczyna powiedziała tonem udanej niechęci:
— Jeżeli sobie życzysz, mogę uprzedzić Thompsonów...
— A, to chodzi o Thompsonów?! To ułatwia sytuację; ułożymy wszystko, nie psując ci planów, dziecinko! Cieszyłaś się zawczasu...
— Ależ, papo, ponieważ program dnia się zmienił...
— Nie, nie, tego nie chcę! Dobre i pracowite z ciebie dziecko, a ojciec twój nie jest człowiekiem, który chciałby ci zepsuć zabawę...
— Ależ, papo...
— Idź już, idź! nie chcę o niczem słyszeć! Damy sobie jakoś radę.
Gwendolina bliska była płaczu ze zmartwienia. Ale nie pozostało jej nic innego, jak iść; już miała to uczynić, kiedy nagle ojcu jej przyszła do głowy myśl, która napełniła go radością, ponieważ odrazu usuwała wszelkie trudności, rozwiązując sprawę gładko, ku powszechnemu zadowoleniu.
— Jużem to ułożył, kochanko, tak, żebyś ty nie wyrzekła się przyjemności, a my mile spędzili czas. Przyślesz nam Bellę Thompson. Skończona piękność, panie Tracy! Skończona piękność. Chciałbym, żeby pan zobaczył tę dziewczynę; zwarjuje pan dla niej; zwarjuje pan w minutę; tak, tak, Gwendolino, przyślij ją nam i powiedz... — odwrócił się, ale ona mijała już furtkę. Mruknął:
— Nie rozumiem, co się stało: nie wiem, co robią jej wargi, ale ramiona Sally wyraźnie miotają przekleństwa.
— Zdaje mi się, — wesoło powiedział Sellers do Tracy — że ją stracę, no, ale rodzice zawsze tracą dzieci, jak tylko spuszczą je z oka! jest to całkiem naturalny i zrozumiały objaw, ale pan nie będzie skrzywdzony, bo panna Bella zastąpi pożądany element młodości ku pańskiemu zupełnemu zadowoleniu. A my, starzy, również zrobimy wszystko, co możliwe. Spędzimy czas zupełnie przyjemnie. A pan będzie miał sposobność poznać bliżej admirała Hawkins. To rzadki charakter, panie Tracy, jeden z najciekawszych i oryginalniejszych charakterów, jakie kiedykolwiek świat wydał. Uzna pan z pewnością, że godny jest, by go studjowano. Ja studjowałem go od czasów, gdy był jeszcze dzieckiem i przekonałem się, że rozwija się ciągle. Jestem naprawdę przeświadczony, iż trudną sztukę odczytywania charakterów zawdzięczam ży-