Praktyka bałtycka na małym jachcie/Zanim wyjdziemy na morze
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Praktyka bałtycka na małym jachcie |
Wydawca | Wydawnictwo Ryt |
Data wyd. | 1995 |
Druk | Drukarnia „RYT” |
Miejsce wyd. | Gdańsk |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Któż z nas, żeglując po Jezioraku, Śniardwach czy Mamrach nie marzył o przemierzaniu mórz, zawijaniu do cudzoziemskich portów, poznawaniu świata i ludzi? Przez wiele lat było to pytanie retoryczne. I dziś pozostaje nim często bo mimo tego, że sporo nam już wolno – nie bardzo jest za co. Prawdziwi entuzjaści potrafią wiele. Dlatego z roku na rok co raz więcej małych jachtów porzuca śródlądzie dla słonej wody. Rozsądnie etapowany szlak wiedzie najczęściej przez Zalew Wiślany i Zatokę Gdańską lub Zalew Szczeciński i wody Rugii – ku polskim portom otwartego morza, portom niemieckim, duńskim i szwedzkim.
Tytuł książki zapowiada gawędy na temat żeglugi na „małym jachcie”. Co to znaczy „mały jacht” w żegludze bałtyckiej? Do małych jachtów zaliczyłbym większość jednostek śródlądowych o długości do około 7,5 metra, zwłaszcza jeżeli są to „balastowo-mieczówki”. Małymi jachtami są więc „Skrzaty”, „Pegazy”, „Maki”, „Chochliki”, „Morsy”, „Venuski” czy „Lupusy”. Małymi jachtami są niewątpliwie „Pola”, „Misie”, a nawet „Nefryty”, „Conrady 760 RT”, „Cruisery 22”. Ten ostatni jachcik podoba mi się szczególnie. W Szczecinie jest ich sporo, w Gdyni znana jest „Marianna” pana Gurina.
Do kategorii tej nie zaliczyłbym już „Conrada 28” czy „Cartera 30”. Do małych jachtów włączyłbym natomiast niziutkie, chudziutkie laminatowe „haie” Maćkowiaka, które mimo imponującej długości (9,40m) w żegludze morskiej są jachtami najwyżej trzyosobowymi. I tu dochodzimy do umownego kryterium „małego jachtu”. Szczupłość załogi obok gabarytów i dzielności morskiej określa specyfikę żeglowania, bytowania, pełnienia wacht, przyrządzania posiłków.
musi umieć sam sobie dawać radę. Specyficznych cech „małych jachtów” dałoby się doszukać także w mniejszych przebiegach dobowych czy skromnych osiągach w żegludze na silniejszy wiatr. Myślę jednak, iż Czytelnik zorientował się co mam na myśli przystępując do rozważań na temat żeglugi bałtyckiej na hipotetycznym „małym jachcie”.
Nie zabieram czasu i miejsca aby prezentować jachty powszechnie znane jak: „Nefryt”, „Conrad 760 RT”, „Mak”, „Pegaz”, „Tango”, „Venus”, „Mors”, „Carina” itd. Wiele z nich po odpowiednim przygotowaniu, wyposażeniu i poddaniu próbom technicznym mogą z powodzeniem uprawiać rozsądny bałtycki „cruising”.
Mały jacht – małemu jachtowi nie równy. Zanim przystąpimy do planowania pierwszego morskiego rejsu – musimy odpowiedzieć sami sobie na wstępne, ale zasadnicze pytanie: czy konkretnie nasz jacht zbudowany jest odpowiednio mocno, naprawdę szczelnie i czy potrafimy skompletować niezbędne wyposażenie ratunkowe, sygnalizacyjne, nawigacyjne, komunikacyjne. Jachty budowane „pod żeglugę szuwarową” mogą po prostu nie wytrzymać brutalnych trudów morskiej żeglugi. „Regatowa” grubość poszycia, delikatność sterów, mieczy i takielunku, brak hermetyczności zamknięć pokładowych, niedostatek żagli, a zwłaszcza małych i sztormowych – powinny skłonić amatora morskiej żeglugi do usunięcia braków lub zmiany łódki.
Nie chodzi mi tu o spełnianie formalnych wymogów nadzoru technicznego ani innych „papierowych” przepustek na morze ale o rozumną samozachowawczą ocenę stanu technicznego własnej łódki. Sama wielkość jachtu nie ma zasadniczego znaczenia dla bezpieczeństwa żeglugi morskiej – o czym świadczą liczne rejsy oceaniczne.
Brytyjski żeglarz, mieszkaniec Liverpoolu, Tom Mc Nally zacumował w środę 30 czerwca 1993 roku do nabrzeża portowego Fort Lauderdale na Florydzie po przepłynięciu Oceanu Atlantyckiego na mini-jachciku żaglowym, mającym 168,3 cm długości. Wzrost skippera wynosi znacznie więcej – 180 cm. Dzielny Tom pobił tym samym ustanowiony 25 lat temu rekord najmniejszego jachtu transatlantyckiego który należał dotąd do Hugha Vihlena, którego łódka miała właśnie 180 cm długości.
Można wymieniać nazwiska wielu dzielnych żeglarzy, którzy z powodzeniem odbyli rejsy oceaniczne na małych ale dzielnych jachcikach. Już 115 lat temu bracia Andrews przepłynęli Atlantyk na mieczowej łodzi żaglowej o długości 5,8 m. W roku 1880 dwaj brytyjczycy Norman i Thomas powtórzyli ten wyczyn ale na łodzi prawie pięciometrowej długości i to pokonując Atlantyk w obie strony. W tym samym czasie Norweg Olsen z Anglikiem Traynora przepływają Atlantyk na 5,5-metrowym jachciku. W roku 1981 obyły się pierwsze oceaniczne regaty samotnych żeglarzy. Uczestniczy w nich między innymi Josiah Lawior na 4,5 metrowym „Sea Serpent”. Współczesnym gigantem małych łódek zostaje Robert Manry, który w 1965 roku przepływa na 4,1-metrowym jachciku „Tinkerbelle”. W roku 1992 pokonuje Atlantyk polski jachcik klasy Mikro z Wojciechem Skórskim i Kazimierzem Kwasiborskim.
Nie znam dokładnej długości otwartopokładowej mieczówki przedwojennego Prezesa PZŻ – Ludwika Szwykowskiego, na której odbywał on załogowe i samotne rejsy bałtyckie ale myślę, że od nich powinniśmy zacząć odliczanie czasu doświadczeń żeglugi bałtyckiej na małych jachtach.
U nas odmawia się prawa do żeglugi morskiej balastowym „Kormoranom” („Crescent Skipper”) o długości 485 cm. O bezpieczeństwie żeglugi morskiej decyduje niezawodność sprzętu, kwalifikacje i roztropność żeglarza. Nie znaczy to, że spełnienie tych warunków eliminuje ryzyko. Statystyki mówią jednak, że samochody są znacznie niebezpieczniejszymi urządzeniami do przemieszczania się. Tysiąc rozbitych samochodów robi mniejsze wrażenie (na władzach) niż jeden wysztrandowany na plażę jacht. Stąd te rygory, nieznośna nadopiekuńczość, preteksty do atestowania, przeglądania, patentowania, odprawiania, kontrolowania i... wyłudzania pieniędzy.
Nie mniej ważnym problemem są nasze kwalifikacje. Obejmują one nie tylko teoretyczną wiedzę i praktyczne umiejętności udokumentowane takim czy innym patentem, ale sprawdzona odporność psychiczna i szczególnie konieczna na morzu – rozwaga. Oceny tych ostatnich przymiotów musimy dokonać samodzielnie, samokrytycznie i wnikliwie. Żegluga morska, nawet ta „najmniejsza” – tym się różni od śródlądowej, że port docelowy wpisujemy do Dziennika Jachtowego – dopiero po zacumowaniu.
Kazimierz „Kuba” Jaworski zapytany jak żeglować i jakie wartości w sobie wykształcić, aby to robić dobrze – tak odpowiedział Grażynie Murawskiej: „Piętnaście lat temu powiedziałbym, że najważniejsza jest wytrzymałość fizyczna i psychiczna. Teraz jednak sądzę, że solidność. Szczególnie w przygotowaniu jachtu do rejsu. Jestem zwolennikiem skrajnej opinii, że statki mogą zatonąć nawet dlatego, bo pudełko z zapałkami nie leżało na swoim miejscu”.
Żegluga bałtycka jest ciekawa, różnorodna ale i trudna. Ciekawa bo prowadzi nas do kilkuset portów ośmiu krajów, zachwyca różnorodnością brzegów, mnóstwem wysp, wysepek, przylądków, fiordów, szkerów i wspaniałych plaż. Pozwala podziwiać „białe noce” na północy i rozgwiazdy na zachodzie. Trudna – bo kapryśny Bałtyk jest prawdziwym poligonem groźnych frontów atmosferycznych pędzących na wschód, niosących sztormową pogodę.
Dodatkowe informacje o autorach i źródle znajdują się na stronie dyskusji.
Udziela się zgody na kopiowanie, dystrybucję i/lub modyfikację tego tekstu na warunkach licencji GNU Free Documentation License w wersji 1.2 lub nowszej, opublikowanej przez Free Software Foundation.
Kopia tekstu licencji umieszczona została pod hasłem GFDL. Dostepne jest również jej polskie tłumaczenie.