Powrót do gniazda/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Dwie izby na górze zajmował wojewodzic, z widokiem na daleką okolicę, na lasy, co ją opasywały, na mury miasta i na ogrody, co się z nich dobywały. Choć w nich dosyć dawno zamieszkiwał, czuć było, że tu jeszcze stał tylko gospodą. W pierwszej stały tłumoczki studenckie i łóżeczko Jóźka i jego stolik z książkami i prosty sprzęt gospodarski, z kilku dzbanków i glinianych mis złożony. Tu więcej było nieco ładu, bo chłopak czuł się zań odpowiedzialnym i troskliwie go pilnował. Druga izba od ulicy znacznie obszerniejsza, należąca do wojewodzica, stała studenckim nieładem. W kącie skórą łosią pokryte łóżeczko ze skórzaną poduszką, a przy niem puzderko mosiądzem kute, w którem droższe rzeczy i papiery chowano. Nad niem starym obyczajem, na którego zachowanie matce poprzysiągł wojewodzic, wizerunek Chrystusa ukrzyżowanego i Matki Boskiej Częstochowskiej, palma i gromnica.
W pośrodku izby ogromny stół był chaosem ksiąg, których stos narzucony nieforemną górę stanowił. Widać było między niemi i folianty w drewnianych okładzinach i maleńkie książczyny, jakie wówczas drukować poczynano, i świstki i luźne karty, których wychodziło mnóstwo. Zapisany papier, zrzynki z notatkami, podarte listki walały się po brzegach stołu — a z między nich talerz pełen dojrzałych owoców jesieni wyglądał dziwnie ze swą barwą świeżą i wesołą. Na siedzeniach i ławach nie miał znać czasu Józiak pozbierać rozrzuconego odzienia, które wojewodzic próbował i pogardził niem. Pasy, żupaniki, kurtki, kontusze i płaszcze, a obok nich parę szabel i czapek czekały, by je usłużna ręka sprzątnęła. Na innym stole para kubków i duży dzban malowany z pokrywą, lichtarze mosiężne, zapomniane też odpoczywały. Józiak dopiero się zabierał do zaprowadzenia porządku i krzątał, aby powrót pana uprzedzić, gdy wojewodzic ukazał się w progu.
Zwykle zwiastowało się jego przejście śpiewką wesołą; dziś szedł smutny, zamyślony i milczący. Dopiero gdy drzwi otworzył, chłopak go poznał i tem spieszniej wziął się do składania porozrzucanych rzeczy. Stosunek pana do sługi był więcej przyjacielski niż służebny. Józiak był sierotą, ale szlachcicem, towarzyszem dawnym od szkół wojewodzica, ukochanym jego pół-bratem, ale to mu nie przeszkadzało spełniać ochoczo wszystkiego co tylko umiał i podołał. Dawniej Janusz i on nie mieli przed sobą tajemnic i jedną żyli myślą a duchem. Od niejakiego czasu wiele się zmieniło, nie rozumieli się już jak dawniej; Józiak milczał, wojewodzic żal miał o to do niego, ale wiedząc, że go nie nawróci, szanował jego przekonania. Chłopakowi w ogóle nie podobało się nic w tych krajach, którymi pan jego był zachwycony. Zrazu się o to spierali. Józiak w końcu zmilczał; tęsknicę swą nosił, nie spowiadając się z niej Januszowi, który tylko z twarzy mu ją mógł wyczytać. Zaledwie na próg stąpił, wojewodzic zawołał żywo:
— Józiak! sam tu! proszę.
Porzuciwszy suknię, którą trzymał w ręku, chłopak pośpieszył i stanął nieco pomieszany, Janusz popatrzał nań.
— Słuchaj no, mów mi prawdę, dlaczegoś się tak widocznie stropił, gdym cię o owych Polaków pytał, co się staremu przyśnili?
Józiak, na którego pilno i teraz patrzał wojewodzic, tym razem mocniej jeszcze zarumienił się i zmieszał. Ręce zaczął kręcić, zabełkotał coś, oczy spuścił, trudno mu kłamać było.
— Albom to ja... się zmieszał, proszę pana? odparł po chwili wahania.
— Przecież i teraz znowu widać, żeś nie swój. Na Boga! — począł wojewodzic — czyż już do tego przyszło, że ty przedemną mieć będziesz tajemnice i zmusisz do odgadywania?
— Jać przecie nic o żadnych przejezdnych nie wiem — tłumaczył się chłopak nieśmiało.
Wojewodzic brew namarszczył.
— Jakeś mi druh! mów, jakeś mi druh i wierny sługa a towarzysz! Słowo? — zapytał.
— Słowo, że o tych przejezdnych, o których majster Hans powiadał, nic nie wiem... nic a nic.
— A cóż ci jest, żeś nie swój?
Chłopak popatrzał mu w oczy.
— A! panie — rzekł — czyż to od dzisiaj jam nie swój? a jak mam swój być, gdym nie między swymi? Czyż tu wśród tej niemczyzny choć godzinę człowiek może mieć szczęśliwą? Ja się tu przecie duszę i zamęczam.
— Boś jeszcze dzieckiem — odparł wojewodzic postępując powoli w głąb izby. — Czegoż ci tu brak? Przecież pilno się staram, byś wszystko miał, czego ci tylko potrzeba. Żywność, napój, suknię, czas swobodny, książki, naukę masz przecie zawsze.
— Ale jakbym nic nie miał — odparł ośmielając się Józiak — głodny jestem domu, spragniony kraju, czuję się tu jakby w niewoli u obcych. I jednemu się ino dziwię, iż wy, miły panie, tego nie czujecie co ja. Wam tu dobrze, wy nie tęsknicie!
— Kto wam to powiedział! — cicho szepnął Janusz — i ja mam chwile tęsknicy, lecz rozum każe tam stać, gdzie go nabyć mogę.
— Aby nie co gorszego, proszę pana — rzekł Józiak. — Widziałem ja Niemców, co proste sadło za bobrowe stroje sprzedawali, czemużby zwodzicielstwa za naukę nie mieli dawać?
— A no! a no! jużci ty swoje począł! — rozśmiał się wojewodzic. — Mów, mów, kiedy ci z tem lepiej; nie będę się z tobą spierał, a swoje przy sobie zostawię.
— Wiem ci ja, że moje słowa na nic się nie przydały, — dokończył Józiak, — ale się rwą same z piersi, że je powstrzymać trudno. Wszak milczę dnie całe, ale wyzwany, fałszu nie rzeknę.
— Jakże ty tego nie czujesz i nie widzisz, że rozumniejsi tu są od nas? — spytał wojewodzic.
— Uczeńsi to prawda, czy rozumniejsi, nie wiem — rzekł Józiak. — Może oni zresztą mają taki rozum, jaki dla nich jest potrzebny; u nas, panie miły, inny rósł i innym ludzi żywią.
— Albo są dwa rozumy? — przerwał wojewodzic śmiejąc się.
— To tylko pewno że niemiecki inszy od naszego, bo to naród też od nas tak różny jak niebo od ziemi.
Wojewodzic westchnął.
— Przesądy są — rzekł — wszędzie źli i dobrzy być muszą. Możeż być człowiek rozumniejszy a lepszy od Hennichena a śliczniejszy anioł od jego córki?
Józiak zmilkł i głowę spuścił.
— A co wam po tem — spytał zmilczawszy dobrą chwilę. — Wyjedziemy stąd, żyć z nimi nie będziemy, serca tu nie zostawimy przecie, boby grzech było.
Na te słowa wojewodzic popatrzał towarzyszowi w oczy i zerwał się z siedzenia.
— Józiak! ty nie wiesz, nie wiesz, jak ja ją kocham.
— A cóż z tego — mruknął chłopak — możecież nawet pomyśleć, abyście z niej uczynili synowę pana wojewody? Alboż się tam z tem odezwać nawet można, aby córka złotnika mogła wejść do takiego domu?? Wspomnij pan miły matkę, przypomnij ojca, wszystko, dziady i pradziady swe i imię a obyczaj nasz domowy... Alboż to może być? albożeście mogli zamarzyć o tem? A jeśli nie, po cóż szaleć daremnie i łudzić tych ludzi, choćby i Niemców? — dodał Józiak.
Janusz ręce spuścił, drgnął. — Cicho! — zawołał — cicho! ty nic nie czujesz! tyś szczęśliwy, bo nie znasz i nie wiesz co kochanie niewiasty...
— Bogdajbym go nigdy nie znał, jeślibym dlań miał o swoich zapomnieć — odezwał się Józiak.
— O swoich? — podchwycił zaczynając się przechodzić wojewodzic. — O swoich! — ba o sobie samym... Nierozum jest, choroba, ale przemożna, ale przesilna, ale niezwyciężona jako śmierć; więc bolećbyś nademną powinien, a nie serce mi kaleczyć trwogą! Kiedyś kochałeś mnie jak brata... i byłeś dla mnie innym!!
Na ten wyrzut bolesny Jóźkowi łzy potoczyły się z oczów i jak stał, tak z żalu i uczucia kląkł przed nim.
— Panie mój! czyżby mnie to nieszczęście spotkać miało, żebyś o mojem sercu zwątpił? Drogi panie! a możeż to być? a godziż się to, gdy dla was jam i życie, oto tej godziny, dać gotów!
Janusz zarzucił mu żywo ręce obie na szyję i pocałował w czoło.
— Jóźku, nie bierz tak słów moich, goryczą mi zapływa serce, nie winienem...
I padł na łóżko zakrywając oczy, bo się wstydził, że i z pod jego męskich powiek łza pociekła. Ale wprędce porwał się i chodzić zaczął.
— Ja sam siebie nie poznaję, rzekł, do czego przyszedłem. Mógłżem się kiedy spodziewać, aby mnie myśl ta, że powrócić muszę do domu, do rodziców, przejmowała trwogą i dreszczem? żebym obcych żałował i tęsknił za nimi więcej niż za swymi? aby mnie tam nie ciągnęło nic, a tu trzymało wszystko?
Załamał ręce.
— Nie strasznaż to rzecz, mówił, że powoływany wracać się wzdragam, że nie lecę tam gdziem powinien, a tubym żył i wiekował i o wszystkiem — dla niej, zapomniał!
— A! panie miły, panie drogi, — przerwał Józiak, — tem ci pilniej od tych czarów uciekać potrzeba, bo ci chyba napój jaki zadali; alboż nie mogli rozumu odjąć jaką sztuką szatańską? O Hennichenie mówią, że złoto robić umie, więc zna może i te kunszta szatańskie, co człowieka niewolnikiem czynią.
Uśmiechnął się smutnie wojewodzic.
— Na cóż tu napój inny — rzekł — nad ten, co z jej oczów płynie? na co czary nad te, jakiemi jest jej głos? na co więzy inne, gdy patrząc na nią przykutym się człowiek czuje?
— O mój Boże! — westchnął Józiak — a cóż poczniemy... a co z wami będzie? jeśli już tak wami owładła.
— Ona moją być musi — rzekł ponuro Janusz — ani ojciec, ani nikt mnie nie powstrzyma, porzucę wszystko, wyrzeknę się domu.
— Nie mów, panie miły, nie kończ — podbiegając zawołał chłopak — nie godzi się, bo to bluźnierstwo. Ani możecie uczynić, co zapowiadacie. Wspomnijcie wojewodę...
Janusz zamilkł, ręką powiódł po czole, oczyma po izbie ciemnej, jakby się przebudził.
— Dość już tego — odezwał się, — w bożych ręku ludzkie losy i serce człowieka.
Kończył te wyrazy, gdy do pierwszych drzwi gwałtownie pukać zaczęto. Znać pierwszych uderzeń nie słyszeli, zajęci rozmową, więc Józiak rzucił się ku wejściu i zawołał, że wejść wolno; a wtem otwarły się drzwi i ów towarzysz ryży z małą główką, który odprowadzał wojewodzica pod dom, ukazał się w progu, prowadząc za sobą człowieka, który na kursora wyglądał.
Jakoż nim był w istocie.
— Cóż was sprowadza o tej porze? — zapytał podchodząc niespokojnie wojewodzic, widząc że kursor z za sukni zawiniętego coś w płachtę dobywa.
— Przywiodłem wam onego kursora, który nie wiedział kędy szukać waszego mieszkania a ma do was pilne pisma. Dziś rano spotkali go na drodze do Halli jacyś podróżni, a jechał właśnie z listy książęcymi od Kurfirsta do naszych panów. Byli to znać z waszej ziemi podróżni, bo rozpytawszy w gospodzie, co zacz był i dokąd jechał, a obaczywszy pasy pod pieczęciami i świadectwa że człek był stateczny, zapłacili mu, aby wam papiery te oddał, których sami tu przynieść nie mogli.
Kursor w czasie tego opowiadania głową mu potakiwał i rozwinąwszy płachtę dobył z niej plik związany sznurkiem jedwabnym i przypieczętowany czerwonym woskiem. Wojewodzic pobladł zobaczywszy go, drżącą wyciągnął rękę i przy podanem świetle przeczytał nazwisko swoje, poznając rękę ojcowską.
Kursor na zapłatę czekał, choć ją był pewnie wziął zawczasu, ale mu się datek należał. Sięgnął więc do mieszka wojewodzic, słowa się nie mogąc odezwać i w drugim ręku ciągle papier ściskając.
Towarzysz uśmiechnął się widząc go tak poruszonym i do Jóźka się zwrócił.
— Kursor dostał na piwo — a no mnie też w gardle sucho, bom się pod Złotym Gołębiem wyśpiewał. Jeśli macie się co dać napić, nie pogardzę.
Skoczył chłopak do drugiej izby, w której dzban stał i kubek wziąwszy wina mu nalał, które ze smakiem ryży wychylił.
— Bóg zapłać — rzekł — już was też nie będę nudzić, bo listy z domu sprawa wielka a świadków do niej nie trzeba. Niechże wam one dobre wieści przyniosą.
Wojewodzic prawie tych słów nie dosłyszał, gdyż drżąc jeszcze na papier patrzał, którego pieczęci złamać się wahał. Aż gdy i kursor i student precz wyszli, wolnym krokiem skierował się ku pierwszej izbie, kędy za nim Józiak niósł światło.
Oba milczeli strwożeni. Chłopcu łatwo odgadnąć było co pisma zawierały, a Janusz też po kilku wezwaniach do powrotu czego innego nie mógł się spodziewać tylko nowego przynaglenia, surowszego nad te, co je poprzedziły.
W tym liście, który trzymał ciągle w rękach, lękając się go otworzyć, był wyrok nań rodzicielską zapisany ręką, wyrok niecofnięty. Z tym listem kończyły się dni młodzieńczego wesela i marzeń, a rozpoczynało twarde obowiązku życie.
Józiak jakby oczekiwał na złamanie pieczęci, stał trzymając światło w ręku. Nic nie mogło pomódz wahanie. Janusz zwolna skruszył wosk i rozwiązał sznurek. List był jeden na dużej karcie cały ręką wojewody pisany, w słowach krótkich i surowych.
Mówił w nim ojciec, że chyba niedojścia listów pierwszych domyśleć się musi, nie widząc ich skutku. „Zaraz po odebraniu pisania naszego — dodawał zwięźle — masz waszmość, nie mieszkając, rzuciwszy wszystko, udać się w drogę; od czego śmiertelna tylko a obłożna choroba uwolnić go może. Nakazujemy powrót pod błogosławieństwem rodzicielskiem, pod posłuszeństwem synowskiem bez żadnej odwłoki, ani listem na pismo nasze odpowiadać wam wolno, jedno osobiście się stawić.“
Zazwyczaj rodzice donosili o swem zdrowiu, dokładała kilka słów własnoręcznie matka. Tu nie było nic nad kilka zimnych wierszy, a ojciec podpisując je, powtórzył jeszcze, iż posłuszeństwa wymaga i na nie rachuje.
Na odwrotnej karcie stała dyspozycya znać później dodana.
„Po odebraniu pisania naszego we dwadzieścia cztery godziny masz waszmość być w drodze — nigdzie po miastach i gospodach nie spoczywać: sub benedictione et obedientia.“
Znał dobrze rękę ojca wojewodzic, charakter jego wyraźny, jakby z żelaznych prętów wykuty. Takim pisany był list sam, a w kodycylu ręka widocznie drżała i posuwały się litery, jakby pana swego słuchać nie chciała. Byłoli to gniewu skutkiem, choroby czy niecierpliwości? — zamyślił się Janusz. Wszystko troje złem prawie równem dlań było.
Józiak stał, czytać nie śmiejąc ze spuszczonemi oczyma, aż gdy Janusz kartę na stole położywszy, ręce załamał i głowę na nią spuścił, odszedł zwolna dalej, stojąc na straży i czekając rozkazów.
Upłynęła tak długa chwila. Wstał naostatek wojewodzic.
— Nieszczęsny proroku — odezwał się do chłopca — wywróżyłeś mi straszną godzinę. Znam ojca mojego, gniewny jest. Nic listy nie pomogły, ani godziny dłużej zwlec mi nie wolno. Rozkazanie ojcowskie jest, bym jutro puścił się w drogę. Ostatni dzień, wieczór ostatni — a potem ino Bóg jeden wie co...
Wcale przeciwnego uczucia zdawał się Józiak doznawać; oczy mu się zaświeciły, niemal uśmiechnęły usta, drgnął jakby już lecieć chciał do konia.
— Więcby począć zaraz! — zawołał — bo ja do jutra nie podołam, roboty wiele, czasu mało.
Wojewodzic na łóżko się rzucił jak stał i oczy wlepiwszy w strop, pozostał niemym.
Noc była nadeszła, a grzechotki stróżów odzywały się w ulicach, głucha cisza panowała zresztą w mieście. Na niebie czarnem tysiące gwiazd mżyło, a z drugiej strony przez okno widać było ogromny księżyc zarumieniony wysuwający się z za lasów. Pod tem samem oknem drzewa ogródka gałęźmi gęsto splecionemi pięły się aż do kamiennych gzymsów jego i szemrały ledwie dosłyszanym głosem, poruszane powiewem z daleka płynącym.
Wojewodzic wstał jak nieprzytomny, duszno mu było, poszedł ujrzawszy księżyc, to okno na ogród otworzyć. Chłodem jesiennym powiało z niego i płomyki świec stojących opodal poruszać się zaczęły. Janusz sparł się na krawędzi.
Tuż pod tem oknem jego, wiedział czyje otwierało się w ogródek.
W dole na pniu drzewa i na liściach drżących błyskał promyk światełka, które płynęło z sypialni Frydy. Tam także czuwał ktoś jeszcze... ale szyby zamknięte były — i żaden głos nie dochodził go stąd jak innych wieczorów. Tylko liście pożółkłe z cicha osuwając się, wiatrem pędzone szeleściały, obijając się o szyby, i ku ziemi wirując leciały.
A światło nie gasło. Dlaczego nie spała Fryda? Czy się modliła? czy o nim myślała? czy rozstanie odgadła? Wojewodzic zadumał się długo. To światełko drżące było dla niego nią samą, bo jej ono przyświecało. Czekał znużony by zagasło, nie chcąc odejść, by jego promyka nie stracić. Jutro już... świecić miało pustce i nikt się doń nie mógł tak modlić — jutro, straszne jutro... przerażało go... Poza nim Józiak już się tam krzątał, cicho znosząc co mógł pochwycić. Ta niecierpliwość chłopca męczyła go, ale rzec nic nie śmiał.
Wśród tych dum zadrżał — w dole brzeknęły w ołów oprawne szyby, połowa okna otwarła się zwolna, dojrzał białą rączkę małą, która się wysunęła, zatrzymała i znikła. W chwilę potem ukazały się złote włosy rozpłynione po ramionach w nieładzie — podniosła się główka do góry. Fryda patrzała w ciemne drzew gałęzie, ku niemu. Może go przeczuła. Serce uderzyło wojewodzicowi... i pochylił się w dół jakby spodziewał się choć oddech jej pochwycić.
Piękne dziewczę osłonione ciemną chustą, na której sploty warkoczy wiły się kapryśnie, sparło się na kamiennej okna oprawie i uśmiechnęło ku górze. Janusz widział jej usteczka różowe smutnie otwarte tym półuśmiechem marzenia. Nie mogli jednak przemówić do siebie słowa. Tylko złamawszy z liśćmi zielonemi jeszcze gałązkę, rzucił ją z góry Janusz i widział, jak się na szybach strzymała, drżała, toczyła, jak ją biała chwyciła ręka i ku górze podniosła.
W tem ozwał się gdzieś z głębi głos cioci Gertrudy, słodyczy pełen i przestrachu, i widzenie znikło, a wnet i szyby okna, suchą i żółtą ręką wdowy porwane, zatrzasły się na wieki. I światło z wnętrza płynące, przytłumione spuszczoną zasłoną, zagasło...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.