Powrót do gniazda/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Przez cały dzień następny nie zamykały się drzwi w izbie wojewodzica. Od rana wiedzieli towarzysze, iż jechać musi, i szli go pytać, żegnać, badać i boleć z nim razem. Nieodstępny prawie ryży ów przyjaciel siedział posępnie, patrząc na zwijające się juki i sakwy podróżne. Józiak nie spał noc całą. Leżały suknie, księgi, przybory poskładane i sznurami ściągnięte. Wojewodzic nie spełna wiedział co się z nim działo. W całym też domu czuć było, iż ktoś go taki opuszczał, po którym miała zostać nieprzemożona tęsknota. Dzień ten smutny wszedł najpiękniejszym dniem jesieni, z ciepłem słońcem, niebem czystem i pogodą wiosenną. Jedwabne nici pajęczyn snuły się po odżyłych kwiatach, gdzieniegdzie dźwigając jak perłę rosy kropelkę. W ogrodzie szczebiotały ptaszki, a w ulicach wił się tłum korzystający z ostatnich dni pogody.
Ledwie ku południowi mógł się wojewodzic uwolnić od natręta, który mu ciężył. Służąca puknęła dając znać, że czekano z obiadem. Janusz ze wschodów zbiegł szybko i znalazł się w pokoiku Frydy, w progu, oko w oko z dzieweczką.
Stała tak czekając nań, cała w czerni ubrana, blada, smętna, trzymając w ręku zwiędłą wczorajszą gałązkę. Nie mieli jednak czasu przemówić słowa, i ledwie pozdrowił ją przybyły, gdy weszła z przeciągniętą swą smutną twarzą ciocia Gertruda, ciekawie wpatrując się w młodzieńca.
— Prawdaż to? — zapytała — że tak pospiesznie jechać musicie? Czy złe jakie wieści z domu? Czyż ani dnia strzymać się wam nie wolno?
— Nocą pojadę, muszę, — rzekł cicho wojewodzic — rozkaz ojca.
Fryda była tego dnia jak marmur blada; posłyszawszy te słowa odwróciła się nagle ku oknu i odeszła. Janusz postąpił kroków parę. Z wesołą jak nigdy twarzą, z drugiej izby na spotkanie wysunął się Hennichen, z którym już widzieli się zrana.
Stary złotnik ubrany był jak wczora, tylko na twarzy jakby przymuszoną, z umysłu odegraną okazywał wesołość.
— Święci się wam do podróży pora — odezwał się — będziecie mieli słońce i ciepło, a tych ku północy jadąc potrzeba. Pojedziecie do swoich, to się tam łatwo obcy zapomną.
— O nie, szanowny panie — odparł z żywością Janusz — gościnnego domu, pod którego dachem tyle się chwil spokojnych i szczęśliwych przebyło, nie zapomina się nigdy. A mam też tę nadzieję, że ojca przykazanie spełniwszy powrócę.
Hennichen bystro nań popatrzał.
— Nie radbym abyście o waszych niemieckich przyjaciołach zapomnieli, — rzekł wesoło — i dlatego postanowiłem wam choćby niepotrzebny ciężar narzucić na drogę, byście o nas pamiętali, gdy nań spojrzycie; musicie to uczynić dla mnie, a przyjąć dobrem sercem. Wracając do nas kiedyś, daj Boże rychło, w zamian mi sztukę bursztynu przywieziecie, który kraj wasz rodzi a morze wyrzuca. Ja wam oto własnej pracy lichą daję pamiątkę.
To mówiąc ze stołu wziął przygotowany kubek srebrny pozłocisty. Naczyńko było niemieckie, ale cacko choćby na stół królewski. Z wielką sztuką trybowane płaskorzeźby wskroś je pokrywały, mieniając się w barwy srebra i złota. Oprócz tego wypukłym wieńcem bluszczu opasywał je u góry i dołu misternie splot rzeźbiony, a na pokrywie siedziała mała figurka aniołka. W pośród wieńca i w obwódkach świeciły drobne kamyki rozsiane, rubiny, opale i perły.
Zadrżała wojewodzicowi ręka, którą po ten dar wyciągnął — nie wiedział jak dziękować. Fryda z ciekawością odwróciła się, by dar ojcowski zobaczyć, i pokraśniała na chwilkę, ale wnet bladość znowu twarz jej okryła.
— A! to cenny dar dla mnie — zawołał Janusz, — nic piękniejszego nie widziałem w życiu, lecz jakże mam go was pozbawiać?
— Wolę wam oddać niż innemu — śmiejąc się rzekł Hennichen, — my robotnicy skazani jesteśmy na to, by najulubieńsze rąk naszych twory szły od nas w świat. Pociecha jeszcze gdy myślimy, że je tam ktoś oceni i pokocha.
— Gdybym, czego nie przypuszczam, spóźnił się z powrotem, bursztyn wyślę umyślnym bodaj posłem — dodał Janusz.
— Inaczej go nie wezmę jak z rąk waszych, rzekł stary — a no, czas siąść i pożywać co Bóg dał — i ująwszy wojewodzica pod rękę, wprowadził go z sobą do jadalni. Tu na osobnym stole u okna leżała czapka Hennichena, a przy niej zwit pargaminowy z pieczęcią w srebrnej puszce ogromną. Rzucił na nią okiem mimowoli Janusz.
— Czyście ciekawi? — zapytał Hans prowadząc go ku oknu. — Od kilku już dni to otrzymałem, alem się wam chwalić nie chciał. Niewielką ja do tego przywiązuję wagę, bo myślę, że bogaty mieszczanin lepszy jest od odartego szlachcica, jakich u nas po burgach pełno — lecz u ludzi to coś waży. Jego cesarska Mość zaszczycił mnie szlacheckim tytułem, alem pragnął, aby na tarczy pamięć rzemiosła została, i mam w niej trzy kubki złociste na krwawem polu, bo pot pracy wart krwi przelanej.
Rozwinął pargamin przed wojewodzicem i ledwie mu nań dając spojrzeć, rzucił go na stół z pewnym rodzajem lekceważenia. Fryda oczyma ścigała na przemiany ojca i Janusza, który stał milczący i skłoniwszy się tylko a winszując rękę podał Hennichenowi. Siedli tedy do stołu. Gospodarz okazywał niezwykłą wesołość, może ażeby nią pokryć smutek dziecięcia, na którego objaw ciocia Gertruda patrzała z jakimś przestrachem, a ile razy oczy jej spotkały się z wejrzeniem Frydy, potrząsała głową dziwnie. Nowy szlachcic mowny był i uprzejmy. Wypito zdrowie wojewodzica i szczęśliwej jego podróży, a on nawzajem pana Hennichena, obiecując swój powrót. Mówiąc o nim spoglądał na Frydę, która nie śmiała spotkać się z nim oczyma. Posępna była dnia tego i milcząca. Ciocia Gertruda składała to na ból głowy i na porę jesienną, w której zawsze delikatne dziecię cierpiało.
Gospodarz rozpytywał o podróż i przybory do niej — i tak zszedł obiad prędko, a Fryda jak tylko mogła porwała się od stołu by przejść do swojego pokoju. Właśnie w tej chwili Hennichen zawiązał niezmiernie żywą, poufną rozmowę z ciocią, tak że sama przyzwoitość nakazywała Januszowi wstać i odejść, by im nie przeszkadzać, bo pochyleni ku sobie o coś żywo się umawiali. Nie mając co począć z sobą i popatrzywszy chwilę na piękną tkaninę antwerpską, wyobrażającą sąd Arachny, wojewodzic wolnym krokiem wysunął się za Frydą.
Ta chodziła niecierpliwym krokiem po pokoiku, to biorąc, to rzucając sprzęciki po stołach rozłożone. Gdy się Janusz ukazał, spojrzała nań i szepnęła mu tylko:
— Za godzinę pod murami!
Pobiegła potem oglądając się do okna i smutnie główką pożegnała wojewodzica, który nie śmiał dłużej pozostać.
Godzina ta spłynęła mu na przygotowaniach do podróży; nadchodzących natrętów pozbył się pod różnymi pozory, i sam jeden osłonięty płaszczem, pobiegł czekać za mury. Było to miejsce ustronne, staremi lipami ocienione, puste i choć piękne, niemiłe mieszkańcom, może dla blizkiego sąsiedztwa nowego cmentarza, który właśnie nieco opodal murem obwiedziono. Nikt tu z mieszkańców Wittenbergi nie zaglądał i wszyscy woleli inną, choć mniej ocienioną przechadzkę, gdzie więcej ludzi spotkać było można. Pod murami zwykle przechadzali się ci, co samotności pragnęli: zakochani studenci, niepocieszone wdowy, czasem staruszek jaki, który wśród lip wygrzewał się w kątku słonecznym. Wysoki mur twierdzy od miasta to miejsce osłaniał, równolegle z nim ciągnął się sznur lip starych i zapuszczona droga kamienista, którą rzadko wóz jaki się przesuwał.
Janusz chodził tu już od kwadransa zamyślony, z głową spuszczoną, gdy na przeciwległym końcu ukazała się w czerni, zakwefiona Fryda z ciocią Leną. Wolała ona tę towarzyszkę milczącą nad zbyt troskliwą a niewygodną Trudę, przy której słowa rzec nie było można niepodsłuchanego, bo krok w krok chodziła za nią, mieszając się do rozmowy. Ciocia Lena zbierała opodal kwiatki, a nawet gdy do niej przemówiono, potrzebowała powtórzenia, nim dobrze zrozumiała, o co idzie.
Fryda biegła przodem z żywością, jakiejby się po rannym jej smutku i ruchach powolnych spodziewać nie było można. Janusz przyśpieszył też kroku na spotkanie. Chwile były policzone. Słońce schylało się ku zachodowi. Na bladej twarzyczce Frydy promień wesela zajaśniał.
— Ślicznyby to był wieczór, rzekła, gdyby nie był może ostatnim — tej jesieni. Patrz pan, jak ziemia pod lipami liśćmi usłana; jak żółkną te, co się jeszcze na niej trzymają; na łące suche łodygi chylą się jak do snu, wszystko prorokuje zimę...
— A zima, dodał Janusz, nie jestże wiosny proroctwem?
— Któż powie, że jej dożyje? — spytała Fryda.
— Dlaczegoż truć się myślami tak smutnemi — odparł Janusz — lepiej podtrzymywać nadzieję, ja myśleć wolę o wiośnie.
Ciocia Lena szukała już opodal nieco kwiatków, których nie było. Gdzieniegdzie blada skabioza spóźniona chwiała się wśród zeschłych listków. Fryda i Janusz mogli rozmawiać swobodnie. Odeszli kilka kroków.
Twarz dziewczęcia przybrała wyraz uroczysty i promienny, niebieskie oczy skierowała na Janusza i zdejmując z palca pierścień kosztowny, bawić się nim poczęła, nie mówiąc nic... Obracała go tak w paluszkach długo, nieśmiało, aż padł w piasek u nóg jej. Janusz schylił się, aby go podnieść, dziewczę nie poruszyło się wcale. Trzymając go w rękach drżących, wojewodzic przysunął się ku niej, jakby go chciał jej powrócić. Fryda cofnęła się na krok zarumieniona i potrząsła główką. I jeszcze nie przemówili słowa. Dziewczęciu zdało się tchu braknąć i głosu. Niebieskie oczy łzawe trochę podniosła ku niemu.
— Weź go — szepnęła z cicha — jestto pierścień mojej matki; niech ci przypomni tam, gdzie wszystko każe zapomnieć o nas, tych co tu za wami tęsknić będą.
— Pani moja — drżącym głosem odezwał się Janusz — chciałbym pierścień dać za pierścień; nie mam innego nad ten, prosty, stary, bez wartości dla ludzi, a nieskończenie drogi dla mnie. Na krwawym jego kamieniu wyryte przed dwóchset laty godło nasze rodowe. Dając je, daję ci słowo i porękę... w zastaw, moją czystą, niesplamioną tarczę, a to stanie za przysięgę. — To mówiąc zdejmował z palca sygnet z krwawnikiem, a dziewczę chciwie go porwało i zerwawszy rękawiczkę wsunęło go na palec, próżno szukając takiego, na którymby się mógł utrzymać.
Serce jej biło, niecierpliwiła się, pierścień spadał z najstarszego z tych smukłych paluszków dziecięcych — łzy miała w oczach Fryda.
— Wasz drogi pierścień rodowy, jakże mi powiada wiele — jam za mała, abym chodzić w nim mogła! Jakże to straszna wróżba!
— Ja mój nosić będę na piersiach, jak u nas relikwie noszą i świętości — dodał zmięszany Janusz.
— Tak? dobrze, i ja włożę go na siebie, przytulę, schowam.
Z niecierpliwością dziecka Fryda poczęła już szukać sznurka przy sobie; jednym rzutem rączki urwała frendzlę płaszczyka i ze zręcznością kobiecą pruć ją zaczęła. Długi sznurek jedwabny starczył na oba pierścienie.
Z cichymi szepty wiązali je oboje i Janusz pierwszy schował ten swój skarb pod suknię. Fryda z większą jeszcze zręcznością zarzuciła na główkę czarny sznurek i zarumieniła się, czując, jak chłodny pierścień spadł jej na piersi pod suknię.
— Z pierścieniem waszym nie rozstanę się nigdy, nigdy — rzekła — wyście go długo nosili, zżył się on z wami, mówić mi o was będzie. Słyszałam, że kamienie bledną, kraśnieją i mówią o tych, z którymi żyły. Opal gaśnie, gdy pan jego umiera. Ja codzień na krwawy kamyk patrzeć będę; on mi powie barwą swoją, co się tam dzieje z wami. Nieprawdaż, hrabio Janie? nieprawda?
Uśmiechała się na pół smutnie, pół radośnie.
— Nie zmieni się on, tak jak ja się nie zmienię — odezwał się Janusz powoli — wierzcie mi...
— Ja wam wierzę, ale mamże wierzyć światu, co was otoczy, ludziom, losom? Najtwardszy człowiek pod nimi się ugina! A ja nic nie chcę więcej, tylko tej pewności, że wy po swój pierścień powrócicie.
— Z waszym pierścieniem — mówił Janusz i korzystając z tego, że ciocia Lena znowu zatopioną była w zbieraniu ziółek, chwycił rękę jej do ust niosąc. Fryda zarumieniła się, pobladła, zachwiała i Janusz musiał ją pochwycić, aby nie padła zemdlona. Dziecię tak było wątłe, uczucie mogło je na chwilę uczynić silnem — i mogło ubić jak piorunem. Oczy okryły się mgłą. Ciocia Lena rzuciwszy kwiatki nadbiegła co prędzej.
— Dziecię kochane — wracajmy! tam o nas będą niespokojni. Słońce już nad zachodem. Truda będzie nas pewnie szukała. Obiecałaś mi, że króciuchno przejdziemy się tylko — boję się! proszę, wróćmy.
Fryda wahała się patrząc na Janusza, a ten stał smutny i milczący.
— Wszakże choć do furty miejskiej odprowadzić was mogę?
— Chodźcie z nami — odezwało się dziewczę — chodźcie.
Lena nie śmiała się sprzeciwiać. Poszli więc razem znowu, długą ulicą lipową; ale choć zwalniali kroku, wydała się im krótką, drzewa uciekały przed nimi, furta była tuż. Lena szła trochę przodem. Janusz jeszcze raz wziął dziewczęcia rękę drżącą, złożył pocałunek na niej i ledwie miał się czas cofnąć za wyskok starego muru, gdy przez furtę wybiegła szybkim krokiem ciocia Truda, przelękła, niespokojna, z rozpuszczonym kwefem, szukając ich oczyma.
Zdawała się niezmiernie zdziwioną, widząc Frydę samą tylko ze swą siostrą, i dopiero odetchnęła, gdy je ujrzała. Janusza widać nie było.
Szepcząc coś żywo dziewczęciu na ucho, Truda uprowadziła zbiegłą, która się jej poprowadzić dała posłuszna.
Wojewodzic drogą przeciwną pośpieszył do drugiej furty miejskiej i inną bramą wszedł w ulicę. Choć cały dzień żegnali go z kolei współtowarzysze, musiał się jeszcze udać do gospody pod Złotym Gołębiem, aby kilku starszych pożegnać uroczyście. Dali tam sobie schadzkę o zachodzie słońca, a właśnie się ono za lasy wkrótce skryć miało.
Ani wczorajszego tłumu, ani wrzawy nie było dziś w izbie studenckiej. Kilku tylko starszych, między nimi ryży ów towarzysz, siedzieli nad kuflami piwa, rozmawiając po cichu.
Ogromna owa izba sklepiona, czarna, zadymiona, ze swymi długimi stoły na krzyżowych nogach, z lawami u ścian i wiszącymi na gwoździach kuflami glinianymi, wydawała się pustą i smutną.
Wolnym krokiem, z rękami pod fartuch włożonemi, potrząsając pękiem kluczów, przechadzał się u drzwi otyły gospodarz, mrucząc coś sam do siebie i nieustannie poprawiając czapki z futrem, którą miał łysinę pokrytą.
Pozdrowił on bardzo uniżenie wchodzącego wojewodzica, na którego widok wstali z miejsc młodzi i podniósłszy kufle do góry, zawołali:
— Vivat palatinides noster! vivat.
Podając ręce z kolei wszystkim, siadł przy nich Janusz i zwrócił się do gospodarza, który przybiegł na skinienie.
— Ja dziś goszczę! — zawołał — dajcie nam przedniego sektu! Wypiję zdrowie dobrych towarzyszów, z podzięką za to, że obcego przyjęli jak brata i żem w nich znalazł przyjaciół, gdym się lękał wrogów.
Ryży podniósł głos.
— Prawda to — rzekł — że Niemiec i Polak żyli zawsze jak dwa brytany z sobą, a byle się zbliżyli, zęby sobie pokazywali. Lecz niechże starzy się jedzą jako chcą, bo ich rzeczą z mieczem chodzić na granicy, a młodym sercom miłości potrzeba, która plemienia nie pyta. Czasy też to inne, nie owe, gdy się dzicz po lasach tłukła; cisną się dziś ludzie do ksiąg i do mądrości, a rozum jedna i zbliża...
Przyklaśnięto mowie.
— Wracacie do domu — rzekł drugi — nieście z sobą słowa pokoju i mądrości.
— A nie zdziczejcie tam — dodał żartobliwie trzeci — tak jak ptak chowany w klatce, który w lesie śpiewu uczonego zapomni.
Janusz nalewał sekt do szklanek.
— Prze zdrowie wszystkich uczciwych i rozumnych ludzi, jakiegobądźkolwiek narodu i plemienia; prze zdrowie dobrych przyjaciół moich i tego ogniska światła, w którym się nauczyłem myśleć...
— I myśl ze starych kajdan się wybiła — przerwał ryży. Nie zapomnijcie o tem tam, gdzie nad nią jeszcze kajdany ciężą... i gdzie my, co je kruszymy, bezbożnymi zowiemy się heretykami. Nieście światło do waszego kraju, a pracujcie, abyście rozprószyli ciemności... Macie tam już poprzedników, którzy rolę zorali i użyźnili; wy ziarno siejcie. Wiklefowa tam nauka nie była obcą, poszli inni apostołowie, bądźcie i wy jednym z nich. W narodzie waszym jest już dosyć prawników, niech do ich liczby jeszcze jeden przybywa.
Janusz milczący postawił szklankę swoją.
— Tak jest — rzekł — pracować będę, prawdy się nie zaprę... lecz znam kraj mój i wiem, że tam przebojem bym nic nie zrobił... wężowej chytrości potrzeba, aby się wcisnąć.
— I prostoty gołębicy — dodał inny...
— Ni jedno ni drugie nie starczy — zawołał surowej twarzy młodzian — ale apostołów gotowych na męczeństwo, jak oni pierwsi chrześcijanie; chytrość nic nie sprawi, ani prostota, ale odwaga i ofiara.
— Zostawcie każdemu — przerwał ryży — takie środki, jakimi go ten natchnie, qui flat ubi vult. Gdyby apostoła a choćby i męczennika potrzeba — dodał — szedłbym ja z ochotą. Palatinidesie nasz... skiń a pójdę z tobą nawracać pogany! Ino słowo!
Janusz się zarumienił.
— Nie chciałbym na me sumienie brać — odezwał się — przyszłości twej; ani może wiesz, jak dalece prawdę mówisz, wspominając męczeństwo... nigdzie ono nie jest łatwiejszem jak u nas.
— Tem ci chlubniejsza walka — rzekł ryży. Tu jest nas dosyć i więcej niż potrzeba... z ewangelią nową nam stąd, z tej kolebki odrodzonego chrześcijaństwa, iść należy do innych narodów.
Obejrzał się.
— Tilius ma wielką ochotę do Polski — rozśmiał się jeden z końca stołu. — Prawdać to, że tam worek napchać można, ale i guza oberwać.
Ryży się zarumienił i zagniewał.
— Tak, a tu guza wprawdzie oberwać łatwo, lecz na tem koniec — rzekł wzdychając. Palatinidesie, bierz mnie z sobą!...
Janusz spojrzał nań dziwnie zamyślony.
— Zachęcać cię nie będę, ani odradzać nie myślę, a jeśli jechać zapragniesz, dlaczegożbym odpychać miał.
Tilius wstał żwawo.
— Słowo się rzekło — zawołał — jadę. Nie mam ani brata, ani siostry, ani ojca, ani matki, ani żywej duszy; nic mnie tu nie trzyma.
— A no — rozśmiał się ktoś z boku — a jejmość gospodyni, wdówka po balwierzu, u której mieszkacie, co powie?
— On ci to od niej bodaj ucieka — przerwał inny cicho — bo się lęka, aby go nie poprowadziła do ołtarza.
Śmieli się młodzi; Tilius wychylił szklankę i uderzył nią o stół.
— Hrabio Janie! idę do domu, aby związać w chustę cały mój majątek. Składa się on z dwóch koszul, starej opończy i odartej biblii; nie wielki przybór, i za chwilkę gotów stoję... za tobą w świat.
Ci, którzy to postanowienie zrazu za żart brali, zdziwili się, widząc, że Tilius ruszył prędko z gospody. Zaczęto szeptać między sobą. Studenci sądzili, iż to być musiało dawnem postanowieniem, które Tilius sposobnej chwili objawił. Zazdrościli mu jedni, odradzać byli gotowi drudzy. Janusz milczał. Ciężar to był dlań, ale się z tem wydawać nie chciał. Jedyną nadzieją dlań ta myśl była, że kędyś Tiliusa we zborze po drodze porzuci, aby go z sobą do rodzicielskiego nie wiózł domu, gdzie mimo gościnności dawnej nie wiedziałby spełna, co z nim poczynać.
Mrok padać zaczynał, gdy wojewodzic raz jeszcze pożegnawszy towarzyszów odprowadzony przez nich w ulicę, ruszył ku domowi, kędy już konie zamówione Józiak musiał juczyć i do podróży gotować. Janusz trzymając się dosłownie rozkazu ojcowskiego, który szanować był nawykł, chciał przed północą wyruszyć i po księżycu dalszą odbywać drogę.
Lecz przybywszy pod kamienicę, znalazł tu niespokojnego Jóźka, który już cale przybrany i gotów ruszyć, niecierpliwił się chodząc po ganku.
Ledwie zobaczywszy wojewodzica poskoczył ku niemu, załamując ręce...
— Dobrze to u nas w Polsce — zawołał — gdzie nikt dnia i nocy nie pyta, gdy mu jechać trzeba, a niema praktyki, by kogo zbójcy napadli, chyba w dzikich polach, kędy się Tatarowie włóczą, lub u Tatrów, gdzie węgierskie opryszki zabiegają; a no tu nikt się na noc nie puści... ani koni nam dadzą.
— Czemu? — zapytał Janusz.
— Bo tu zbójcy po drogach powszedni chleb, i wszelakiego rodzaju rycerze na swą rękę, z którymi się spotkać nie zdrowo — mówił Józiak — trzeba będzie do dnia czekać.
Jeszcze rozmawiali, gdy Tilius nadszedł, niosąc swój węzełek w ręku. I ten był zdania, że noc do spania, nie do podróży jest przeznaczoną... i że do dnia białego lepiej się puścić było, niż po księżycu, gdy tylko upiory i widma jeździć zwykły. Nie w smak to poszło Januszowi, zwłaszcza, że z Tiliusem na karku, który go już opuścić nie chciał, nie mógł nawet z darowanych godzin skorzystać. Chciał więc sam iść do woźniców i przewodników o konie, gdy Hennichen oknem wyjrzał, dowiadując się, o co się spierali. Powiedział mu wojewodzic swoją biedę, dodał słowo Tilius, który rad się był pochwalić, iż z towarzyszem w drogę się puszcza.
— Przyznam się wam, hrabio miły — odezwał się gospodarz — iżem ja o tem dobrze wiedział, że nocą nie pojedziecie. Wprawdzie gościńce u nas powoli się oczyściły z drapieżnych rycerzy, a no lepiej zawsze za słońca lasy przebywać; nie łacno do takiej drogi towarzyszów znajdziecie, więc spędźcie wieczór u mnie, spocznijcie potem na górze, a jak świt, niech was bogi prowadzą.
Tilius uważał się też za zaproszonego, co mu niepospolitą sprawiało przyjemność. Weszli więc na górę, dokąd i Hennichen się udał, kazawszy wina z korzeniami i cukrem zagrzać, aby było przy czem siedzieć, pókiby wieczerzy nie podano.
Udali się wprost do jadalnej izby, dokąd też zaraz i ciocia Gertruda nadeszła ze zwykłą zapobiegliwością swą, dowiadując się a rozpatrując w ludziach i twarzach.
Jak zrana tak i teraz Hennichen był wesół bardzo. Ujął zaraz wojewodzica pod rękę i zostawiwszy Tiliusa na rozmowie wielce ożywionej z ciocią Gertrudą, która się nim mocno zajęła, wciągnął go we wgłębienie u okna.
— Przypadek nas poznał i zbliżył, czas nas poprzyjaźnił — ozwał się do wojewodzica — nie bierzcie mi za złe, że stary a doświadczony zapytam was z troskliwością dobrego sługi i przyjaciela: macie-li zasób na drogę? przysłał-li wam rodzic co trzeba?
To mówiąc, w oczy mu patrzał pilno. Janusz się rumienił.
— Nie wiele potrzebuję — odparł — a zda mi się, że będę miał, ile na drogę trzeba. Niemniej dziękuję wam, panie Hennichen, za ten dowód przyjaźni.
— Nie dziękujcie — wtrącił stary — nagotowałem worek z dwóchset florenami złotymi. Nie wielka to rzecz. Nie zapotrzebujecie ich, to mi je odwieziecie lub przekażecie; a jeśli w podróży niespodzianego się co trafi, podziękujecie mi, żem przewidział. Podróżowałem ja wiele — dodał — a nie pomnę, żeby droga bez przypadku się obeszła, który zwykł na worku się kończyć. Widzę, że niespodziewanego zyskaliście towarzysza, który za dwóch jeść będzie pewnie... stoję więc przy swojem.
Podał mu rękę. Janusz już nic nie odpowiedział, wzruszyła go ta troskliwość, niemal ojcowska.
Ciocia Gertruda zakrzątnęła się tymczasem około wina, cukru i korzeni, postawiono kubki i zasiedli do nich, gdy Fryda weszła.
Czarny strój, który miała na przechadzce, był zrzucony, niebieską włożyła sukienkę i pas nabijany złotem; tylko sznureczek czarny, na białej szyi widoczny, pozostał niepokryty, przyciskała go rączką do piersi, a twarz jej choć smutna, była spokojną i niemal tryumfującą.
Na widok pięknego dziewczęcia Tilius się zerwał z siedzenia, ruszył Janusz, uśmiechnął ojciec, witając ręką jedynaczkę. Szła powoli, sunęła się raczej i siadła zdala od nich, a ciocia Gertruda podbiegła zaraz z zapytaniem, czy choć naparstka wina nie wypije, zasłodzonego, by moc straciło.
Ale dziewczę odmówiło, potrząsając główką.
— Jeśli nie pijesz — zawołał ojciec — skazujem cię na karę: dzisiaj nam już przy cytrze zaśpiewać musisz, choćby jedną piosnkę. Jeśli nie dla mnie, to dla podróżnego, który nas opuszcza. Niech mu dziewicza pieśń tętni w uszach ostatnia, aby miłe wspomnienie kraju naszego zachował. Nie każ się prosić bardzo, dziecię moje.
Na skinienie jego ciocia Truda wyniosła z drugiego pokoju cytrę i położyła ją na kolanach Frydy, która długo siedziała zadumana. Nie odpowiedziała nic — brzękły struny... cisza uroczysta trwała chwilkę... i znowu zabrzmiały struny, aż nareszcie srebrny głos, świeży, słaby zrazu dał się słyszeć jakby z oddalenia, i zbliżać się zdawał i rosnął, wypełniał. Twarzyczkę przebiegały strumienie życia, oczy pałały, śpiewaczka drżała, pieśń się lała potokiem srebrnym.
A była to jedna z tych pieśni wiekuistej tęsknicy człowieka, co się rodzą wszędzie, gdzie tęskni młodość i gdzie cierpi serce; jedna z tych pieśni, które się powtarzają po całym świecie, wszystkimi języki... co wywołują westchnienie z młodej piersi, łzę ze starych oczu.
I ciocia Truda też rozpłakała się słuchając jej, przypomniała sobie bowiem, jak przed laty pięćdziesięcią biegała za motylami nad Salą i zbierała w zbożu bławatki... A na tem czole, które wieniec ich opasywał, były dziś zmarszczki i czepiec wdowi z czarnym swym zębem, znak żałoby.
Janusz patrzał i słuchał... z oczów jej widział, że pieśń dla niego była nuconą, i czuł, że nigdy jej dźwięki z serca mu nie ulecą. Było to pożegnanie ostatnie.
Przed północą rozstali się w milczeniu, a do dnia siadali na koń, i z okna widać było białą twarzyczkę, która za odjeżdżającymi patrzała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.