Powojenni/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Powojenni
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1929
Druk Ludwik Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


War Zebrzydowski, jadąc do Sęcin z Karolem Kmietowiczem, ugrzązł w Krakowie. Namowy kolegi, by jechał do niego na wieś, spełzły na niczem.
— Nie, mój drogi — odrzekł War — przemówił do mnie Kraków. Oddycham tu. Muszę się napić tego nektaru, który tu płynie z każdego drzewa na plantach i jest w powietrzu. Muszę nasłuchać się nokturnów, które mi tu grają w murach Wawelu i łagodzą mi nerwy.
Zebrzydowski pozostał w Krakowie, Kmietowicz rozgoryczony wyjechał. War błąkał się po mieście i okolicach, przesiadywał w muzeach i sam z sobą nie mógł dać sobie rady. Czuł się chwilami zażenowany swoim postępkiem wobec panny Róży, ale gniew na Krongolda uniósł go tak cholerycznie, że wyjechał z Warszawy bez zastanowienia i dopiero w Krakowie otrzeźwiał. Nie czynił sobie wryrzutów, ale żal mu było panny Róży.
— Igram z nią jak kot z myszą. Powinna mi dać kosza!
War rozczulił się na wspomnienie narzeczonej, pomimo to jednak odczuwał w sobie jakiś nowy pęd do nieznanych, a pociągających go wrażeń. Nie potrafił skrystalizować ich, lecz było w nim pragnienie czegoś innego, czegoś, co jest poza sferą jego wyobraźni, co nie dawało się uchwycić realnie. Właśnie ta świadomość dziwacznych odczuć drażniła go niesłychanie. W obecnem stadjum jego newrozy, prawie życzyłby sobie, aby panna Róża zerwała z nim, by uzyskać znowu swobodę dla swej rozszalałej fantazji. Pewnego ranka siedział na plantach w cichej alei pod kwitnącymi kasztanami, bezradny wobec własnej psychiki. Wtem usłyszał szybkie kroki i ostry energiczny głos kobiecy:
— War Zebrzydowski! Guciu, patrz, przecie to War przed nami. Ty ubolewasz nad nim, a on tu sobie marzy.
— War! Dzień dobry!
Zebrzydowski powstał z ławki na powitanie wujostwa Mohyńskich.
— Cóż ty jesteś w Krakowie, a my nic o tem nie wiemy? No, drogi chłopcze, to już za wiele z twej strony impertynencji.
— Ciocia wybaczy, ale jestem taki jakiś...
Hrabina Oktawja zwróciła się znowu do męża z impetem:
— Mówiłeś, Guciu, że on zapędzony w tych swoich niedorzecznych projektach, a oto masz! Oto cały War! Zamiast przy narzeczonej, on siedzi na plantach i nawet nas nie poznał i nie zauważył.
Słowa te wywołały uśmiech na twarzy Wara; zresztą na sam widok hrabiny trudno było zachować powagę.
Wielka i rubaszna, ubrana była w męski kapelusz filcowy, włożony na bakier, gumowe palto nieokreślonego koloru było dużo krótsze niż suknia, buciki znoszone i duże, jak męskie kamasze, w ręku ogromna laska zagięta, z psią głową na zakończeniu. Twarz czerwoną, czerstwa, roześmiana, w małych siwych oczach błyskała ciekawość.
— Kiedyż twój ślub?
— Nie wiem, ciociu. Tymczasem nie mówmy o tem.
— Masz tobie! Gdzie mieszkasz?
— We Francuskim hotelu. Miałem jechać do Sęcin.
— Mówisz, jakby o Paryżu. Cóż to za Sęciny?
— Majątek kolegi mego, Kmietowicza, pod Stryjem.
— Cóż za pomysł! Kto jeździ do Stryja! Czy nie lepiej do wuja? — zgorszył się hrabia. — Cóż cię do tych stryjowskich Sęcin pędziło z Warszawy?
— Chimera!
— Oto to! Lubię, War, gdy jesteś szczery — rzekła hrabina. — Wolę, żeby chimera nosiła cię znowu po całym świecie, niż żebyś popchnięty przez nią wdepnął...
— Oktawciu, nie. kończ, on tego nie lubi słuchać.
— No, to może już otrząsnąłeś się z nieszczęsnych zamysłów?
— Powtarzam: nie mówmy o tem.
— Przeczuwam wiktorję naszych tradycji i instynktu naszej rasy. Daj rękę, War.
— Trochę, wuju, przedwcześnie.
— Kwaśny masz uśmiech. W każdym razie przemawia już w tobie Zebrzydowski, to już bardzo wiele!
— W obecnej chwili przemawia do mnie tylko Kraków. Przebywam często na Wawelu, gdzie mi tak dobrze.
— A czy nie pokazał ci się czasem duch Mikołaja Zebrzydowskiego, rokoszanina? albo Zygmunta III-go? Może cię ostrzegli, że wszelkie rokosze kończą się zawsze Guzowem, vel guzem. Twój rokosz przeciw tradycjom polskim i rodowym miałby ten sam finish. Twoje projekty małżeńskie to także guz. Żadne kompromisy praktyczne, żadne tolerancje światowe nie ułaskawiłyby ciebie w twojej własnej duszy. Dixi! Chodźmy, bo patrz: ciotka grzmi naprzód aż się planty chwieją w posadach. Ma dziś, uważasz, cercle polityczny, ale że same niewiasty, zatem bezpieczny, ma zebranie społeczne i jeszcze tam jakieś posiedzenie nadzwyczajne. Kobieta dostała paroksyzmu społecznego, bo nerw już dawno pękł od napięcia. Szczęście, że nie mamy dzieci, bo na lazzaronów by powyrastały. Mohyński lazzaronem! wyobraź sobie! No, ale, War, jesteśmy sami, powiedz prawdę. Puściłeś w trąbę, czy ciebie puszczono? bo wiesz, że masz minę.
— Żadna z tych ewentualności nie zaszła. Jestem zaręczony bez zmian.
— A, do licha! No i dano ci urlop do tych Sęcin, czy Stryjów?
— Poróżniłem się z papą...
— O... o... fe! Rozumiem. Dałeś nura, czy zrobibiłeś tylko giest? Któż kogo będzie przepraszał? Że nie ty, jestem pewny.
— Myślę właśnie wracać i raz nareszcie skończyć tę aferę.
— Aa! Aferą nazywasz? To już, tego owego, dobry znak!
— Wuj mnie łapie za słowa!
— Już nie będę. Idźmy na śniadanie.
Szli w milczeniu. Hrabia Mohyński zerkał ukosem na Wara.
— A wiesz, zrobisz tu jeszcze komuś niespodziankę, jest w Krakowie twoja matka. Mieszka u nas. Skarżyła się wielce na ciebie, że jej nie odwiedzasz podobno, czy też bardzo rzadko.
War milczał.
— Czy nie przedstawiałeś matce narzeczonej?
— Nie.
— Dlaczego?
— Zastrzeżone miałem wyraźnie.
— Przez kogo?
— Przez mamę.
— To dziwne, bo mama się i na to skarżyła.
— Mama posiada wogóle krótką pamięć. Mamie za leżało na tem głównie, żeby Róża nie zobaczyła skromnego mieszkania na Wilczej. Gdyby mama miała dawne apartamenta, pewno wtedy ta sama sprawa wzięłaby zupełnie inny obrót.
— Jednakże trzeba przyznać, że nie odrodziliście się od siebie, bo i ty „dawniejszy“, nie miałbyś za narzeczoną panny Krongold.
Gdy znaleźli się w mieszkaniu Mohyńskich, Zebrzydowski, nabrał humoru. Mieszkanie i ciotka „Kalendarz“ przypomniały mu dawne czasy, dawne morały i dawrne warunki życia. Pani Zebrzydowska była kapryśna, dogadywała synowi, ale on to brał lekko, nie przejmując się. Interesowała go bardziej ciotka, która zdążyła mu już przypomnieć dawne i obecne jego wady. Tyradę zaś swoją zakończyła słowami:
— Ale pomimo wszystko, co się tam da o tobie powiedzieć, trzeba ciebie lubić, jesteś bardzo miły chłopiec!
— Ciociu, a ile ja naprawdę mam lat?
— Trzydzieści pięć skończonych. Najwyższy czas, że byś się ustatkował.
— War ma dwadzieścia dziewięć, n‘oubliez pas, s‘il vous plait — zaprzeczyła kwaśno pani Zebrzydowska.
— Stwierdzam najuroczyściej, że War ma trzydzieści i dwa lata — dodał hrabia z powagą.
— Ty tam dużo wiesz! Tobie się także często wydaje że masz dwadzieścia lat! — ofuknęła męża hrabina.
— Pardon, nie wmawiaj we mnie defektów kobiecych.
— Ależ, wuju, to wielka pochwała dla wuja! Czegóż się obrażać? — wtrącił War żartobliwie.
— Nie cierpię odmładzania się, a zwłaszcza mężczyzn, bo to pierwszy krok do idjotyzmu — wołała zaperzona hrabina. — Objaw taki u mężczyzn dowodzi, rozmiękczenia mózgu, jeżeli nie hermafrodytyzmu.
— Ojoj! Horrendum! — zatykał uszy hrabia August.
— Przy cioteczce, wątpię, czy kto odważy się odmłodzić — śmiał się War.
— No, ale za jej przykładem nikt nie pójdzie, za to ręczę — odrzekł hrabia. — Przecie Oktawcia ma co tydzień o kilka lat więcej, żeby tak policzyć, to już tam z górą setka! Niema, uważasz, takich czasów, którychby ciotka nie pamiętała. Jakżeby naprzykład dzisiejsze kobiety...
— Dzisiejsze kobiety? — krzyknęła hrabina. — Przepowiadam wam, że za kilka lat nie będzie ani jednej kobiety urodzonej wogóle przed wojną, wszystkie już będą powojenne, a o wojnie europejskiej będą słuchały taksamo, jak o wyprawie Napoleona do Moskwy. Gdyby nie te twoje narwane projekty, War, mógłbyś ożenić się bardzo dobrze. Mam dla ciebie partję jedyną.
— Oho, pewnie jaka odwieczna panna, albo archaiczna wdowa, której ciocia powierzyłaby moje szaławilstwo w opiekę. Albo jej posag oddałaby w moje ręce z koniecznym dodatkiem samej narzeczonej, co najmniej z epoki jurajskiej. Czy tak?
— Ależ War, nie doceniasz zalet dzisiejszych, choćby najstarszych epuzerek, które con amore grają rolę podlotków z dobrą miną i naiwną wiarą, że się je bierze na serjo — wtrącił Mohyński.
— Owszem, wuju, znam takie stare podloty, ale się na nie nie wezmę, nawet przez miłość dla cioci Oktawy.
— Bądz spokojny, ta, którą tobie w myśli przeznaczałam, może rywalizować z wiosną, a choćby i postarzała, koczkodanem nigdy nie zostanie. Za dobrze ma w głowie.
— Pewnie studentka — podchwycił hrabia, podnosząc do góry wskazujący palec.
— Jesteś, Guciu, domyślny. Studentka, z tych, które studjują naprawdę i poważnie naukę, nie zatracając przytem swojej kobiecości i nie pozując na mężczyzn. Kasia Zahojska pracuje na politechnice rzetelnie i wytrwale, dąży do swego celu, którym nie jest zdobycie męża, lecz otrzymanie dyplomu. Nie boczy się od mężczyzn, ale i nie leci na łatwe flirty. Czarem swoim zjednywa ludzi i nie udaje sawantki. Taką dla ciebie wymarzyłam za żonę.
— Szkoda tylko, że Kasia Zahojska nie myśli jeszcze o mężu, a War Zebrzydowski o Kasi Zahojskiej — rzekł sentencjonalnie hrabia.
— A nadewszystko szkoda — dodał War — że owa Kasia nie chciałaby napewno takiego jak ja szałaputy, wykolejeńca.
— To mi się podoba — zawołał hrabia, klasnąwszy w ręce. — Trzeba mieć w sobie prawdziwą rasę, żeby tak powiedzieć.
— Widzę, że jeszcze nie jesteś zarażony dzisiejszą epidemją powojenną — rzekła pani Oktawja.
— Jakaż to epidemja?
— Przeciążenie fijołkami, mój drogi. Bardzo poetyczne przeciążenie, prawda? Jest to choroba mózgu. Fijołki różne zapuszczają swe korzenie w słoje mózgowe zarażonych, poczem rozrastają się w potężne fijoły, które w różne zbaczają kierunki. Rezultaty tej epidemji widzi się teraz zbyt często. Właściwością tej choroby jest wyolbrzymianie wszystkiego, co się tyczy siebie, a zmniejszanie tego samego u innych. Stąd mamy genjuszów we własnem przekonaniu, całe mnóstwo, fikcyjnych wielkości, pod każdym względem, jeszcze więcej, piękności we własnem mniemaniu, to u kobiet. Każdy teraz sam się koronuje i obraża się nadzwyczajnie, gdy kto w jego koronę śmie wątpić. Ale sam z satysfakcją zdziera taką samą koronę z głowy bliźniego, bo to także jeden z symptomatów tej choroby, niestety bardzo zakaźnej. Bakcyl jej połyka się łatwo i w krótkich abcugach fijoł gotowy! Najczęściej rozwija się on w kierunku zarozumiałości i świetnego pojęcia o sobie, tak u mężczyzn jak i u kobiet.
— Ach — zawołał hrabia z rezygnacją — i ja go w sobie hoduję i u ciebie, Oktawciu, dobrze szukając, znajdzie się.
— Nie przeczę, tylko mój jest inny.
— Twój zboczył na społeczność i jeszcze tam na coś. Mój nie miał poprostu, nieborak, pola do rozwoju. Przycięli mu rogi, zdjęli dziewięć pałek z korony, w której się urodził, więc usycha. Cóż robić! Przynajmniej rozmaitość w życiu jest. Ten zaś epidemiczny fijołek u Wara zbacza w kierunku Krongoldów. Co zaś do Kasi Zahojskiej, to Oktawcia imponuje mi pomysłowością, bo to istotnie kapitalna dziewczyna!
— Czy ona pochodzi z Kromiłowa? — spytała kwaśno pani Beata.
— Kromiłów należy do nich. Ale ona nie chce być panną na wydaniu i wzięła się do pracy samodzielnej. Zahojscy wzruszają ramionami, ale Kasia ho, ho, Kasia jest wytrwała. Studjuje architekturę i jestem pewna, że będzie inżynierem solidnym. To kobieta!
— Może miłość i małżeństwo będzie pojmowała także architektonicznie? — spytał War.
— No, że pewne niedobory w głowie męża odrazu spostrzeże, to fakt — zaśmiał się hrabia.
— Wolę tedy nie być kompromitowany w oczach własnej żony.
— Czy byłeś dawno, War, w Pochlebach.
— Od jesieni nie byłem tam wcale.
— Wiesz, jak to nazwać takie niedbalstwo?
— Wiem, ciociu, niestety, ale nie mam sił jechać tam i uprzytomnić sobie po raz miljonowy, że to nie Hłowatyn.
— To zdaje się twoja własna kieszeń uprzytamnia ci codzień, ale gdybyś pracował, gdybyś na jękach nie spędzał czasu, lecz pomyślał o tem, że nowa epoka wymaga nowych warunków życia, wtedy napewno wszystko byłoby inaczej i nie wprowadzałbyś do rodziny panny Krongold.
— To także nowy element ciociu. Stosuję się właśnie do epoki.
— Nikt z nas nie umie się jeszcze do niej przystosować! a tymczasem ona idzie ku nam coraz bezwzględniej i musimy mieć odwagę, by spojrzeć jej prosto w oblicze, nieulęknionym wzrokiem. Trzeba się wziąć do pracy, zakasać rękawy i rzetelnie pracować, a wtedy ta nowa epoka nas nie przestraszy.
— Fi donc! zakasać rękawy, to okropne! — jęknęła pani Zebrzydowska.
— A tak! — wołała Mohyńska zaperzona — zakasać rękawy w znaczeniu wyrzeczenia się dawnych mrzonek. Ten, kto się do dzisiejszych warunków życia przystosuje i dzieci wychowa w tym duchu, ten będzie żył. Ale ten, kto cały czas marnuje na oglądanie manicure, na wzdychanie i próżne żale, ten w końcu nie będzie miał o co zaczepić uróżowanych paznokci i zginie! Znam takich gogusiów, wychowanych na jaśnie paniczów, bez żadnych do tego praw, socjalno-społecznych, ani rodowych i bez gwarancji, że zostaną na całe życie jaśnie panami. Teraz, po wojnie, zdarza się to nader często. Niechby byli inteligentami dużej miary, wybitnymi ludźmi, lecz bez niemądrych pretensji, bo wtedy stają się zabawnymi półgłówkami i rozparzeńcami.
— Zwłaszcza jest to zabawnem w państwie, którego ustrój socjalny dąży do czego innego. Ale to i smutne zarazem — rzekł Mohyński.
— Ja zginę napewno, pomimo, że miałem wszelkie prawa i gwarancje, wynikające z mego stanowiska społecznego i rodowego, i pomimo, że nie różuję sobie paznokci. Ale zakasać rękawów do pracy nie potrafię również — rzekł War. — Chcę życia, nie zaś mitręgi i usta wicznego liczenia się ze wszystkiem.
Hrabina Oktawja zwróciła się do pani Beaty.
— Widzisz, jakiego masz nieodrodnego synka? Ale skończyło się używanie życia, w znaczeniu próżniactwa, trzeba je teraz używać pod znakiem pracy. Samo urąganie na czasy dzisiejsze nie wpłynie na zmianę naszej sytuacji, przeciwnie pogorszy ją, a nas ośmieszy. Starajmy się, by nas w społeczeństwie brano poważnie. Na cały ustrój obecnej Polski nie można tylko sarkać i na wszystko patrzeć pod własnym kątem widzenia.
Zaległa cisza. Hrabina sapała z oburzenia, szyjąc coś zamaszyście. Pani Beata siedziała wtulona w róg kanapki, bezradna, wzbudzająca współczucie samym wyglądem osoby, z której została tylko estetyczna powłoka, lecz w której jedyny blask złota i próżności zgasł i spopielał. Hrabia August, z rękoma na piersiach, zapatrzył się gdzieś daleko przed siebie, jakby wywołując dawne wizje i dziwiąc się, że one jednak zbladły nieco. I dziwił się, że nie pozostawiły one w jego duszy tego piękna, któreby teraz rozjaśniało go i dodawało mu mocy. Została po przeszłości jakaś pustka i żal niewiedzieć do kogo skierowany, że całe życie nie pozostawiło po sobie nic więcej nad tę wizję błyszczącą, która rozwiewa się, bo żadnej nie zawiera w sobie treści.
— Ach tak — westchnął — skończyło się wszystko dla nas starych. Nawet i wspomnienia jakieś jałowe, tego owego!... Ale młodzi, tacy jak ty, War, powinniście istotnie budować jakieś, uważasz, gmachy, któreby nie były pałacami na lodzie, ale gmachami niezwalczonymi przez żaden kataklizm wojny, czy starości. Oktawcia ma rację! Nasza przeszłość to nasz pomnik. Ale gdy nie zostaje po nas nic, jeno gruzy, lotny piach jedynie, wtedy, wiesz, tak jakoś głupio w duszy, że człowiek przyzwyczajony do tego, iż zawsze na kogoś zwala swoje czyny, zwala je teraz na Boga, za to, że żyje się tylko raz, niestety.
War ocknął się z zadumy.
— To jednak wuj jest żywotny, bo mnie już dzisiejsze życie cięży i dokucza... i gdyby miało być takie do końca, nie wytrwałbym. A co tam po mnie zostanie?! Nie może zostać pomnik, gdy jest już ruina!
— Oto macie! — krzyknęła hrabina. — Tak mówi młody człowiek, do którego życie uśmiecha się i wyciąga ramiona i do czynu wzywa. Zamiast iść za jego głosem, on stworzył sobie błędny ogień i myśli, że ujarzmił wielki los, który jest niczem więcej, jak tylko złotym bałwanem.
— Ciociu, możeby trochę mniej silnie.
— Powiedziałabym ci jeszcze dosadniej, ale nie warto.
— Co ja mam naprawdę robić, ciociu, ze swoją osobą. Rąk zakasywać nie umiem, więc co?
— Jeśli nie chcesz gospodarować, mógłbyś się zająć jakimś czynem społecznym. Tak wiele otwiera się teraz placówek w tej dziedzinie. Masz wykształcenie, inteligencję i gdybyś chciał, mógłbyś się stać pożytecznym. Marzyłeś dawniej o karjerze dyplomatycznej. Czemuż teraz nie wprowadzasz w czyn choćby tych marzeń?
— Niemam pieniędzy!
— Zawsze ta sama śpiewka! Na staranie się o Krongoldównę pieniądze jednakże były. Jesteś znudzony i rozkapryszony jak histeryczka. Sam nie wiesz, czego chcesz i do czego zmierzasz.
— Cioteczko, pozwól mi na ten jedyny zbytek jaki mi pozostał po wszystkich moich dawnych swobodach.
— Dawniej byłeś innym i sam wiesz o tem. Pomimo wszystkich twoich szaleństw, miałeś energję, a często bardzo dobre pomysły, byłeś czynny i żywotny.
— Bo miałem pieniądze.
— Et! daj pokój. Zawsze mówię to samo, że ty, War, dawno powinieneś być żonatym i mieć dzieci. Możebyś wtedy poważniej myślał — rzekła hrabina.
— Właśnie, w myśl życzeń cioteczki żenię się z panną Różą.
— Nie widzę jej w twojej perspektywie! Gdyby ta panna potrafiła istotnie zatrzymać cię przy sobie i ustatkować, zyskałaby nawet mój szacunek. Ileż ta twoja Rebeka ma lat?
War wybuchnął śmiechem, zawtórował mu hrabia serdecznie.
— Że też ciocia choć raz mnie się o to pyta? Uszom nie wierzę!
— Zdarzyło się to po raz pierwszy od czasu, jak z sobą żyjemy, to znaczy mniej więcej od zburzenia Troi! — wołał Mohyński.
— A jeśli powiem, że Róża ma dwadzieścia trzy, czy ciocia uwierzy?
— Dajcie mi spokój, śmiejcie się dalej!
Pani Zebrzydowska zaczęła wypytywać syna o posag Krongoldówny. War umyślnie przejaskrawiał bogactwa narzeczonej, a uśmiechał się przytem do wuja porozumiewawczo. Oni obaj i pani Oktawja zauważyli łatwo, że pani Zebrzydowska łagodnieje pod wpływem opowiadania syna i że ją małżeństwo jego nie przeraża. Hrabina rzucała się na to oburzona, hrabia August po swojemu pokpiwał, ale pani Beata zaczęła już robić projekty. Więc: pojadą razem zagranicę, ach tak dawno już nie przestąpiła progu tego więzienia, w jakiem zmuszona jest żyć od czasu wybuchu wojny. Ostatecznie rzecz prosta, że War mógłby się ożenić lepiej, ale, mon Dieu, czasy się zmieniły tak niepojęcie, że stosownie do nich on robi jeszcze karjerę, przynajmniej finansowo. O ile zaś panna Róża jest piękna, tedy War będzie miał i to zadowolenie. Co zaś do reprezentacji rodu, to ona zawsze służy swoją osobą jako matka w domu młodego małżeństwa, Dzieją się różne skandale na dworach europejskich; arcyksiążęta żenili się z aktorkami nawet, a wszakże Krongoldówna ma majątek ogromny, co już znaczy bardzo wiele i co jej daje prerogatywy zupełne do należenia do towarzystwa...
Pani Beata żywo zainteresowana się tem, gdzie zamieszkają, jak urządzą mieszkanie, jaki panna Róża ma gust i czy jest łatwa w obejściu, czy nakłoni się do stylu pani Beaty, bo ona zrobi wszystko, aby synową przygotować godnie do noszenia nazwiska Zebrzydowskich itd. Pytała syna, jak się jego narzeczona ubiera i gdzie, jakie ma klejnoty i zgorszyła się wielce, gdy War nie okazał w tym zakresie ani pamięci, ani zaciekawienia.
— Wiem, że ubiera się ładnie, ale jak, co i gdzie... — machnął ręką już znudzony.
Pani Oktawja zaś szepnęła do niego zupełnie serjo:
— Dlaczego zmniejszyła się tak bardzo renta matki?
War spojrzał zdziwiony.
— No, bo przecie to musi być wpływem głównym zapału Beaty do bogactwa Krongoldów.
War uczuł zgnębienie, a hrabia westchnął głośno i rzekł:
— Wiecie co? Mam już wrażenie, że złoto Krongoldów wyłazi ze mnie wszystkiemi porami. Tego... owego! Szkoda, że nie jestem alchemikiem, miałbym przynajmniej cudne sny. Zejdźmy z piramidy tych wspaniałości na nasz swojski teren. Czy wiesz, War, coś o Pobogach? Coraz głośniej mówią, że on zginął. To fakt, że Romana dotąd niema.
— Czy to możliwe? Jednak o tem zadużo mówią. Już słyszałem to samo od pana Krongolda.
— Tak? A no, to zaczyna w takim razie mieć pozory prawdy, bo żydzi mają znakomitą „pantoflową“ pocztę. Oni zawsze wszystko wiedzą i najwcześniej — mówił hrabia, zauważywszy z przyjemnością gniewny błysk na twarzy Wara. — To mnie zaczyna już niepokoić. Biedna pani Teresa, o ile wieść się sprawdzi.
War drgnął i po chwili namysłu rzekł z płomieniem w oczach:
— Jadę dziś w nocy do Uchań.
Spojrzeli zdziwieni.
— Skądże ten projekt rapide?
— Miałem zamiar jeszcze w Warszawie. Coś mię tam poprostu niesie. Pojadę stanowczo!
— Via Warszawa, gdzie narzeczona.
— Ona mię nie zatrzyma, gdy ja nie zechcę. Zresztą teraz umówimy termin ślubu, który odbędzie się za granicą.
— Gdzie? Gdzie? — ożywiła się pani Beata. — Może najlepiej w Paryżu albo w Rzymie?
— Przypuszczam, że mama na tym ślubie nie będzie, gdyż ślub weźmiemy cywilny.
— Cooo? — rozległy się wszystkie trzy głosy, każdy w innym tonie zdumienia.
— War?
— War, oszalałeś? Quelle horreur!
— War, to za gruby żart — rzekł surowo hrabia August.
Zebrzydowski spojrzał na nich roziskrzonym wzrokiem i rzekł sucho:
— Dlatego mówiłem, że mama, a zapewne i wujostwo na ślubie moim nie będą.
Podszedł do telefonu i połączył się z hotelem Francuskim. Usłyszeli, jak kamerdynerowi swemu polecił zamówić sleeping na nocny express do Warszawy. Po chwili położył słuchawkę.
— Pawcio melduje, że nadeszły do mnie listy. Zatem dowidzenia.
— List od niej?
— Tak, od mojej narzeczonej. Już wie, gdzie jestem! To spryt papuńcia! Ho, ho!
Był widocznie podrażniony.
— War, spodziewam się, że przyjdziesz do nas na kolację — rzekła hrabina.
— Tak, przyjdę się pożegnać.
— Już przed... tym... ślubem? War! — jęknęła pani Beata.
— Mówiłem, że jadę do Uchań — rzekł z naciskiem i wyszedł.
— On teraz gotów w Teresie Pobożynie odnowić swe dawne ideały, licząc na to, że Roman...
— Nie wiedziałam, Beti, żeś taka przewidująca. — sarknęła Mohyńska. — Tylko, że w Pobożynie trafi na mur, o który rozwali sobie znowu szaloną głowę. Ona za bardzo kocha męża. Należeli do wyjątkowych małżeństw.
Hrabia August siedział zamyślony. Milczenie jego w końcu zdenerwowało żonę.
— Guciu, cóż to wiersze układasz, czy nad Warem ubolewasz?
— Myślę, że gdyby istotnie Roman, nieszczęsny, tego ten... i gdyby War naprawdę... z Terenią, tedy warto żyć na świecie tylko takim, jak on szaławiłom. Cóż to za kobieta! Prawdziwa jak ją nazywają — Thérèse enchanteresse.
— Nazwał ją tak sam Pobóg — wycedziła pani Beata kwaśno.
— To jeszcze ciekawsze, że taki superlativ męża przyjęto ogólnie. Nazywano ją także — królewną uroku — i słusznie. Ale War znowu się na niej sparzy. Ho, ho! tego owego.
Hrabia zamachał ręką w powietrzu, a mina jego wyrażała, że jest dobrze poinformowany.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.