Potworna matka/Część czwarta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Po wyjściu z redakcji Włosko udał się do siebie i zawoławszy jednego z pracujących w przedsiębiorstwie chłopców polecił mu się udać na ulicę Anbry 7 i zakomunikować p. Prosperowi Rivet, że jego przyjaciel Włosko wyjeżdża i chce się z nim zobaczyć.
O umówionej porze spotkali się. Przywitanie było bardzo serdeczne.
Włosko skierował od razu rozmowę na sprawę pożycia małżeńskiego Prospera.
— Więc pani Rivet pojęła nareszcie swoje nieszczęście? Prosper zmarszczył czoło, twarz jego niedobry wyraz przybrała.
— Patrząc na ciebie... możnaby myśleć, że nie bardzo dobrze idzie... — dodał Włosko.
— Wcale nie idzie! — rzekł Prosper gwałtownie. — Głupia gęś wyrabia grymasy... Przysięgła, że się zabije lub oknem wyskoczy, jeżeli wejdę do jej pokoju. W dodatku, rozumiesz... mama stoi na czatach...
— Czy już wypłaciłeś mamie dług wdzięczności?
— Nigdy w życiu! — odrzekł Prosper z obrzydzeniem. — Poczeka do śmierci... Jestem wzorem zięciów i nic więcej...
— Cóż ona na to?
— Wścieka się... czeka okazji... Ona także musi mieć swoje plany...
— Jak ty, względem swojej żony.
— Z tą różnicą, że moja sprawa jest dobrą. Lecz cierpliwości... zmienię ja wszystko... Powiedz no, dlaczego chciałeś się ze mną widzieć, spodziewam się, że nie dla tego aby rozmawiać o moim pożyciu domowym? Chłopiec mówił, że wyjeżdżasz...
— To tylko dla zamydlenia oczu starej Tordier... Chciałem ci uścisnąć rękę... bo zawsze jesteś moim przyjacielem.... towarzyszem...
— Ma się rozumieć!
Porozmawiali jeszcze trochę, potem pożegnali się, obiecując zejść się nazajutrz, w restauracji Mairera, na wykwintny obiadek z szampanem, o godzinie szóstej wieczorem.

— Helena jest żoną Prospera tylko z nazwiska!.. — myślał Włosko gdy sam został. — Otóż wiadomość, która ucieszy Joasię... Gdyby wiedział jeszcze, że jest jej siostrą... a jednak musi się kiedyś dowiedzieć...

Julia Tordier, od chwili wypłaty Tristanowi połowy sumy, umówionej za zabójstwo Joanny, żyła w ustawicznym niepokoju.
Oczekiwała ciągle na list, a chęć otrzymania go jak najprędzej psuła jej humor; nie wpływało na rozweselenie jej nawet głośne i bezceremonialne towarzystwo, jakie prawie codzień Prosper do domu sprowadzał.
I tej niedzieli, jak zwykle, pół tuzina bywalców z knajp i szulerni przyszło na śniadanie.
Jedynym ciemnym punktem tych hałaśliwych zebrań było zachowanie się Heleny smutnej i milczącej.
Śniadanie zbliżało się do końca około czwartej po południu, sute libacje rozwiązały usta biesiadnikom, gdy naraz dzwonek się odezwał.
Garbuska podniosła się i wyszła otworzyć; był to listonosz, który przyniósł jej dwa listy.
Na jednym poznała pismo Włosko.
Rozerwała kopertę i czytała.
— Czego on może chcieć ode mnie? O jakich ważnych sprawach pragnie mówić? Joanna może już nie żyje... Dowiedział się i mnie posądza... Lecz od podejrzenia do pewności bardzo daleko... Pójdę do niego, dowiem się, czego chce, i dowiodę, że wcale go się nie obawiam...
Otworzyła drugi list... Zawierał tylko trzy umówione z Tristanem słowa.
Przychodź dziś wieczorem.“
Oczy Garbuski dzikim ogniem zabłysły.
— Skończyło się! Nie żyje!.. Niema już dla mnie niebezpieczeństwa... Niepotrzebnie trwożyłam się... Dziś wieczorem idę do Tristana... jutro na ulicę Verrerie.
Powróciła rozjaśniona do gości, którzy, właśnie skończywszy śniadanie, proponowali, ażeby razem z gospodarstwem udać się do kawiarni na bulwar Sewastopolski i wypić tam po kieliszku piołunówki.
W każdym innym wypadku Garbuska nie ominęłaby sposobności towarzyszenia pięknemu Properowi, lecz obecnie co innego miała do roboty.
Wyprawiła towarzystwo do kawiarni, a sama o dziewiątej wieczorem schodziła już po znanych schodach w kierunku składu kamieni, pod których cieniem po dwakroć prowadziła już układy ze swoim wspólnikiem.
— Jestem — mruknął Tristan, spostrzegłszy ciemny punkt, w którym odgadł Garbuskę.
— Co słychać? — zapytała Julia głosem stłumionym.
— Wszystko dobrze — odpowiedział — pozostaje pani tylko wyliczyć mi należność.
— Więc nie żyje?
— Bądź pani spokojna, nie powróci.
— Nożem ją zabiłeś?
— Fi! czy to ja rzeźnik?.. Ani jedna kropla krwi nie popłynęła; panienka sama wpadła w pułapkę mojego wynalazku.
— Powiedz, jak to było?
— Proszę posłuchać i nie przerywać... Nająłem się do robót ziemnych w Petit-Bry i razem z innymi kopaczami, kazano nam wykopać w pobliżu willi zbiornik wody głęboki na sześć metrów. Po ukończeniu kopania, ażeby nie było wypadku, nakryliśmy ten dół deskami.
Zauważyłem, że panna Joanna co wieczór o jednej porze wychodzi z willi i właśnie tą drogą udaje się do skrzydła pałacyku, gdzie leży chory pan Lucyan Gobert, a zabawiwszy tam czas jakiś, wraca którędy przyszła.
Otóż wczorajszej nocy, podczas strasznej burzy, ułożyłem tak deski, iżby się zapadły za najmniejszem dotknięciem, a sam ukryłem się w kącie po za drzewami.
Niedługo czekałem; panienka wyszła i, bojąc się zmoknąć, pobiegła prosto przez deski na zbiorniku...
Rozległ się krzyk, następnie trzask desek, i wszystko znikło w dole... Dzieło moje skończyło się, wziąłem nogi za pas i uciekłem.
— A gdybyś się omylił?
— Niepodobieństwo. Widziałem dziś rano, jak wyjęto trupa sztywnego.
— Na koniec! — szepnęła Garbuska z szatańskim zadowoleniem. — Z tą skończyłam już rachunki.
— Oto są pieniądze, — rzekła, podając Tristanowi zwitek banknotów.
— Dziękuję pani! nie sprawdzam nawet o tyle ufam jej uczciwości.
I dodał, zabierając się do odejścia:
— Czy pani potrzebuje jeszcze usług moich?
— Może być.
— Czy znów uwolnić panią od kogo?
— Tak.
— Kobieta, czy mężczyzna?
— Tym razem mężczyzna... powiem ci pojutrze, o tej porze, nazwisko.
— Dlaczego nie zaraz?
— Bo zależeć to będzie od rozmowy, jaką mieć będę z nim jutro.
— A co za to dostanę?
— Tyle co za tamtą... Pojutrze zatem w tym miejscu...
— Stawię się...
Tristan podniósł się i tym razem nie zatrzymywany odszedł do siebie.
Garbuska podążyła na ulicę Anbry.
Pod nieobecność matki męża, Helena jedyną rozrywkę miała z papugą.
Coco też wesoła była tylko wtedy, gdy ją Helena wzięła na ręce i głaskała.
Helenie wtedy cała przeszłość stawała w pamięci, przeszłość tak odległa, kiedy Lucyan i ona, oboje dzieci, uczyli papugę wymawiać: mój mały mężulku i moja mała żonko, jako wstęp do przyszłej miłości.
I teraz Helena, zatopiona w wspomnieniach nie słyszała, że matka weszła i stanęła przed nią. Chciała co prędzej schować ptaka do klatki, lecz zapóźno już było. Papuga zobaczyła Garbuskę znienawidzoną, wydała okrzyk dziki, wskoczyła na głowę Julii, bijąc skrzydłami, wrzeszczała:
— Złodziejka!.. złodziejka!.. złodziejka!..
Julia wystraszona, chciała zrzucić ptaka, który kłuł ją dziobem w głowę.
Helena pośpieszyła z pomocą. Coco, zwykle łagodna, z trudnością dała się odciągnąć i zamknąć w klatce.
— A! — zawyła Julia, blada z bólu i złości — przeklęty ptaku, nie pociągniesz długo — już ja ci zapłacę! To twoja wina, idjotko, że wyjmujesz ją z klatki! Wynoś się stąd precz!..
Helena zabrała papugę z klatką i poszła do siebie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.