Potworna matka/Część czwarta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W stanie Lucyana Goberta nie nastąpiła żadna zmiana na lepsze.
Zapaleniem mózgu trwało w swej sile, gorączka, zamiast ustępować, wzmagała się ciągle.
Otoczony był nadal najtroskliwszą opieką. Joasia z całym zaparciem spędzała dnie i noce u łoża nieszczęśliwego.
Jej dobre, kochające serce nie przewidywało straszliwego niebezpieczeństwa, jakie nad jej głową zawisło. Skąd mogła wiedzieć, że na jej młode życie czyha płatny zbir, najęty przez brnącą w przestępstwach kobietę.
A zamiar łotra zdawał się być bliski urzeczywistnienia.
Po otrzymaniu połowy sumy obiecanej przez Garbuskę, przede wszystkim udał się do Petit-Bry, aby wybadać teren.
Trafił na chwilę, kiedy przyjmowano robotników dla przeprowadzenia prac nawadniających około Pałacyku Wróżek. Robota, mimo choroby Lucjana, ani na chwilę nie została przerwana.
Tristan, dzięki swemu sprytowi, zdołał się wkręcić do roboty i od dwóch dni już pracując niby bardzo pilnie, starał się, aby nic nie uszło przed jego wzrokiem.
Widział Joannę w oknie, widział potem, jak zeszła, by zaczerpnąć wody. Zauważył jednak, że dziś drzwi zamknięte były na klucz i Joanna po dwakroć obróciła kluczem w zamku.
— Oho! zamykają się teraz — pomyślał.
Joanna jednak do wieczora już nie ukazała się w parku.
O siódmej robotnicy złożyli narzędzia pracy w szopie i poszli do oberży na kolację.
Tristan, zobaczywszy trochę słomy w kącie, postanowił wrócić tu i noc przepędzić.
Po sutej kolacji, trwającej do dziewiątej godziny, Tristan powrócił do szopy, zdjął buty, obuł cichostępy i poszedł pod samą willę, na miejsce, gdzie wczoraj szpiegował Joannę.
Na pierwszym piętrze okna pokoju Joanny oświecone były i otwarte.
— Z pomocą drabinki, mógłbym się doskonale tam dostać — mruczał.
Naraz w oknie ukazała się córka Piotra Bertinot z Martą; za chwilę znikły, a potem bandyta usłyszał otwierające się drzwi do ogrodu i obydwie panienki wyszły i usiadły na ławce nieopodal domu.
— Do kroćset diabłów — myślał zbójca — gdyby była sama... co za pyszna sposobność!
Dziewczęta rozmawiały. Tristan pochylił się i słuchał.
— Czy znalazłaś jaki sposób porozumienia się z naszą biedną Helenką? — mówiła Marta.
— Mam jeden, lecz bardzo niebezpieczny... Panna Helena uciekając z domu matki do pani Gobert, przez zapomnienie zabrała klucz od mieszkania... Ja posiadam ten klucz... chociaż panna Helena prosiła mnie abym go jakimkolwiek sposobem matce oddała...
— Mogłabyś go użyć i zobaczyć się z Helenką, jeżeli, jak mówisz, pilnują jej i nie pozwalają wyjść z domu...
— Jestem tego pewną.
— Może zamek zmienili.
— Nie przypuszczam; panna Helena nie powiedziała matce, że mnie go powierzyła, tylko że go zgubiła, a w takim razie pewnie drugi klucz dorobili.
— A więc idź do Heleny...
— A jak ją nie samą zastanę, a przy tym, czy mogę opuścić pana Lucyana?
— Joasiu kochana, nie można dłużej zwlekać, a jak jej znów przyjdzie myśl samobójstwa do głowy? Skoro dowie się, że Lucyan żyje, prędzej zgodzi się na swój los okrutny, a przytem doktór znalazł Lucyana trochę lepiej.
Joasia zamyśliła się, a potem zaczęła mówić:
— Zdaje mi się, że mam sposób... Znam kogoś, komu mogę powierzyć tajemnicę Heleny, który pójdzie do niej i sprowadzi ją do pana Lucyana... trzeba tylko, ażebym dziś do niego napisała.
— Czy mogę wiedzieć, kto to jest? — zapytała Marta.
— O! wybacz mi pani, że ci tego nie wyjawię, lecz bądź pewna, nie dla braku zaufania... a tylko dla dobra panny Heleny i pana Lucyana tak muszę działać...
— Nie pytam cię o nic, droga Joasiu, ufam ci najzupełniej...
— O! dziękuję pani!
Po chwili Joanna mówiła:
— Wszak można wieczorem wyjść przez rozwalony mur parku?
— Nie wiem... Lecz czemu pytasz?
Joanna nie zdążyła odpowiedzieć, w oknie bowiem stanęła służąca, wołając:
— Panno Joanno! chodź prędzej... chory dostał maligny!..
Dziewczęta zerwały się i pobiegły; drzwi willi zamknęły się za nimi.
— Niech djabli porwą tę pokojówkę — mruknął Tristan wściekły — gdyby nie ona, dowiedział bym się był, co zrobi miła Joasia!.. Co prawda, nie trudno to odgadnąć... rozwalony mur w parku... a tożby dziecko zrozumiało. Zaniesie biedactwo list do swojego znajomego, żeby poszedł do młodej pani Rivet... Poczekaj kochanie, nim dojdziesz do muru, spotkasz na drodze niespodziankę!.. Przyszłej nocy dobrze będę pilnował... Sam djabeł mi pomaga... Skoro przyniosą Joannę zamordowaną, panna de Roncerny złoży to na karb tajemniczego nieznajomego!.. Tym gorzej dla niego... A teraz mogę sobie chrapnąć...
Mówiąc to, poszedł do szopy i cisnął się na słomę.
Lucyan rzeczywiście miał znów napad gorączki. Nieszczęśliwy młodzieniec widział ciągle przed oczami grób matki i Helenę, umierającą na tym grobie. Przywoływał je nieustannie głosem rozdzierającym, Joanna tylko była w stanie go uspokoić. I teraz dała mu kropli uspokajających, odprawiła służącę i usiadła przy chorym na całą noc z książką.
Lucyan spał spokojnie, nad ranem dozorczyni zastąpiła Joasię, która poszła odpocząć trochę.
O szóstej Tristan już pracował wraz z robotnikami około willi.
O godzinie siódmej ujrzał Joasię, wychodzącą w stronę wsi.
— Zaniosła list na pocztę, z zaproszeniem na schadzkę — myślał Tristan — pięć dni zyskanych... pięć biletów bankowych doda mi zacna damulka...
Joanna powróciła niebawem i zajęła swoje miejsce przy łóżku Lucyana.
Doktór o zwykłej porze odwiedził chorego. Znalazł polepszenie i oświadczył, że, jeżeli nie będzie przez jakie sześć dni komplikacji, to Lucyan wyjdzie z niebezpieczeństwa.
Dzień upłynął bez zmian żadnych.
Tristan, po skończonej robocie i posiłku w oberży, powrócił do szopy i udawał śpiącego, lecz nie długo, wymknął się cichaczem i z nożem otwartym w ręku, zaczaił się po za drzewem w bliskości willi.
Około dziesiątej usłyszał, że zamykają drzwi na klucz.
— To pewno na jutro dopiero będzie — pomyślał — niema co czekać...
Wykręcił się na pięcie i poszedł spać do szopy.
Nazajutrz była sobota, dzień wypłaty.
Od rana już gromadziły się chmury na horyzoncie, pod wieczór wiatr zmienił kierunek i zwiastował burzę.
— Doskonale — mówił Tristan — deszcz nas trochę ochłodzi.
Po wypłacie robotnicy poszli do oberży na pohulankę; Tristan, tłomacząc się bólem głowy, nie dotrzymał im towarzystwa.
Tymczasem niebo zasnuło się czarnymi chmurami, w oddali grzmot huczał.
— Psi czas — myślał Tristan — wracając do parku i zmierzając wprost pod okno oświecone pokoju Joasi — gdyby tylko wyszła!
Na tle firanki ukazały się dwa cienie, Joasi i panny de Roncerny.
— Nie podobna rozprawić się z tą małą tutaj, za blisko willi, może kto przeszkodzić...
Grube krople deszczu zaczęły padać, ziemia drżała od grzmotów, błyskawice oślepiały oczy.
W tej chwili właśnie jakiś mężczyzna w płaszczu kauczukowym, w dużym czarnym kapeluszu na głowie, szybkim krokiem szedł drogą od stacji kolei żelaznej prowadzącą do willi.
Zapuścił się w stronę budującego się pałacyku wieszczek.
— Co za czas — mówił do siebie podróżny — czy ona przyjdzie, czy ośmieli się wyjść na taką burzę?.. List jej był jednak tak naglący... lecz co to widzę, szopa jakaś, trzeba się schronić przed nawałnicą...
Wszedł pod szopę i czekał; naraz zadrżał, posłyszał zbliżające się kroki a potem jakiś cień ludzki szedł prosto na niego.
Poznał twarz nocnego wędrowca i ujrzał nóż otwarty w jego ręku.
— Tristan! — szepnął.
Naraz straszny piorun spadł, ziemia, oblana białawym światłem błyskawicy, zatrzęsła się.
— Myślałem, że już nie żyję — wybełkotał Tristan — prawdopodobnie panna teraz nie przyjdzie, poczeka aż się uspokoi, ja także poczekam... pomimo wszystkiego, coś mi mówi, że to tej nocy się stanie...
Tristan monologował głośno, tak, że ukryty człowiek słyszał wszystko, a w miarę, jak słuchał twarz wykrzywiała mu się strasznym przerażeniem.
Burza dosięgła punktu kulminacyjnego i powoli ustawać zaczęła.
W pokoju obok chorego dziewczęta siedziały zestraszone i przytulone do siebie. Joanna śledziła skazówki na zegarze. Marta co chwila unosiła firanki i burzę obserwowała.
— Moja biedna Joasiu — mówiła — twój przyjaciel nie przyjdzie na schadzkę.
— Przyjdzie, proszę pani, pisałam mu, żeby był o wpół do dwunastej przy parkanie w parku.
— Pomyśl, że w taką burzę nie wyjdzie z domu.
— Przyjdzie, napisałem, żeby był koniecznie... już po jedenastej! Mój Boże! a pioruny nie ustają!
Uklękły obydwie i modliły się z głowami pochylonymi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.