Postrach gór/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Postrach gór |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Nakładem Tygodnika „Wiarus” |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W niedzielę kapral z Brzezińskim zameldowali się u majora Rzęckiego.
— Podobno jesteście z Podkarpacia i znacie się na łowiectwie? — spytał major bystro patrząc na Jerzego.
— Tak jest, panie majorze! — odpowiedział szeregowiec.
Oficer pomyślał chwilę i spojrzał na kaprala pytająco, oczami wskazując na Brzezińskiego.
— Jak tam w kompanii?
— Melduję posłusznie — dobry żołnierz i staranny. Przeszedł przed służbą przeszkolenie wojskowe.
— Świetnie! Bardzo się cieszę — powiedział major, wciąż przyglądając się żołnierzowi, wyprostowanemu w postawie zasadniczej. — Po manewrach nasz pułk zaprosił na polowanie oficerów zagranicznych. Wydzierżawiliśmy tereny między Lidową Górą a potokiem Szybeny...
Jerzy nie wytrzymał i zapominając przed kim stoi aż w dłonie klasnął:
— Toż to najpierwsze miejsce, i na rykowiska jelenie, i na głuszcowe toki, i na ostoje dzicze! — zakrzyknął.
Kapral nieznacznie kopnął Jerzego nogą i doprowadził go do opamiętania. Chłopak zesztywniał znowu i ręce rozlatane do boków z całej siły przycisnął.
— Tak też mi o tym nadleśniczy mówił i miejsce to wziąć doradzał — ucieszonym głosem powiedział major Rzęcki udając, że nic nieprzepisowego nie zauważył. — Czy znacie tamte okolice, Brzeziński?
Jerzy z trudem powstrzymał się od nowego wybuchu, więc tylko kark mu się zaczerwienił, sam zaś jeszcze bardziej się wyprostował.
Błyskając białymi zębami odparł:
— Tak jest, panie majorze! Znam całą Wierchowinę wzdłuż i wszerz!
— Doskonale! Świetnie! — mruczał major. — Po manewrach tedy przydacie się naszemu towarzystwu łowieckiemu. Polować na nowych terenach będziemy przez trzy dni, a musimy pokazać cudzoziemcom, że Polska jest prawdziwym rajem myśliwskim. Trzeba tak wszystko zorganizować, żeby zagranicznikom te łowy ze trzy lata się śniły!
— Rozkaz, panie majorze! — wtórował mu Brzeziński, a w jego szarych oczach coraz chciwsze i drapieżniejsze zapalały się ogniki.
Spostrzegł to oficer i spytał:
Jerzy patrzał na majora niemrugającym wzrokiem i mówił:
— Tak jest, panie majorze! Na wiosnę podchodziłem tokujące koguty i strzelałem gęsi i kaczki na przelocie, gdy opadały czasem na jezioro Szybene; na jesieni słuchałem, jak ryczą jelenie i trykają się rogami; w zimie — tropiłem wilki, rysie, lisy a koło Lidowej wypatrywałem barłogu niedźwiedziego, bo tam same staruchy kładą się... najosobliwiej lubią to miejsce, hen — spoza Orawy tam ciągną i zza czeskiej granicy. Ale to dla zabawy tylko szukałem barłogów....
— Rozumiem... rozumiem! — uśmiechając się kącikiem ust mruknął major. — To i w lecie też musieliście zaglądać w tameczne uroczyska?
— Tak jest, panie majorze, latem też chodziłem, żeby wiedzieć, co się dzieje w kniei, jak i ile hoduje się młodego miotu. Pan nadleśniczy pytał o to niekiedy i różni panowie, którzy ze Stanisławowa i Lwowa zajeżdżali w nasze strony — meldował bez zająknięcia się żołnierz.
— Hm... hm... tak, tak — kiwał głową major Rzęcki. — Dobrze, że tacy jak wy — łowcy nie są kłusownikami, bo wtedy zwierzyny i na lekarstwo by nie zostało!
Jerzy Brzeziński nagle uświadomił sobie, że słowa te major skierował ku niemu. Teraz dopiero zrozumiał, co znaczyły ostre, podejrzliwe spojrzenia oficera i jego dziwne, czegoś doszukujące się pytania. Żołnierz stał wyprostowany i milczał.
— Za zgodą dowódcy pułku pojedziecie z nami na to polowanie do pomocy gajowym — oznajmił major. — Człowiek miejscowy może nam się bardzo przydać, chociaż gajowi znają tam wszystko.
Brzeziński nagle prychnął, sapnął ale wnet się połapał i wyprostował się jeszcze bardziej.
— Co chcieliście zameldować, Brzeziński? — spytał zaciekawiony major Rzęcki.
— Melduję posłusznie, że gajowy Onysym Świrczyk i Hryć Bajbała, za pozwoleniem pana majora, — ofermy straszne! Służyły zawsze u Żydów, które ino puszcze trzebiły... Tacy gajowi znają się na tym, gdzie i jakie drzewa rosną, jak ryzy klecić dla spuszczania belek na jezioro, ale do polowania nie są sposobni, ta oni odyńca od lochy nie odróżnią i... żadnego kłusownika nie pochwycą... Ta joj, gdzie im tam do tego?
Znowu kark mu pokraśniał i błysnęły zęby.
— Może być... Wy zapewne wiecie, co mówicie — mruknął major nieznacznie mrużąc jedno oko. — Najgorsze to, że nie potrafią obronić łowiska przed kłusownikami... Podobno u was na Huculszczyźnie rozpanoszyło się to bractwo strasznie!
Jerzy nic nie odpowiedział. Stał wbijając wzrok w tajemnicze, budzące w nim teraz niepokój oczy majora, który podszedłszy do Jańczyka i strzelca powiedział:
— Możecie już iść, chłopcy, a z wami, Brzeziński, pomówię jeszcze po manewrach...
Kapral i Jerzy powrócili do koszar.
Brzeziński tego dnia miał przepustkę na miasto.
Nie mógł dość się nacieszyć, że dostał się do Warszawy, gdzie wszystko mu się podobało. Coraz bardziej zaczynał rozumieć to wielkie miasto, gdzie na każdym placu, skrzyżowaniu ulic zachodziły niegdyś wypadki niezmiernie ważne, stanowiące o losach Polski.
Podczas pogadanek oficerów w świetlicy, Brzeziński dowiadywał się jeżeli nie zupełnie nowych rzeczy, bo przecież ukończył szkołę powszechną i sporo książek przeczytał, ale za to ogromnie interesujących go szczegółów, a śród nich — takich, które tu w Warszawie można było oglądać własnymi oczyma.
Dowódca kompanii bardzo pięknie opowiadał pewnego razu o nocy listopadowej, kiedy to podchorążowie warszawscy rozpoczęli wojnę z zaborcą moskiewskim i wtargnęli do Belwederu, żeby porwać wielkiego księcia Konstantego.
Od tego czasu najbardziej ulubionym spacerem młodego żołnierza stał się park Łazienkowski, gdzie patrząc na pałac Belwederski żywo i wyraźnie wyobrażał sobie napad podchorążych na znienawidzonego Moskala.
Lubił też przechadzać się alejami parku i wsłuchiwać się w pogwar starych lip i klonów, świergot ptaków i zgrzyt żwiru pod nogami. Zapominał wtedy na chwilę, gdzie się znajduje, i stanąwszy w najdalszym i najcichszym zakątku rozległego parku słyszał dobiegające go z daleka znajome głosy strzelistych świerków, jodeł rozłożystych i zielonych buków o potężnych i grubych konarach, śród których gnieździły się płowe turkawki i swarzyły się z drozdami i szpakami. Gdy pod stopami jego zazgrzytał gruby żwir, mimo woli rozdymał nozdrza w oczekiwaniu, że pochwycą świeży powiew, napływający od wartu rzeki, co na piarg zmełła toczące się z wierchów skały.
Z tych marzeń wyrywały go prawie zawsze małe dzieci, nadbiegające wesołą czeredą. Szczebiotały niby duże, ruchliwe wróble, zaglądały wszędzie i każdy zakątek parku napełniały wesołą wrzawą.
Budził się wtedy i rozglądał wokół jak gdyby w zdumieniu z trudem uświadamiając sobie, że nie stoi wśród puszczy na Czerlenym Grehicie ani na zielonej połoninie Hnitesie, skąd, zdawało się, było tak blisko, tylko rękę wyciągnąć, do lazurowej kopuły nieba i płomiennej tarczy słonecznej.
W swoich stronach lubił tak stać na Hnitesie i patrzeć w bezkresną dal. Jak okiem sięgnąć rozbiegały się tam we wszystkich kierunkach — na polską, rumuńską i czeską ziemię — łańcuchy gór, ni to niebieskie i zielone bałwany nieznanego morza, które znieruchomiało nagle w rozfalowaniu ogromnym.
Rozmyślając o tym, co było tak niedawno i co jest teraz, poczynał dziwić się niepomiernie i robić sobie gorzkie wyrzuty.
Jeszcze przed dwoma tygodniami, ile razy spojrzał na fujarkę, czy dotknął srebrnego krzyżyka na piersi, ledwie posłyszał szmer liści i poczuł silniejszy powiew wiatru, myśl jego biegła natychmiast ku czarnobrewej dziewczynie, „jego“ Marince. A teraz? Teraz coraz rzadziej wspominał ją. Coś jakby zasnuło jej smagłą twarz i całą postać, a przez mgłę nie przeświecały już jej oczy czarne i płomienne, nie dobiegał go niski głos dziewuchy i jej dźwięczny śmiech.
Rozumiał Jerzy, że coś rozdzielało ich i odrywało od siebie, ale nie wiedział, że tą mocą zwyciężającą jego miłość był czas, oddalenie, nowe wrażenia, praca i ciągłe żołnierskie nad sobą panowanie.
Robił sobie wyrzuty za swoją niewierność i zobojętnienie, gdyż myślał, że Marinka tęskni za nim, płacze po nocach i oczekuje z utęsknieniem swego chłopaka.
— Napiszę do niej! — postanowił w końcu i natychmiast z przykrością a nawet lekką pogardą przypomniał sobie, że zapewne nigdy nie była w szkole (jakaż tam może być szkoła w Witlicy!) i ani czytać, ani pisać nie umie.
Tak więc nie napisał, bo i po co, kiedy sama przeczytać nie potrafi.
Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień coraz bardziej zapominał o kraśnej Hłyszczance.
Błąkając się po parku Łazienkowskim jak dawniej myślał o swoich górach, zielonych wierchach, złomiskach skalnych, ciemnych puszczach, które sto razy przemierzył własnymi stopami, ale nie wiązał już tych wspomnień z dziewczyną huculską, co sama mu miłość swoją wyznała.
Przed manewrami służba i szkolenie wypełniały mu całe dnie tak, że nie pozostawało już czasu na żadne wspomnienia i jakieś tęsknoty, chociaż, jak wiadomo, trudno jest żyć góralowi bez gór. Wyrywał się jednak Brzeziński do swego ulubionego parku i usiadłszy gdzieś na uboczu na ławce poczynał oddychać głębiej i myśleć o różnych rzeczach i wypadkach ale coraz częściej o zbliżających się manewrach i o zapowiedzianej przez majora Rzęckiego rozmowie o łowach na Szybenym.
Gdy tak rozmyślał siedząc pewnej niedzieli na swojej ławce, niedaleko kanału, płynącego do stawu, i przyglądał się stadom opasłych karpiów leniwie żerujących koło brzegu, przybiegło w pewnej chwili dwoje dzieci — chłopczyk i dziewczynka. Bawiły się dużą niebieską piłką i goniły ją, by kopnięciem nóżki odrzucić dalej.
Przebiegająca blisko kanału dziewczynka potknęła się nagle i uczepiła się bluzki braciszka. Chłopczyk stracił równowagę i upadł. Dzieci potoczyły się do wody i wpadłszy na głębinę poszły na dno.
Brzeziński nie namyślając się ani chwili skoczył do kanału i wyciągnął tonące dzieci na brzeg. Rozejrzał się dokoła, lecz nikogo nie spostrzegł. Mokry powyżej pasa, z wodą chlupiącą w butach i opadającymi owijaczami, żołnierz zaczął ratować maleństwa, które porządnie nałykały się wody i mułu. Zanosiły się oboje od kaszlu, płakały zachrypniętymi głosikami i rączkami rozmazywały po bladych policzkach czarne, lepkie błoto i zielone, galaretowate nici wodorostów.
Jerzy uspakajał je jak umiał, ale że jego do nich przemówienia przypominały raczej słowa komendy, więc nic nie skutkowało. Brzdące wysapawszy wreszcie z siebie wszystką wodę darły się wniebogłosy a coraz głośniej i przeraźliwiej.
Krzyki ich i płacz zwabiły publiczność. Otoczono żołnierza i dzieci i wypytywano go, co się stało.
Brzeziński opowiedział krótko i zwięźle.
— Ta nic! Szczeniaki tonęły, tak ja skoczył do wody i wyciągnął. A teraz to drze się, niby kto je ze skóry obdzierał. Też to — delikatne! Ta woda — ciepła, a takie to chuchro wyje niby je z przerębli wyciągnięto.
Gniewny był na brzdąców, więc nawet splunął.
— Patrzcie, patrzcie! — zawołała jakaś mocno umalowana pani. — Bohater! W ubraniu rzucił się do nurtów i uratował tonące w rzece dzieci!
Brzeziński zezem spojrzał na mówiącą i wypalił:
— Ta na głowę paniusia upadła, czy co? Tak tuż tej wody kot napłakał. Ta gdzież tu bohater? Ta gdzie tu można utonąć? Chyba tylko takie szczeniaki małe, bo to nierozumne jeszcze i pcha się do wody!
— Czyje to dzieci, panie żołnierzu? — spytał jakiś pan w grubych okularach.
— Nie moje! — burknął tracąc resztki cierpliwości przemoczony i swoim wyglądem zmieszany Jerzy, który dbał ogromnie, aby wszystko na nim leżało przepisowo — wygładzone, oczyszczone i dopasowane. Zresztą inaczej być nie mogło, bo instruktor wypuszczając żołnierza na miasto oglądał go od podeszwy do orzełka na czapce i nic nie przepuścił, a czasem to i drużynowy lustrował bacznie i surowo.
Nikt nie wiedział, co dalej ze wszystkim tym robić.
Brzeziński chciałby odejść jak najprędzej, by gdzieś na słońcu obsuszyć się choć trochę i wodę z butów wylać, lecz ruszyć się nie mógł, gdyż gapiąca się publiczność otoczyła go, a panie uspokajały i pieściły drące się dzieciaki.
Wreszcie przez tłum przecisnęła się młoda, skromnie ubrana panienka, do której dzieci przytuliły się natychmiast i cicho już łkając drżały z zimna.
— Nie wolno dzieci pozostawiać samych bez opieki! — rzucił surowym głosem pan w okularach.
— Tak! Tak! — skrzeknęła jak sroka pani z umalowaną twarzą. — Gdyby nie ten szlachetny żołnierz, zginęłyby biedactwa w nurtach rzeki. Pięknie, nie ma co, opiekuje się pani swoimi dziećmi.
Panienka pobladła i stała z opuszczonymi oczami, zgnębiona rozlegającymi się wyrzutami, których nie skąpili jej obcy i obojętni ludzie.
Brzezińskiemu żal się zrobiło biedaczki, więc napuścił na siebie marsa naśladując bardzo udanie sierżanta Bielskiego i zamruczał:
— Ta joj, po co tyle gadania?... Brzdące się wyrwały spod paninej opieki, dały nogę, no, i wpadły do wody... Wielka rzecz! Nic się im nie stało... Ta pani wszak tego nie chciała! Samo się zrobiło i — szlus!
Panienka z wdzięcznością spojrzała na Brzezińskiego.
Spojrzenie to było bardzo łagodne i bardzo piękne, bo i oczy były piękne — duże, szafirowe, otoczone czarnymi rzęsami i również łagodne, choć jeszcze przerażone.
— Cóż ja teraz zrobię z wami, moje wy biedactwa? — szepnęła panienka prawie z rozpaczą i pochyliła się nad tulącymi się do niej dziećmi, żeby ukryć przed gapiami łzy, które mimo woli napłynęły jej do oczu.
Zrozumiał to Jerzy i wnet ułożył plan. Był przecież żołnierzem i to nie tylko od dnia poboru ale z dawnych jeszcze czasów, gdy to na portkach i serdaku przynosił kapitanowi Żukowi z brygady karpackiej odciśnięte pieczęcie wojskowe. Umiał sobie radzić w każdej okoliczności i nigdy głowy nie tracił.
Właśnie w tej chwili przypomniał sobie budynek Pomarańczarni w parku. Przechodząc koło niej przyglądał się zawsze dozorcom. Byli to niezawodnie inwalidzi wojenni — nie inaczej, gdyż w przeciwnym razie skąd by się wzięły Krzyże Walecznych i medale na ich piersiach?
— Proszę pani — mruknął do panienki — ta chodźmy do Pomarańczarni! Tam wysuszymy tych mikrusów, no, i ja też do porządku się doprowadzę, bo wyglądam jak jasna cho... O, przepraszam! Wypsnęło mi się niestosowne słowo....
W tłumie rozległy się żarty. Na twarzy panienki przemknął cichy uśmiech. Uchwyciła się planu żołnierza i porwawszy dziewczynkę na ręce zawołała:
— Maniusiu, trzymać się mnie za szyję! Kaziu, idź przy mnie!...
Przecisnęli się wreszcie przez tłum i czym prędzej podążyli ku oszklonej budowli Pomarańczarni. Jerzy chmurzył brwi i klął w duchu widząc, że pozostawia po sobie mokre ślady. Za każdym krokiem woda głośno i jakby drwiąco cmokała mu w butach i wypluskiwała na żwir i cementowe płyty chodnika.
Nadrabiał więc miną, szedł dziarsko i sprężyście jak gdyby chcąc tym wyrazić, że nic szczególnego się nie stało. Ach, mokry jest? No, to i cóż, że mokry? Zachciało mu się wleźć do kanału z karpiami, to i wlazł. Ale nikomu w ogóle nic do tego!
Żeby jednak odwrócić od siebie uwagę przechodniów, przekomarzał się z Kaziem, mrużył to jedno, to drugie oko, robiąc „błyskawicę“, aż zziębnięty chłopaczek zaczął się uśmiechać do niego i wreszcie z całym zaufaniem podszedł i wziął go za rękę.
W Pomarańczarni Jerzy zawinął się szybko i wszystko w jeden mig załatwił.
Dozorcy-inwalidzi, posłyszawszy o wypadku, zaprosili wszystkich do siebie, napalili w żelaznym piecyku i, póki dzieci i „bohater z nurtów rzeki“ suszyli się przy ogniu, żona jednego z dozorców zakrzątnęła się koło herbaty, by napoić czymś ciepłym ofiary wypadku.
Panna Stefania Szemańska — tak się przedstawiła panienka gospodarzom i Jerzemu, któremu dopiero teraz zdołała wyrazić swoją wdzięczność, — tuląc do siebie drzemiące w cieple dzieciaki, opowiadała niespokojnym i wzruszonym głosem:
— Na pewno stracę posadę u państwa Buskich... chociaż w niczym nie zawiniłam! Cóż ja mogłam na to poradzić? Państwo wiecie, jaki tłok panuje na esplanadzie koło jeziora z łabędziami? Ani się przepchać! Jakiś pan zaczął chlebem karmić ryby i publiczność rzuciła się, żeby zobaczyć karpie... Tłum porwał ze sobą Maniusię i Kazika i rozdzielił nas. Próżno starałam się prześlizgnąć w ciżbie... Zupełnie straciłam z oczu swoich małych wychowanków! Kilka razy obiegłam jezioro dokoła i główną aleję aż do kawiarni, ale ślad po nich zaginął. Wreszcie przypadkowo skierowałam się wzdłuż kanału i tam dopiero znalazłam uratowane przez pana Brzezińskiego dzieci! Okropność — mogłyby przecież utonąć!
Przerażona tą myślą ukryła twarz w dłoniach.
Jerzy uważał za stosowne uspokoić pannę Stefanię. Głosem wesołym i beztroskim powiedział:
— Ta jak pani może coś takiego myśleć? Żeby mikrusy się potopiły, kiedy wokół tyle ludzi chodzi i żołnierzy? Każdy nawet nie taki brzdąc, jak te panine smyki, może wpaść do rowu, jeżeli się poślizgnie, ale żeby odrazu utonąć, gdzie to widziane?!
Zaśmiał się głośno i prawym bokiem powracając się do czerwonego już od ognia piecyka dorzucił:
— Myślałem, że smyków karpie zjedzą, bo to grube tałajastwo kupą tam pływało!
Wszyscy odpowiedzieli mu śmiechem, a nawet niespokojna twarz panny Szemańskiej rozjaśniła się nieco.
— Ależ, droga moja pani — wtrąciła się do rozmowy żona jednego z inwalidów — w domu powie pani, że był ścisk i tłok, no, i ktoś tam zepchnął dzieci do wody. Wielka rzecz! O — patrzcie: usnęły już dzieciaki! Prześpią się, ogrzeją i o wszystkim zapomną!...
Zdjęła z krzesełka rozwieszone ubranka i poszła do kuchni, by je trochę przeprasować.
Po herbacie, podziękowawszy dozorcom za gościnę i pomoc, Jerzy wraz z panienką i zupełnie już wesołymi „mikrusami“ wyszli z parku.
Przy bramie zamierzał już pożegnać pannę Stefanie, gdy panienka podniosła na niego piękne oczy i powiedziała cichym, błagającym głosem:
— Niech pan będzie do końca dobry! Proszę odprowadzić nas do domu — to niedaleko, przy Bagateli... Poświadczy pan, że ja nie jestem winna....
Jerzy uśmiechnął się domyślnie i odpowiedział:
— Ho-ho, ma pani pietra przed tymi swymi... jak ich tam!...
— Państwo Buscy są bardzo mili i kulturalni, ale przecież mogą mieć słuszną do mnie urazę za wypadek i stracą zaufanie... Pozostanę bez pracy... Mam matkę i młodszą siostrzyczkę, którym muszę pomagać... Tyle napracowałam się, żeby się stać nauczycielką... poszczęściło mi się dostać dobrą posadę... i raptem...
Umilkła i załamała ręce w rozpaczy.
.....wszystko stracić? — szepnęła.
Jerzy był poruszony tym prostym i szczerym opowiadaniem i zrozumiał obawy panienki.
— Rozkaz! — mruknął. — Odprowadzę panią i będę świadkiem... Ta ja im już takie „niewidy“ rozpowiem, że sam w nie uwierzę!...
Zaśmiał się i ujął Kazia za rączkę.
— Maszeruj, szkrabie, w nogę! — powiedział do niego. — Lewa, prawa, lewa, prawa, raz, dwa...
W mieszkaniu państwa Buskich Brzeziński niby to oburzonym głosem opowiedział rodzicom małych ofiar o głupiej publiczności, co to bez powodu tłoczy się jak na jarmarku i małe dzieci do wody wtrąca na nic nie uważając.
— Ta cywile jednym słowem, szanowny panie! — mówił pouczającym tonem. — Gdyby tak wyszkolono ich chodzić w szeregu, wszystko byłoby do ładu i składu, a tak — to ino bigos... i przykrość!
Jeszcze raz napiwszy się u państwa Buskich herbaty z arakiem i grubym kawałkiem babki, Jerzy odmaszerował wreszcie odprowadzany wdzięcznym spojrzeniem panny Stefanii i rykiem Kazia, który wcale nie chciał rozstawać się z nowym przyjacielem.
W bramie koszar natknął się Brzeziński na kaprala Jańczyka.
Od bacznego oka wprawnego służbisty nie ukrył się jakiś niezwykły wygląd żołnierza.
— Hm.... — zamruczał. — Co się z wami dzieje, Brzeziński?... Coś jakby nieprzepisowego... Wyglądacie tak, niby ktoś was żuł, żuł, a że nie smakowity widać jesteście, to wypluł takiego pomiętego... No, meldujcie, co to było?
Żołnierz opowiedział o wypadku, w którym na krótko stał się „bohaterem ratującym dzieci tonące w nurtach rzeki“, powołał się na świadków — dozorców w Pomarańczarni, na pannę Szemańską i państwa Buskich.
— No, tedy sprawiedliwie, przepisowo sobie poczynaliście! — pochwalił kapral i nagle parsknął śmiechem.
— Nie chodźcie więcej, Brzeziński, koło wody, bo to dobre dla marynarki, a nie dla piechoty! — powiedział.
— Tak jest, panie kapralu! — zgodził się Jerzy. — Strasznie podle śmierdzi błoto w sadzawce. Ta ja nie wiem, jak mogą w niej wytrzymać te karpie... U nas na Wierchowinie rzeki — czyste, żadnego błota, same kamienie i żwir....
— Dobra! — kiwnęła głową władza. — U siebie właźcie do wody, ile razy wam to do głowy przyjdzie, ale w parku Łazienkowskim łaźcie po dróżkach, nie po kanałach. Zrozumiano?
— Rozkaz, panie kapralu! — jak echo odpowiedział Brzeziński i zrobiwszy zwrot pomaszerował do koszar, słysząc za sobą głośny śmiech kaprala i żołnierzy z warty przy bramie.
Idąc uśmiechał się do siebie na wspomnienie o całej przygodzie parkowej, ale nagle spoważniał, gdyż wydało mu się, że dziś do życia jego wtargnęło coś nowego i niezmiernie ważnego.