Popioły/Tom trzeci/Dom

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Popioły
Podtytuł Tom trzeci
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom trzeci
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DOM.

W urzędzie regentowskim kieleckim od dawien dawna leżał złożony testament szlachcica Nardzewskiego. Według brzmienia tego aktu, dziedzic Wyrw całe ruchome i nieruchome mienie swoje zapisywał na własność siostrzeńcowi swemu, Olbromskiemu.
Skończyła się wojna krajowa roku dziewiątego, i ułan w mizernym stopniu porucznika miał z Krakowa powracać na leże ze swym pułkiem. Aliści kolega Jarzymski, który w Kieleckiem jakiemiś dobrami administrował, zetknąwszy się z nim, obwieścił mu radosną nowinę. Rafał co prędzej wziął z wojska dymisyę i pośpieszył do Kielc. Urzędowe otwarcie testamentu ziściło wszystkie jego nadzieje. Był samowładnym dziedzicem. Wiedział o tem wprawdzie, że z folwarku została tylko ziemia niezaorana i trocha płotów, że chłopi, uwolnieni z pańszczyzny, nie podtrzymają już teraz najmizerniejszego bytu... Mimo to ochotnie pośpieszył na miejsce. A gdy raz wkroczył w te góry, to już i został.
W tym czasie do Tarnin sprowadził się mąż Zofki i łapczywie objął gospodarstwo, niby to chwilowo, niby to dla ulżenia staremu. Rafał przeczuwał, że tylko ze srogiemi walkami mógłby nową rodzinę z Tarnin wysadzić. To też usiłował wydobyć jedynie stamtąd, co można, i nie kwapił się do domu.
W Wyrwach początkowo mieszkał w czworaku, który po drugiej stronie sadzawki ocalał z austryackiej pożogi. Wyporządził sobie w końcu tego domostwa stancyjkę i dwie zimy przepędził w niej znośnie. Wszystek teraz poszedł w myśliwstwo. Strzelec Kacper i Mickcik, którego z wojska do Wyrw zabrał, stanowili dwór: Kacper jako strzelec, a Michcik jako kucharz, szatny i doradca. W rok po osiedleniu się już Rafał wzniósł stodoły o murowanych słupach, gontem kryte, wysokie, odbudował stajnie, obory i do porządku przywiódł spichlerz. Następnego roku ufundował nową groblę z upustem na palach bitych i odrestaurował młyn, a wreszcie od wiosny trzeciego roku budował dla siebie dom.
Domek był z modrzewia i wielkiej jodły. Oddawna wszystek sprzężaj zwoził zimową porą z Łysicy, Bukowej i Strawczanej góry olbrzymie tramy modrzewia, buku i jodły.
Obrobione z nich przyciesi i belki schły w porze letniej pod osobną wystawą. Z Klonowa zwieziono jędrne gonty, w Bodzentynie stolarz dopasowywał już okna i drzwi. Przez całe lato słychać było łoskot siekier, a już w lipcu zrąb dworu z wiązaniem belek, krokwi i łat bielił się na okolicę. Rafał przeżył duszą całe to budowanie. Sam każde z drzew, czasu wypraw myśliwskich, obejrzał i wybrał na górach. Był przy ściąganiu go z wyżyny na chłopskich barkach, przy zwożeniu pod wystawę na rozworach. Był przy rozpłataniu każdej belki, przy oddzieleniu północnej jej części od twardzizny południowej, każdy cios topora widział, każdy sęk, rdzeń i wypaść pomacał ręką. Całe dni wiosny i początku lata przepędzał wśród traczów i cieślów. Przywykł do tego, żeby mu się nogi plątały w miękkich i cienkich wstążkach heblowin, żeby ucho chwytało szelest odciosanego toporem oszastu, ślizką melodyę hebla, dzwonienie dłóta w jądro rdzenia modrzewiowego. Nie było przyciesi, którejby nie zbadał do cna rachunkiem, okiem i ręką. Gdy ściany z niezmiernych pniów wyrastały, cieszył się, jak dziecko. Nowe życie zakładał tu sobie, mocne ściany na kamiennem murowaniu fundował, zwierał zrąb mocnemi belkami i niewzruszonym stragarzem na moc, na siłę przeciwko wiatrowi i wszystkiej burzy. Sam rok i napis na tym stragarzu wydłubał. Nareszcie wyniosły dach z kupy rozrzuconych gontów i łat zaczął wyrastać. Jednocześnie z tą budową domu prowadzony był forsownie karczunek nieużytków, wydzieranie jałowców i wynoszenie kamieni. Coś z dążeń brata Piotra, nie tyle działaniem przykładu na rozum i wolę, ile mocą nieświadomego dziedzictwa, przylgnęło do młodego rolnika. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni kurzyły się w obszarach tak zwanych odpadków, po zboczach górskich kupy wydartego z ziemi jałowcu, który palono wraz z pniakami jodeł. Oswobodzeni z niewoli, ale ubodzy zarobnicy darli z ziemi korzenie wielkich pniaków po świerkach, jodłach i bukach, które tam niegdyś szumiały. Wielkie wykroty, obwieszone kamieniami kwarcu, oplecionymi przez niezliczone korzenie, sterczały na każdej szerokości. Doły pod nimi zawalano ziemią i równano pracowicie. Dzieci i wyrostki zbierały niezliczone masy kamienia i wynosiły na przydrożne kamionki. Gleba tam była kamienista. Okrągły, siwy, twardy głaz leżał nietylko na powierzchni, ale i pod cienką warstwą ziemi rodzajnej, którą okrywała trawa, mech, kwiatek leśny. Łysy jego czerep wyglądał z gruntu, gdziekolwiek rzucić było okiem, gdzie stąpnąć nogą. Kiedy poruszono glebę falistą po wykrotach, starganą kilofami w góry i doły, kamienie zdawały się wyłazić gronami, wyłuskiwać się, jak orzechy, rodzić w oczach i mnożyć, jak niezliczony owad. Pług, puszczony pierwszy raz w nowinę, zgrzytał, skwierczał, wił się i prawdziwie walczył. Rwał korzenie, przecinał nadgniłe kije i rozrywał odwieczne legowiska głazów. Pierwsze skiby były krzywe, tam płytkie, tu sięgające za głęboko, aż do podgleby skalistej, rzucane w prawo i lewo. Ziemia nie dawała swego dziewictwa za darmo. Trzeba było rozedrzeć jej zrosłą caliznę, wyrwać tysiączne spojenia, rozpłatać żyły, wyorać oporny kamień i z niemałym bólem krzyża odnieść daleko.
Nadeszło lato dwunastego roku.
Rafał w tym czasie, po zżęciu żyta, ku końcowi lipca, najusilniej karczował nowinę. Jeszcze stały płowiejącymi pasami owsy po polach. Był po starym lesie wielki szmat ziemi, otaczający szerokiem ramieniem rozdół łąk, przez które płynęła rzeka. Niwa ta służyła aż dotąd za pastwisko. Wyrosły już na dawnych porębach nowe chrósty i młody lasanek, przeważnie liściasty. Obok pniaka ściętego wysoko, który oblazł z kory, zbielał, jak kość, stwardniał i wysechł, można tam było spotkać gaje leszczynowe, zwarte ostępy grabiny z buczyną, młode dąbki, lśniące, jak spasione źrebce, najcudniejsze gęstwiny iście dzikich krzewów, kolczastych tarnin, które w drzewa porosły, tęgich sumaków, dzikich gruszek, głogów i jeżyn. W dawnych, zarosłych wykrotach, gdzie teraz gnieździła się wilgoć najdłużej, powystrzelały olbrzymie łodygi kwiatów, dudy łopianów, niezdobyte barykady dzikich malin i wielkich ostów. Cały ów »stary las« kopcił się teraz od ognisk przyduszanych nowemi wciąż warstwami gałęzi, badylów, pniaków i korzeni. Ludzie w chłodku, przejętym od drobnego dżdżu, pracowali chętnie i żywo. Każdy rad był brać udział w tem dziwowisku, jakie miał przed oczyma. Nie będzie już starego lasu! Już po poziomki, po czarną jagodę, maliny, dziady, orzechy nie pójdziesz w stary las, nie bój się!
Rafał zakładał sobie wiele na uprawie tego łanu. Miał zamiar siać z wiosną owies i paść nim stadninę, którą w myśli stale powiększał. Właśnie, siedząc na pniaku, ćmił z małej, glinianej fajeczki tiutun i rozmyślał o przyszłem stadzie. Zlekka przemókł od kołnierza i pleców, więc się zagrzewał fajeczką, wesołemi myślami i skurczeniem postawy. Dymy z ognisk wałęsały się przez pola już przetrzebione i niosły woń jałowcową po pierwszych skibach. Michcik, pracujący w pobliżu na równi z najemnikami, odchrząknął, wyprostował się... Coś mamrotał.
— Co gadasz? — spytał porucznik, nie wypuszczając z zębów fajeczki.
— Melduję...
— Cóż meldujesz, stary Austryaku?
— Me... melduję... jako gość je... jedzie.
— Wściekłeś się, czy co? Do mnie gość jedzie?
— Widać ano, że z góry gość jedzie...
— Prawda! Ktoś jedzie. Bryka w trzy konie...
— Bryka nie... nie tutejsza... Bryka jak się patrzy... kra-kra-kowska...
— Prawda! Bryka krakowska... Konie wspaniałe...
Z góry, po wertepach drogi, po wybojach i kamieniach ostrożnie zjeżdżał zaprząg solidny. Zdala widać było, że wysoko schlastany jest błotem. Para rosłych koni szła w dyszlu. Trzeci na przyprzążkę podreptywał luźno. W siedzeniu owinięty w burkę jechał podróżny. Rafał nie spuszczał go z oka. W pewnej chwili zakrzyknął:
— Ejże, Michcik, ejże! Czy to tylko nie pan Cedro do nas jedzie?
— Nie mogę odpowiedzieć, jako żem nigdy takiego pana Cedra na oczy nie uświadczył.
— Ejże, Michcik!
Zbliżyła się bryka o staje, o dwa. Rafał stanął na pniaku. Podróżny, ujrzawszy go, przyłożył szkła do oczu. Już teraz Olbromski nie wątpił. Jakże nie huknie ku niemu z całej piersi:
— Krzysztof! Krzysztof!
Podbiegli ku sobie i padli wzajem w ramiona bez słów.
Za chwilę Rafał siedział z przyjacielem na bryce, zdążając do dworu w Wyrwach. Michcikowi kazał wleźć na kozieł. Nie mógł się napatrzyć na Cedrę, który z wysmukłego młodziana stał się mężczyzną muskularnym, o bujnym wąsie, zadartym w górę, o ruchach porywczych, żołnierskich. Zaledwie z miejsca ruszyli, Rafał zaczął pytać:
— Skądże w tej chwili jedziesz, braciszku?
— Z domu.
— A dawnoś wrócił?
— Już w marcu pułk nasz przelazł przez Pirenejskie góry. Z Francyi wyprzedziłem go dyliżansem...
— Kiedyżeś do Olszyny przybył?
— Dopiero w czerwcu.
— Przez cały czas przy ojcu byłeś?
— Aż do tej chwili. Ledwiem się oto wydarł.
— Ależ wałacha masz, niech go pioruny! Cóż za koń! — nie mógł Rafał powstrzymać okrzyku, patrząc na źrebca, idącego przy koniach na przyprzążkę.
— Iberyjczyk... a jeszcze w Olszynie go paśli — skromnie wtrącił Cedro.
— Ależ koń!
— Musiałem dobrego konia wziąć na tak wielką wyprawę.
— Na jakąż to znowu wielką wyprawę?
Krzysztof popatrzał na niego z ukosa i rzekł:
— Na wielką wojnę.
— A no tak, rozumie się... — poprawił się Rafał. — Ja bo siedzę tak na uboczu...
— Rzeczywiście, tak się zaszyłeś, żem ledwo się dopytał.
— To ty idziesz znowu?
— Kpisz, bracie, czy o drogę pytasz? Już w końcu czerwca nasz piąty korpus przeszedł granicę.
— O niczem nie wiem. Siedzę tu, mówię ci, za górami, za lasami, ludzi prawie nie widzę... skądże mam?...
— To też po ciebie umyślnie zajechałem. Potężniem zboczył z radomskiego traktu.
— Bardzo... bardzo się cieszę... — nieszczerze mruczał Olbromski. — A jakże myślisz dalej? kiedy i dokąd ciągnąć?
— Jutro, rozumie się, w kierunku Puław na Lublin. Nasze wojska, jakem się w Kielcach dowiedział, poszły z Serocka, z Pułtuska na Łomżę i Augustów pod Mir. Ale gdzie nasz pułk siódmy być może, ani wiem. Ty się dziś zbierzesz?
— Ja?! — krzyknął Rafał. — Czyś oszalał? Patrzaj-że, co ja tu mam do roboty! Dom stawiam!
— Dom stawiasz! — wybuchnął Cedro śmiechem tak wesołym i hucznym, że Rafała aż złość wzięła. Zarazem jednak wstyd go ogarnął.
— No, cóż ty myślisz! — zaperzył się — objąłem ziemię, muszę się raz wreszcie jąć pracy. Wiecznie będę bąki zbijał?
— Pracy się imasz, kiedy na wielką wojnę wszyscy idziemy? Siedmdziesiąt tysięcy naszych wyruszyło...
Olbromski mało nie płakał. Naraz go objął żal niewysłowiony tych nowin, pól, płotów... Spojrzał na dom, bielejący w oddali, między rozłożystemi drzewami.
— Kiedyż to ty chcesz jechać? — zawołał.
— Jak się tylko zbierzesz. Choćby jutro.
— Kiedy ja się zbiorę!... Ależ ja nie mam...
— Czego nie masz?
— Koni... — mruknął wymijająco.
— Możnaby wziąć Samo... Samosiłka... — wmieszał się do rozmowy Michcik, czyniąc na koźle foremny półzwrot w tył.
— Milcz, głupi! Sobie bierz Samosiłka.
— Według... według rozkazu.
— Któż to jest? Twój koniuszy? — spytał Cedro.
— To jest taki Michcik, jeszcze brata Piotra famulus.
— To Michcik... — rzekł Cedro z uszanowaniem. — Słyszałem o tobie, bracie, dużo dobrego... — zwrócił się do żołnierza. — Pójdziesz i ty na wojnę?
— Skoro panicz...
— A cóżeś to w tych czasach porabiał?
— W austryackich glidach, przeciwko nam służył! — wtrącił Rafał, przejęty nagłą złością do Michcika.
— Do dyabła! — mruknął Cedro.
— Dopraszam się łaski pana porucznika... — począł bełkotać żołnierz — sześć razy dezer... dezertero.. Kije brałem trzy razy, w kajdanach... pod sądem bywałem... Nie udało mi się do swoich dostać.
— Przeszedł na polską stronę dopiero pod Sandomierzem... — dodał Olbromski. — Teraz u mnie na folwarku burmistrzuje.
— Toś, Michcik, i strony swoje zdradził dla tego panicza?
— Trza było, bo karczunku tu dużo, a pan młody.
— No, i podoba ci się w tych górach?
— Niczego. Miejsce dosyć wesołe, ino...
— Ino co?
— Ino piáchu, jak się patrzy, mało.
— Piachu mało?
— Kamienia dużo, a piáchu, po prawdzie, mało.
— Więc ze mną na wielką wojnę obaj idziecie! — rzekł nagle Cedro, zmieniając przedmiot rozmowy. — Wielka to będzie wojna. Wojna nad wojnami.
— Już ci ja, według rozkazu pana porucznika... Jako że i Samosiłka pan mi przyobiecał pod siodło...
Rafał milczał posępnie. W pewnej chwili rzekł, nie patrząc na towarzysza:
— Idę i ja... do pioruna!
Już dom był blizko. Ledwie wysiedli, udali się zaraz do stajni oglądać konie i wybierać dla Rafała wierzchowca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.