Popiół/Część II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Popiół |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | Cenere |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała Część II Cały tekst |
Indeks stron |
Wybiła godzina niepokoju dla żeglarzy i dla tych, co przez nieznane wody ku nieznanym puszczali się wybrzeżom.
Anania był właśnie pomiędzy nimi. Pociąg niósł go ku morzu. Smętny, jesienny zapadał wieczór. Dzierzgane w koronkę szczyty Gallura, rozpływały się w mglistej linii horyzontu; w powietrzu czuć było wilgotną ziemię; ostatnią pociąg mijał wioskę, której szara dzwonnica rysowała się na liliowem tle nieba. Anania przypatrywał się dziwacznym profilom gór, barwom obłoków, krzakom czerniejącym śród skał brunatnych i tylko obecność dwóch współtowarzyszów podróży: księdza i studenta, co jednocześnie z nim skończył szkoły — dodawały mu siły do powstrzymania łez, cisnących się do oczu.
Zresztą, wszak jest mężczyzną. Wprawdzie od piętnastego roku życia uważał się za skończonego młodzieńca, lecz teraz ma się, w najlepszej wierze, za przeżytego, chociaż młodość i zdrowie biją z jego oczu, z postawy słusznej i giętkiej, świeżej, złotawym wąsikiem ozdobionej twarzy.
Mrok wzmagał się. Kilka gwiazd zabłysło po nad szczytami Gallura, kilka ogni błysnęło wśród zarośli ciemnych. Żegnaj ziemio rodzima! wyspo cicha, kolebko luba, lecz nie wystarczająca, gdyż oblewające cię ruchomą falą morze, od ciepłego, twego łona odrywa najlepszych twych synów, jak wiatr, co na nadbrzeżnem gnieździe wzdyma zaledwie opierzonych orląt skrzydła.
Student patrzał na niknące rodzime krajobrazy i wzrok mu się mroczył w miarę wzmagającego się wieczornego zmroku. Od wieluż to, wielu już lat słyszał nawoływanie szerokiego morza, dalekich lądów!
Przypomniał sobie Bastianeddu i dziecięce projekty ucieczki z Nuoro, sny swe i marzenia, palące pragnienia, tęsknoty do tamtych wybrzeży, a w chwili rozstania się z wyspą rodzimą, czul, jak mu się serce ściska i żałował niemal, że i dla dalszych studyów nie pozostał w Cagliari. Było mu tam tak dobrze! W maju Małgosia przybyła na uroczystości Świętego patrona Efesa, z czego zresztą nie dość korzystał, pochłonięty przez napływ starych, z prowincyi znajomych. Wytwornie odziana, słuszna i pięknie zbudowana, z pysznemi bronzowemi włosami i błękitnemi oczami, pod długą i gęstą, ciemną rzęsą, powszechną ściągała na siebie uwagę. Odwracano się, patrząc za nią, a Anania niższy od niej i szczuplejszy, idąc u jej boku dumnym był i zarazem wściekał się z zazdrości. Zdawało mu się niemal niepodobieństwem, by ta piękność majestatyczna i milcząca, ze wzgardliwem spojrzeniem pięknych oczu, mogła go kochać, lub chociażby zwracać nań uwagę.
Mówiła istotnie mało, nie była zalotną i jak większość panien nie zmieniała nigdy wyrazu twarzy i intonacyi głosu, pod skierowanem na nią wzrokiem mężczyzn. Anania zapytywał siebie, czy jest to nieśmiałością, czy dumą i wzgardą powodzeń?
— Czy jej moja wystarcza miłość — pytał sam siebie. — Czy odczuwa, że żadna inna wyrównać mojej nie zdoła, żem wlał w nią duszę całą?
Kochał ją istotnie gorąco: ją tylko widział, inne nie istniały dlań kobiety, żadnej porównać z nią nie śmiał. Tkliwość jego wzrastała z dnia na dzień, zresztą dojrzewał, młodzieniec przekształcał się istotnie w mężczyznę, ona w kobietę; miłość Anania stawała się namiętną.
Miewał dnie i tygodnie gorączkowej niecierpliwości. Zdawały mu się wówczas nie do zniesienia długie, długie lata, co go dzieliły od szczytu szczęścia; zdawało mu się, że umrze z tęsknoty; kochał ją tem niemniej gorąco, cierpliwie, święcie.
W czasie ostatnich wakacyi parę razy znaleźli się sami, na dziedzińcu Małgosi, pod opieką służącej, która ułatwiała im porozumienie się listowne, pod dyskretnem spojrzeniem gwiazd nadniebnych, lub milczącego księżyca. Zwykle wówczas, kochankowie milczeli, Małgosia onieśmielona strachem, skromnością, bywała smutna i niespokojna; Anania wzdychał, uśmiechał się, uskarżał, zapominając o czasie, świecie całym i sąsiedztwie niedyskretnych może uszu.
— Chłodna jesteś — wyrzucał kochance. — Czemu mi nie powtórzysz słów coś pisała?
— Boję się...
— Kogo? Czego? Gdyby mnie twój ojciec zastał tu i porwał za kołnierz, odrzekłbym tylko: „Nie, nic robimy nie złego, połączeni jesteśmy na wiekuistość...” Nie bój się Małgosiu! Postaram się być godnym ciebie, mam przyszłość przed sobą, będę czemś!...
Nie odpowiadała. Nie mówiła mu, że gdyby się jej ojciec domyślał czegobądź... przyszłość zostałaby odrazu zburzona, zdmuchnięta... Dziewczyna spuszczała smutnie głowę.
Nieśmiałość jej i chłód drażniły studenta, podniecały w nim namiętność. Często widząc ją tak piękną i tak zimną, z odbłyskiem księżyca w stalowych, do oczu bożyszcz podobnych oczach, nie śmiał jej uściskać i tylko wpatrywał się w nią, drżąc cały, i sam nie wiedział; z bólu czy rozkoszy. Raz tylko powiedział:
— Patrz, Małgosiu, zdaję się być nędzarzem, żebrakiem u wrót zamkniętych przepysznego pałacu, na który oczu nawet podnieść się ośmielam.
∗
∗ ∗ |
— Morze spokojne, Bogu chwała — odezwał się jeden z towarzyszów podróży, ksiądz.
Student zbudził się ze wspomnień i marzeń, spojrzał na zielonkawo-złotawe morze, co w zmierzchu i zdala zdawało się, spoczywającą pod światłem miesiąca, równiną. Wpół rozwalona chata, ścieżka wijąca się wśród zarośli i ginąca gdzieś na wybrzeżu, zarysowana, rzekłbyś, przez marzyciela, co roił o przeciągnięciu jej dalej, po przez falujących wód szlaki, pociągnęły wzrok młodzieńca. Przypomniał mu się, sam nie wiedząc czemu, René Chateaubriand’a, zdawało mu się że dostrzega na skale, nad morzem, melancholijny jego profil.
Nie, nie bohater to Chateaubriand’a, raczej Eudoro na dzikiem wybrzeżu Galii, dumający o dalekiej, kwiecistej Helladzie... I nie to jeszcze, raczej poeta, co pisał:
...skała, chatka i ścieżka wśród zarośli biegnąca precz i ginąca gdzieś na wybrzeżu, znikły jak mijający profil przechodnia...
Wzmagał się smętek w duszy Anania. Zadawał sobie pytania, pozostające bez odpowiedzi, jak w wodę rzucone kamienie.
Czemuż nie mógł zatrzymać się dłużej na tem samotnem, na poły dzikiem wybrzeżu i czemuż dostrzeżony tam, na skale, profil, własnym jego nie był profilem. Radby zbudować dom nowy na ruinie tej tam chatki...
Dziwił się sam sobie, że myśli o podobnych niedorzecznościach i dziwił się znów, po co jedzie do Rzymu, na wydział prawny do „Sapienza“[1].
Po co właściwie zamierza studyować prawo? Kim będzie? Kim zostanie? Czem życie? tęsknotą, miłość i ból czem jest? Co też porabia Małgosia? Za co go pokochała? Czemu ojciec jego, Anania Atonzu, parobkiem jest tylko? i czemu zlecił mu, skoro dotrze do Rzymu jaknajśpieszniejsze i najpilniejsze zwiedzenie miejsc, gdzie są przechowywane znalezione w ziemi i wśród ruin starego świata, skarby? Waryat, szaleniec, zostający pod ustawiczną presyą wizyi ukrytych skarbów. Kto wie, czy i on, Anania, nie odziedziczy! po ojcu skłonności marzycielskich, pochłaniania się w jednej myśli... odmiennej od tamtej, nie mającej nic wspólnego z zakopanemi w ziemi, zamurowanemi pod kamieniami skarbami, lecz, bądź co bądź, chorobliwej, natrętnej, niezbytej, myśli o niej, o matce. Jestże jeszcze Ola w Rzymie? Czy ją tam znajdzie, jak, gdzie?
— Annittia — cedził przez zęby towarzysz podróży student, wołając na kolegę zdrobniałym, przez kolegów używanem mu mianem — nie rozbecz się tylko w wagonie. Zycie życiem; bilet jazdy z krótkiemi tu i owdzie przystankami... Racz, by morska choroba nie spłoszyła twych słodkich marzeń.
Ksiądz, młody jeszcze, zaśmiał się wesoło, i pochylając ku Ananii, zawołał w miejscowym dyalekcie:
„Ca in s’itteru bi at trotta....“
— Ha! żegnaj ziemio rodzinna! i obyśmy się nie pochorowali na morzu.
Morze było spokojne, ciche. Przeprawa rozpoczęła się pod dobrą wróżbą: księżyc oświecał wybrzeża, użyczając fantastyczności ogromnej skale Capo Figari, czyniąc ją podobną do cyklopa, sprawiającego czaty u samotnej wyspy.
„Żegnaj rodzimy kraju! kraju marzeń i tęskno ty!” Anania stał długo nieruchomy, oparty o balustradę na pokładzie parostatku, stał, dopóki sylwetka Capo Figari i wysepki, srebrzącej się na sinawem morzu, nie znikły mu z oczu. Towarzysz podróży, lękający się najspokojniejszego bodaj morza, zeszedł szybko z pokładu, Anania pozostał sam, blady i sztywny, przejęty wilgocią, smutny, zamyślony. Stał, dopóki księżyc, podobny do rozpalonej żelaznej kuli, nie zapadł w dali, w krwiste jakieś minięty... Zeszedł wówczas do kajuty, lecz zasnąć nie mógł, miał uczucie, jakgdyby całe jego ciało rozciągało się, to kurczyło rytmicznie, niezliczona ilość kół toczyła się po nim i na nim. Ogarnęły go najsmutniejsze wspomnienia. W szumie morza, bijącego o ściany kajuty, słyszał znane w Fonni wycie wiatru, wstrząsającego lepianką wdowy po rozbójniku. Smutne, było życie, w samem sobie smutne, puste, niepotrzebne. Po co żyć? po co?
Usnął wśród ciężkich myśli; zbudził się pokrzepiony, ożywiony, dobrej myśli. Usnął w ponurem państwie smutku, pod miesiącem, zapadającym ciężko w rdzawe jakieś odmęty i brzaski, budził się w ranek jasny, słoneczny, na złotej tali mieniącego się jak opale morza, w pobliżu Rzymu.
— Rzym! — serce biło mu gwałtownie, radośnie, jak wracającemu do domu pątnikowi. — Rzym! Roma! ojczyzna wiekuista, kochanka myślicieli, artystów, siostra i przyjaciółka, wierna Roma lekarka ran i cierpień serdecznych, morze zapomnienia, zaklęć przepotężnych mistrzyni, zła i dobra przepaść niezgłębiona.
Zdawało się Ananii, że mu się roztwierają ramiona, by objąć Rzym i świat cały. Już w Civita Vecchia, ciemnej i wilgotnej mieścinie, wszystko go zachwycało w słońcu poraniłem. Do towarzysza podróży, studenta Daga, mówił:
— Słuchaj! zdaje mi się, jakgdybym wkroczył do przedsionku olbrzymiego, tajemniczego, przepięknego gmachu, lub do czarodziejskiej podwodnej groty...
Daga, który rok już cały przemieszkał był w Rzymie, wydymał wzgardliwie policzki, śmiejąc się z entuzyazmu towarzysza.
Nadejście z hukiem i stukiem pośpiesznego pociągu, zdało się, przybyłemu zgłębi Sardynii studentowi, uderzeniem iskry elektrycznej, wywarło na razie wrażenie siły przepotężnej, lecz niszczącej.. Zdało mu się, że go na skrzydła porwał smok o gorejących oczach, i niesie wichrem, co zerwany z drzewa suchy liść unosi... aż ciśnie gdzieś na nieznane drogi, w odmęty radości nieobliczonych i nie zgłębionych jeszcze boleści. Tak, istotnie, porwało go i niosło życie, cywilizacya, fala ludzka, wszystko o, czem dotąd, w samotności rodzimej wyspy, marzył, za czem tęsknił, a co się dopiero wcielało w rzeczywistość. Oparty o portyerę wagonu patrzał na smętne linie rzymskiej Kampanii, zielonej, zaróżowionej jesiennem słońcem, podobnej do płaszczyzn rodzimej jego wyspy, lecz wrażenia krajobrazu, porównania i wspomnienia bladły wobec zbliżania się ku nowemu życiu. Wszystko: rzadkie domy i obmurowane zagrody, drzewa, zarośla, trawy na bagnistym gruncie, stada pasących się bawołów o pięknych rogach i przepięknem, smutnem spojrzeniu, oczu czarnych, wielkich, pod łbem siwym, wszystko mijało szybko, zawrotnie szybko, rozpędzone sykiem i zgrzytem i buchającą parą pociągu, a na niebie wzbijało się coraz wyżej słońce jasne, tryumfujące, po nad wszech rzeczy siłą i przemianom i zniszczeniu niepodległe, odwieczne.
∗
∗ ∗ |
W Rzymie obaj studenci zamieszkali na trzeciem piętrze, olbrzymiej kamienicy na placu della Consolazione, u pewnej wdowy, matki dwóch telegrafistek w biurach któregoś z dzienników.
Towarzystwo kolegi Daga — przedstawiał on typ mieszany, miał twarz wesołą i głos hipohondryka, bywał na przemian ożywiony, to znów apatyczny, egoista i kpiarz, — towarzystwo Daga było na rękę Ananii, w pierwszych dniach pobytu w Rzymie.
Studenci zamieszkiwali wspólnie jeden pokój, przedzielony żółtą firanka, obszerny lecz nieco mroczny, o posadzce popsutej tu i owdzie, z małem, na wewnętrzny dziedziniec wychodzącem okienkiem.
Gdy po raz pierwszy Anania stanął u tego okienka doznał wielkiego przygnębienia. Naprzeciw wznosiła się wysoka ściana, brudno-żółta poprzerywana nieregularnie wysokiemi oknami, z których ulatywały ostre swędy kuchennych dymów i czadu, frytury i cebuli. Na poprzeciąganych z okna do okna drutach, wisiały różne różności.
Gdy Anania patrzał z rozpaczą na żółte mury i rozciągnięty nad niemi szmat wieczornego nieba, towarzysz jego, Battisto Daga, wskazał na po rozciągane druty i zaczął się śmiać wesoło.
— Spójrz na te szmaty, zabawnie wiatr je wydyma! Żywe się zdają. Patrz, tam, nie jest-że to ruszających się nóg para a tu tors... chudy coprawda i bezwładny. Zabawne, co?
Anania spojrzał na ukazywane przez towarzysza przedmioty. Istotnie druty zdawały się spełniać zadanie sprężyn w szopce.
— Tak jest i w życiu — dowodził student. Sznur przeciągnięty przez ciasne, wąskie, cuchnące podwórze. Ludzie, wichrem losu poruszane szmaty nad głębią pustą...
— No! nie złam kufra — zawołał Anania — dość mam twych filozofować. Wyjdźmy lepiej! tu się udu się można.
Weszli, chodzili długo, zmęczyli się okropnie, ogłuszeni zgiełkiem ulic, turkotem pojazdów i tramwajów, oślepieni lampami, oszołomieni gwizdem automobilów i bicyklów, a zwłaszcza ulicznym tłumem.
Anania czuł się śmiertelnie smutny, w obcym sobie tłumie, ściskał mocno ramię towarzysza. Czuł, jakgdyby był sam w pustyni, lecz pustynią tą było wzburzone morze. Wiedział, że gdyby tonął, niktby nie usłyszał jego krzyku i wołania o pomoc. Stratowanoby go, nie zauważywszy nawet jak poległy wygląda. Tęsknił za Cagliari, za balkonem swego pokoju, otwartym na szerokie horyzonty, za drżącym blaskiem wschodzącej wieczornej gwiazdy, zapalającej się nad najwyższych gór szczytem. Tu nie miał ni gwiazd, ni miesiąca, ni horyzontów, nic, jeno wstrętne rumowisko kamieni, mrowisko ludzi, co przybyłemu z dalekiej prowincyi studentowi, zdawali się nietylko obcy, lecz jakoby odmiennej jakiejś, pośledniejszej rasy.
Zwłaszcza w pierwszych dniach pobytu, Rzym widziany po przez mgły zmęczenia fizycznego i moralnego, po przez ciemną i niewygodną izbę przy placu della Consolazione, wywierał przygnębiające wrażenie. W mieście starodawnem, w ulicach ciasnych, ostawionych mrocznemi, cuchnącemi sklepikami, ślepemi ścianami lub zakratowanemi na parterze oknami pałaców, brakło światła i powietrza, w które obfitowały najnędzniejsze wioski rodzimej Sardynii. W mieście znów nowożytnem, gmachy przygniatały go olbrzymienia nie zawsze harmonijnemi rozmiarami, szerokie ulice zdawały się przeznaczone na korowody olbrzymów, place większemi były niż tankas[2] w Sardynii, a niebo za wysokie, za głębokie... O, nie, stanowczo Rzym nie był tem, czem mu się jeszcze w Civita Veechia być zdawał.
Nawet w uniwersytecie, gdzie się zapisał na prawo cywilne i kryminalne i uczęszczał pilnie, zwłaszcza na przepiękne lekcye Enrica Ferri, czekało go rozczarowanie. Studenci niespokojni byli, krzykliwi, roześmiani, jakgdyby drwili ze wszystkiego, z samego życia. Zwłaszcza w auli, na górze nr. IV, niezwykłe i mieszane tłumy oczekujące wykładów Ferri’ego, dokazywały przed zjawieniem się profesora. Często student wskoczył na katedrę, rozpoczynająć parodyę zapowiedzianej i przez większość z upragnieniem wyczekiwanej lekcyi. Powstawała wrzawa nie do opisania: oklaski, tupanie nogami, okrzyki: Viva il papa, Viva Pio IX! Viva Sant’Alfonso di Liguoro! Inni, a często sam katedrę profanujący student, naśladowali miauczenie kotów, pianie kogutów. Wzmagały się wrzaski, powstawały bójki — latały papierowe kule, nawet pióra i zapalone zapałki ciskane były na zajmującego, prawem kaduka, katedrę zuchwalca i dopiero nadejście ulubionego profesora Enrico Ferri, burzą, pełnych zapału oklasków, kładło kres swawoli jednych, niechęci drugich.
Z czasem Anania oswoił się o tyle z życiem kolegów, że dzielił ich sympatye, antypatye, krzykliwe manifestacye, lecz na razie, niepohamowana ta wesołość, gadatliwość i ruchliwość, zarozumiałość i sceptycyzm raniły go głęboko. Żałował niemal, że przybył do Rzymu.
Raz, z nadejściem wieczoru przechodził z kolegą Daga przez Pia Nazionale. Trotuary puste prawie były, lampy elektryczne zlewały się z błękitnawym brzaskiem powietrza. Okna pałacu della Banca, rzęsiście były oświetlone.
Młodzi ludzie przystanęli na trotuarze.
— Patrz! — zawołał Daga.
— Rzekłbyś wszystkie złoto Banku wyleje się przez okna — zauważył Anania.
— Bra-a-wo! — zawołał towarzysz. — Dowcip rozwija się, dzięki, zapewne, memu towarzystwu.
Dalej, znów przystanęli; tym razem obaj rozentuzyazmowani.
Na lewo nad niedającem się opisać tłem ulicy Quatro Fontane, niebo paliło się jasnym fioletem. Na prawo księżyc, wzbijał się, pełny i żółtawy, nad czarnym profilem Banta Maria Magiore, i rysował się niby na płycie srebrnej ryty.
— Idźmy do Colosseum — zaproponował Anania.
Poszli, długo napawali się tajemniczym i nieprzemożonym urokiem, spoglądając na księżyc, pomiędzy rozwalonemi lub trzymającemi się jeszcze lukami; usiedli wreszcie na ułamku strzaskanej kolumny. Obaj westchnęli.
— Czuję — mówił Anania — błogość podobną do cierpienia.
Dago milczał, odezwał się dopiero po długiej chwili.
— Zdaje mi się, że jestem na księżycu. Czy nie sądzisz, że tam na srebrnym globie, żyje się, mniej więcej, tak samo, jak tu, w tym umarłych święcie?
— Si! — szepnął Anania, odpowiadając wewnętrznej myśli. — Tuśmy dopiero w Rzymie, w prawdziwym.