Pollyanna/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. ok. 1932
Druk Zakł. Graf. i Wyd. B. Matuszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Juszkiewicz
Tytuł orygin. Pollyanna
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.
Pomysł Pollyanny.

Oczywiście, tego dnia Pollyanna spóźniła się na obiad, lecz uszło jej to bezkarnie z następującej przyczyny.
Przy bramie oczekiwała ją Nansy.
— Boże! Jak się cieszę, że cię widzę — westchnęła z ulgą — przecież jest już po szóstej!
— Wiem o tem — odpowiedziała trochę wylękniona Pollyanna, — ale wierz mi, że nie zasłużyłam na karę! Jestem prawie pewna, że nawet ciocia Polly nie zrobi mi wymówki!
— To więcej, jak pewne, że ci nic nie powie, bo jej niema: wyjechała! — odpowiedziała na to Nansy.
— Wyjechała? Ale to nie przeze mnie? Nieprawdaż? No, powiedz, powiedz mi prędzej, że nie przeze mnie! — wołała przerażona Pollyanna, gdyż w tej chwili opanowały ją wspomnienia wszystkiego, co zaszło w ostatnich czasach, i zaczęła robić sobie wyrzuty za kotka, za pieska, za Dżimmi, za słowo „zadowolona“, które tak drażniło ciotkę, wreszcie za zakazany wyraz „ojciec“, który, pomimo najszczerszych chęci, tak często wyrywał się z jej małych usteczek.
— Ależ nie, nie! Uspokój się, kochanie! — pocieszała ją Nansy. — Poprostu podczas twej nieobecności nadeszła depesza z zawiadomieniem o nagłej śmierci jej stryjecznego brata, który mieszkał w Bostonie, i panna Polly wyjechała najbliższym pociągiem. Wcześniej, niż za trzy dni nie wróci, a my możemy się cieszyć, żeśmy zostały same! Pokażemy, jak dobrze umiemy gospodarować!
Lecz Pollyanna nie podzielała jej radości.
— Cieszyć się, Nansy, gdy chodzi o czyjąś śmierć?
— Ja przecież cieszę się nie z powodu śmierci, a tylko dlatego, że...
Nansy zamyśliła się na sekundę, a potem z uśmiechem dodała:
— Przecież to ty nauczyłaś mnie grać w zadowolenie?
— Owszem, Nansy, ale są wypadki, w których moja gra nie ma zastosowania, i jednym z takich wypadków jest — śmierć! Tu nie można się cieszyć!
Nansy roześmiała się.
— Przedewszystkiem — rzekła — możemy cieszyć się, że śmierć ta nie dotknęła nas i że...
Lecz Pollyanna nie chciała dalej słuchać i, przerywając, zaczęła opowiadać o wypadku pana Pendltona.


∗             ∗

Następnego dnia Pollyanna spotkała się w umówionem miejscu z Dżimmi.
Jak się spodziewała, Dżimmi był bardzo przygnębiony wiadomością, że panie z dobroczynności wolały małych Hindusów, niż jego.
— Zresztą — dodał na pocieszenie — to takie zrozumiałe, że to, co jest dalej, zdaje się być więcej interesującem, niż to, co mamy przed sobą! Ale wobec tego możeby tak zaopiekował się mną ktoś, kto mieszka w Indjach?
Na te słowa Pollyanna klasnęła w dłonie.
— Wiesz, Dżimmi, masz rację! Napiszę do tych pań z dobroczynności, które opiekowały się mną, nim tu przyjechałam! One mieszkają, co prawda, nie w Indjach, ale również bardzo daleko, a więc to będzie doskonale!
Twarzyczka Dżimmi rozjaśniła się nieco.
— Przypuszczasz, że zechcą mnie przyjąć?
— Naturalnie, — odparła Pollyanna — jeśli się opiekują małymi Hindusami, to przecież mogą cię z powodzeniem uważać za jednego z nich, tem bardziej, że mieszkasz również daleko! O, napiszę do nich, zaraz napiszę!
— Nie zapomnij tylko wspomnieć, że żebrakiem nie jestem i będę pracował na swoje utrzymanie; a zanim otrzymasz odpowiedź, pozostanę na dawnem miejscu. Tak będzie może najlepiej!
— Pewnie — zgodziła się Pollyanna — przynajmniej będę wiedziała, gdzie cię szukać!


∗             ∗

Mniej więcej po tygodniu od dnia, w którym pan Pendlton złamał nogę, Pollyanna pewnego poranku zwróciła się do ciotki:
— Droga ciociu! Czy mogłabym dziś zanieść galaretkę z nóżek cielęcych, zamiast do pani Smith, do kogoś innego? Tylko ten jeden raz!
— Coś ty znów wymyśliła, Pollyanno? Jesteś naprawdę najoryginalniejszem dzieckiem, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam! — odparła zdumiona panna Polly.
Pollyanna miała twarzyczkę mocno zakłopotaną.
— Ciociu, jabym nie chciała nigdy robić cioci przykrości, ale, ponieważ ciocia pozwala mi nosić galaretkę dla niej, myślałam, że mi pozwoli zanieść tym razem dla niego! Przecież ze złamaną nogą nie choruje się tak długo, jak pani Smith, a potem ona znów będzie mogła otrzymywać swoją porcję w dalszym ciągu!
— „On“? Złamana noga? O kim i o czem ty mówisz, Pollyanno?
Na to pytanie Pollyanna nasamprzód się zdziwiła, lecz zaraz potem wesoło się roześmiała.
— Ach, zapomniałam zupełnie, że ciocia nic o tem nie wie! To się zdarzyło podczas cioci nieobecności!... Znalazłam go w lasku w dniu wyjazdu cioci... a potem musiałam otworzyć drzwi do mieszkania, telefonować po doktora, podtrzymywać głowę... Następnie wróciłam do domu i już go więcej nie widziałam! Lecz dziś, gdy Nansy przygotowywała galaretkę dla pani Smith, pomyślałam sobie, jakby to było uprzejmie i mile, gdybym mogła ją zanieść dla niego, zamiast dla niej. Tylko ten jeden raz! Ciocia pozwoli? Nieprawdaż?
— No dobrze, dobrze, naturalnie — zgodziła się panna Polly, już trochę znudzona — lecz powiedz mi, o kogo to chodzi?
— O „pana“, to znaczy o pana Pendltona.
Panna Polly podskoczyła na krześle.
— Co? Mówisz o Janie Pendltonie?
— Tak. Właściwie to Nansy powiedziała mi, jak się nazywa! Czy ciocia go zna?
— A ty — znasz go? — usłyszała zamiast odpowiedzi.
— Owszem! Rozmawiamy ze sobą i teraz nawet czasem się uśmiecha! Ale on tylko zewnętrzny wygląd ma taki ponury! Więc idę po galaretkę, bo Nansy już pewnie wszystko przygotowała — szczebiotała Pollyanna, skierowując się do drzwi.
— Zaczekaj! — głos panny Polly przyjął odcień zimny i stanowczy. — Zmieniłam postanowienie: Pani Smith otrzyma dziś swoją galaretkę, jak zwykle. Oto wszystko — poza tem możesz iść!
Twarzyczka Pollyanny posmutniała.
— Ciociu, przecież pani Smith będzie długo chorowała i będzie zawsze otrzymywała galaretkę — on zaś prędko wyzdrowieje, bo ma tylko nogę złamaną. I tak już tydzień upłynął!
— Owszem, przypominam sobie, że słyszałam o wypadku pana Pendltona — odparła sucho panna Polly, — lecz wcale nie mam zamiaru posyłać mu galaretki!
— Rozumiem, że go ciocia nie lubi... pewnie zato, że jest taki ponury! Ale naprawdę on tylko tak wygląda. Zresztą to przecież ja zaniosłabym galaretkę. Ja go tak lubię! Niech ciocia pozwoli! — błagała Pollyanna.
Panna Polly zaprzeczyła ruchem ręki, lecz nagle zapytała już nieco spokojniej:
— Czy on wie, kim jesteś, Pollyanno?
Dziewczynka westchnęła.
— Zdaje mi się, że nie! Raz jeden powiedziałam mu moje imię, lecz go prawdopodobnie nie zapamiętał.
— A czy wie, gdzie mieszkasz?
— Nie, tego mu nigdy nie mówiłam!
— A więc nie wie, że jesteś moją siostrzenicą?
— Przypuszczam, że nie.
Nastąpiła chwila milczenia. Panna Polly patrzyła na siostrzenicę wzrokiem, który, zdawało się, nic nie widział, a dziewczynka, przestępując z nóżki na nóżkę z drżeniem w sercu czekała, czy ciotka pozwoli jej zrobić ten dobry, jak jej się zdawało, uczynek, czy też nie. Wreszcie panna Polly zrobiła ruch, jakby odpędzała od siebie jakąś wizję.
— Dobrze, Pollyanno, — powiedziała stłumionym, jakby nieswoim głosem — pozwalam ci zanieść galaretkę panu Pendltonowi, jako prezent od ciebie! Lecz zapamiętaj sobie, że to nie ja posyłam i uważaj, żeby on też tego nie pomyślał.
— Owszem, ciociu... nie, ciociu... dziękuję... dobrze, ciociu — wołała, podskakując z radości Pollyanna i, jak fryga, wybiegła z pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Władysław Juszkiewicz.