Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chorowała i będzie zawsze otrzymywała galaretkę — on zaś prędko wyzdrowieje, bo ma tylko nogę złamaną. I tak już tydzień upłynął!
— Owszem, przypominam sobie, że słyszałam o wypadku pana Pendltona — odparła sucho panna Polly, — lecz wcale nie mam zamiaru posyłać mu galaretki!
— Rozumiem, że go ciocia nie lubi... pewnie zato, że jest taki ponury! Ale naprawdę on tylko tak wygląda. Zresztą to przecież ja zaniosłabym galaretkę. Ja go tak lubię! Niech ciocia pozwoli! — błagała Pollyanna.
Panna Polly zaprzeczyła ruchem ręki, lecz nagle zapytała już nieco spokojniej:
— Czy on wie, kim jesteś, Pollyanno?
Dziewczynka westchnęła.
— Zdaje mi się, że nie! Raz jeden powiedziałam mu moje imię, lecz go prawdopodobnie nie zapamiętał.
— A czy wie, gdzie mieszkasz?
— Nie, tego mu nigdy nie mówiłam!
— A więc nie wie, że jesteś moją siostrzenicą?
— Przypuszczam, że nie.
Nastąpiła chwila milczenia. Panna Polly patrzyła na siostrzenicę wzrokiem, który, zdawało się, nic nie widział, a dziewczynka, przestępując z nóżki na nóżkę z drżeniem w sercu czekała, czy ciotka pozwoli jej zrobić ten dobry, jak jej się zdawało, uczynek, czy też nie. Wreszcie panna Polly zrobiła ruch, jakby odpędzała od siebie jakąś wizję.
— Dobrze, Pollyanno, — powiedziała stłumionym, jakby nieswoim głosem — pozwalam ci zanieść ga-