Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Ogień.

Niejednokrotnie Ellen, idąc za popędem głębokiego swego przywiązania do przybranej rodziny, chciała wystąpić jako anioł pokoju pomiędzy zbuntowanymi a mściwą ręką majora Percy Mortimera. Była Irlandką i kochała namiętnie swój kraj, jak wszystkie dzieci Zielonej wyspy. Łagodny głos jej wznosił się nieraz błagalnie, wstawiając się za spiskowcami, winnymi niezaprzeczenie, ale tak nieszczęśliwymi.
Percy Mortimer, który we wszystkich innych okolicznościach chętnie ulegał woli Elleny, pod tym względem nic dla niej uczynić nie był w stanie i na jej błagania odpowiadał smutnem milczeniem.
Za nadejściem nocy siadał na konia i prowadził dalej nieubłaganą wojnę. Od czasu gdy wrócił do Irlandyi, był wiecznie rannym, dzięki nienawiści spiskowców. Ale chociaż osłabiony i cierpiący, miał w sobie jeszcze dosyć krwi i siły by ścigać Płatników o północy i gnębić ich w ich niedościgłych kryjówkach.
Nigdy jeszcze tajne stowarzyszenia nie miały do czynienia z przeciwnikiem równie śmiałym i nieugiętym. Lecz jednocześnie zasłaniał spokojnych katolików przeciw manifestacyom i zniewagom zbyt gorliwych oranżystów. Usiłował zachowywać równą miarę wobec obydwóch stronnictw. Z obydwóch też stron oskarżano go o niesprawiedliwość i spiskowcy nienawidzili go zarówno jak i stronnicy protestanckiego panowania. Groźby i przekleństwa nie zatrważały jego sumienia. Szedł dalej wytkniętą drogą, bez trwogi i wzruszenia.
Ellen, sama sobie nie zdając sprawy z własnych uczuć, kochała go bardziej jeszcze za tę nieugiętą wytrwałość. Widziała wciąż tysiące rąk uzbrojonych przeciw niemu. A tego wieczora trwoga przyprowadzała ją do rozpaczy. Wiedziała, iż stowarzyszeni Molly-Maguire rzucali mu w dniu tym swoją straszną groźbę.
Ostatnia ta groźba i zapowiedź śmierci, rzucona tak śmiało wśród klubu oranżystów, zapowiadała blizką napaść. Ellen, biedna dziewczyna, nie miała nikogo, by módź prosić o radę lub pomoc. Szalona jej miłość osamotniała ją wśród rodziny, więcej jeszcze niż szacunek, którym ją otaczano. Była samą, inną poszła drogą, gdzieindziej zwróciła serce niż Mac-Diarmidowie.
Na chwilę uczuła wielką radość wśród swojej trwogi, gdy rzuciwszy wzrokiem ku morzu i szczytom Ranach-Head, ujrzała na około ciemności. Owa noc czarna, dowodziła, że nastąpiła przerwa w walce.
Ellen od roku spędzając nieraz noce na modlitwie i dumaniu, m usiała spostrzedz i dosłyszeć tajemnicze zmowy i wycieczki Mac-Diarmidów. Wiedziała, gdy wychodzili uzbrojeni na swe nocne wyprawy, wiedziała gdy wracali, a jeżeli nie odkryła wszystkich ich tajemnic, to jedynie dla tego, iż dumna jej i szlachetna natura, wzdrygała się przed każdym hańbiącym czynem.
Od kilku tygodni zauważyła, iż od czasu do czasu wśród nocy jaśniało światło na samym krańcu przylądka, na którym wznosiły się ruiny zamku Diarmidów. Synowie Milesa wychodzili zawsze, gdy ów ogień zajaśniał na górze. A nazajutrz, straszne wieści rozchodziły się po okolicy, opowiadano o srogiej zemście i właściciele ziemscy przerażeni powtarzali z trwogą szczegóły o krwawych czynach sprzysiężonych.
Światło owe zapalone wśród ciemności, było niezawodnie sygnałem, tej nocy zaś, nie jaśniało od strony morza; był to dzień przerwy, dzień pozostawiony nadziei ratunku.
Czas mijał. Ellen siedziała wciąż przed swym łóżkiem pogrążona w niespokojnem dumaniu. Nie zdawała sobie sprawy z biegu godzin, głowa jej zmęczona pochyliła się i sen, pierwszy raz od niepamiętnych dni, zaciężył na jej powiekach, zdjęła suknię i podniosła kołdrę by się położyć.
Pierwej jednak postanowiła uklęknąć przed kamiennym posągiem Bogarodzicy, by zanieść do Niej gorącą modlitwę. Przez otwarte okno zalatywało z gór zimne powietrze. Ellen przeziębiła się siedząc tak długo nieruchoma, na pół odziana. Gdy powstała, dreszcz wstrząsnął nią całą, chłodny wiatr wiał przez okno na jej obnażone ramiona.
Machinalnie popchnęła obie ramy okienne, podniosła oczy zaspane i zamglone łzami, rzuciła wzrokiem na widnokrąg i straszny krzyk wyrwał się jej z piersi. Kibić jej pochylona podniosła się, a wielkie jej otwarte oczy spoglądały w przestrzeń w osłupieniu. Cofnęła się w tył i wyciągnęła naprzód ręce jakby dla odepchnięcia groźnego widzenia.
Światło błyszczało na szczycie góry Banach-Head! Noc ciemna nadawała jeszcze więcej blasku czerwonym płomieniom, Ellen nie mogła oderwać oczów od tej krwawej plamy, która nieruchoma odbijała na tle czarnej przestrzeni.
Noc była spokojna. Ellen usłyszała jak otworzono główne wrota domostwa. Spuściła powieki, założyła ręce na piersi i nastawiła ucha. Wrota zamknięto. Ellen zgasiła świece i wychyliła się przez okno. Usłyszała stąpanie na murawie i ujrzała niewyraźne postacie przesuwające się wśród ciemności. Narachowała ich siedem.
Po słusznym ich wzroście poznała sześciu Mac-Diarmidów, siódmy był mały i drobny, zapewne Joyce parobek.
Jeden z siedmiu braci pozostał zatem w głównej sali.
Ellen zaczekała kilka minut, a gdy echo kroków zginęło u stóp góry, zapaliła na nowo świecę.
Mała Peggy spała od dawna na sienniku u stóp łóżka. Ellen przekonała się, iż śpi snem głębokim. Poczem przywdziała suknię, na którą zarzuciła czerwony burnus. Przeżegnawszy się, poszła ze świecą w ręku do głównej sali.
Skrzypienie otwieranych drzwi nie przerwało snu Jermyna, który spał na wspólnej pościółce. Obydwa psy górskie zaskowyczały i przyszły łasić się u nóg Elleny.
Głowa Jermyna leżała wsparta na ręku. Twarz miał uśmiechniętą, zapewne pod wpływem wesołego snu. Smutki dzienne zniknęły uniesione jakiemś słodkiem marzeniem. Młoda dziewczyna stanęła nieopodal niego i usłyszała wymówione własne imię. Wyraz zadowolonej dumy odmalował się na jej czole.
— Kocha mnie! — pomyślała.
I imię to wymówione ustami chłopięcia, dodało jej odwagi. Przestała się wahać, zbliżyła się śmiało do Jermyna i dotknęła palcem jego ramienia.
Wilk i Bell, dwa psy górskie, szły za nią pełzając. Upominały się o zwykłe pieszczoty. Ellen nie spoglądała na nie. Położyły się u nóg Jermyna, zwróciwszy swoje wielkie, ogniste oczy na piękną twarz Elleny.
Jermyn za dotknięciem młodej dziewczyny zadrżał. Obudził się.
— Ellen! Ellen! — rzekł przyciskając ręce do czoła.
Przyłożyła palec do ust i próbowała uśmiechnąć się.
— Ciszej, Mac-Diarmidzie! — wyszeptała.
Jermyn zamilkł.
— Mac-Diarmidzie, — rzekła, — przybyłam tutaj by wybrać wśród mych braci jednego z sercem gotowem do poświęceń! Czemuż znajduję cię samego w tej godzinie?
Jermyn nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Założył ręce na kolanach i usiłował zebrać rozproszone myśli.
— Nie wiem... — wyszeptał.
— Nie chcesz mi tego powiedzieć, — mówiła dalej Ellen, — ale wiem, iż bracia nasi poszli spłacić dług o północy. Już są daleko. Widziałam światło na szczycie Banach-Head.
Jermyn podniósł czoło i rzucił z pod powiek podejrzliwe spojrzenie. Namiętna miłość, która go opanowała, nie mogła jednak zmienić irlandzkiej natury ostrożnej i skłonnej do podejrzeń.
I właściwość ta charakteru narodowego, obudzona nagle zapytaniem Elleny, wzięła na chwilę u niego górę. Twarz mu się zmieniła. W stał, przyniósł krzesło i podał je młodej dziewczynie.
— Moja szlachetna kuzynko, — rzekł, — jeżeli szukasz serca gotowego do poświęceń, obecność moich braci nie jest niezbędną. Wszakże ja jestem.
Ellen odsunęła krzesło i nie usiadła.
Role się zmieniły. Ona teraz była zakłopotaną, i nie wiedziała jak przystąpić do rzeczy. Zawahała się przez chwilę, wreszcie odezwała się głosem pieszczotliwym i łagodnym:
— Słusznie robisz Jermynie, że dochowywasz tajemnicy. Przysiągłeś, iż będziesz milczał, a Diarmid powinien dotrzymać przysięgi. Ale ja wiem o wszystkiem. Mściciele schronili się wśród skał nad morzem. Synowie ojca Milesa wyszli z domu, widziałam ich gdy schodzili z góry; usłuchali milczącego wezwania światła błyszczącego na szczycie Ranach-Head. Czemuż ty sam jeden odpoczywasz, podczas gdy wszyscy inni czuwają?
— Moja szlachetna kuzynko, — odpowiedział Jermyn, — spałem, gdy moi bracia opuścili łoże, a jestem za młody, by znać straszne tajemnice zemsty irlandzkiej. Nic a nic nie wiem i od ciebie dopiero dowiaduję się, iż ogień, który błyszczy na szczycie Ranach-Head, jest sygnałem sprzysiężonych Molly-Maguire.
Czarne brwi młodej dziewczyny zsunęły się i wzrok jej padł sztywny i imponujący na najmłodszego z Mac-Diarmidów.
— Kłamiesz Jermynie, — rzekła.
Młodzieniec spuścił, oczy.
— Kłamiesz! — powtórzyła Ellen, — wszystkie dzieci starego Milesa, od najstarszego do najmłodszego, porzuciły drogę wskazaną im przez ojca. I gdyby nawet bracia twoi nie byli cię wyprzedzili, sam potrąfiłbyś trafić do kryjówki Płatników o północy.
— Ja k możesz to przypuszczać?... — zaczął tłomaczyć się Jermyn.
— Nie przypuszczam, jestem tego pewną.
Nastał chwila milczenia, dumna twarz Elleny łagodniała zwolna i przybrała wyraz litościwego współczucia.
— Jermynie, — rzekła, — jakie hasło mają wymówić tej nocy nasi bracia, by się dostać na zgromadzenie sprzysiężonych Molly-Maguire?
Jermyn zadrżał i spojrzał ze zdziwieniem na młodą dziewczynę.
— Nie wiem, — wyszeptał.
Ellen tupnęła nogą.
— Odpowiedz mi, — rzekła rozkazującym tonem, — chcę tego!
Jermyn milczał. Ellen zaczekała chwilę, poczem: wzięła go za rękę, a głos jej stał się miłym i pieszczotliwym.
— Jermynie, — powtórzyła tonem, który słowom jej nadawał zupełnie inne niż wpierwej znaczenie, — powiedziałam ci, iż chcę tego.
Usta Jermyna zadrżały.
— Przysiągłem, — rzekł z cicha, — Ellen, błagam cię, pozwól mi dotrzymać przysięgi.
— Ja chcę! — powtórzyła po raz trzeci Ellen, ściskając rękę Jermyna w swych dłoniach.
Usta młodzieńca otworzyły się mimowoli i wyrzekły:
Erin go braegh.
Poczem dodał spuszczając głowę.
— Niech Bóg się nademną zlituje! Ellen milczała kilka sekund, jakgdyby dla zapisania usłyszanych słów w pamięci.
— Dzięki ci Jermynie, — rzekła, — ale mam jeszcze jedną proźbę do ciebie. Powiedz mi, gdzie się zbierają tej nocy sprzysiężeni Molly-Maguire?
— Na litość Boską! ja ci tego powiedzieć nie mogę. Przysięgi nasze są zbyt straszliwe.
— Czy myślisz, iż zamierzam cię zdradzić? — spytała.
— Przysiągłem... przysiągłem! — szeptał Jermyn.
— Błagam cię, — rzekła łagodnym głosem młoda dziewczyna.
Jermyn, padł na kolana.
— Ellen! — zawołał, — niech się stanie wola twoja! Nasi bracia są zgromadzeni w tej chwili w galeryi Olbrzyma.
Zatrzymał się przestraszony własnemi słowami i dodał przytłumionym głosem.
— Krzywoprzysięstwem splamiłem dach Mac-Diarmidów! Ellen puściła rękę młodzieńca i udała się do swego pokoju.
Jermyn pozostał na tem samem miejscu nieruchomy, przygnębiony.
Niebawem młoda dziewczyna ukazała się we drzwiach, zamieniła swą białą suknię na inną ciemniejszego koloru, a na nią zarzuciła swój czerwony burnus. Ujrzawszy ją, Jermyn zerwał się raptownie.
— Idziesz na górę Ranach-Head? — wyszeptał.
Ellen dała głową znak potakujący. Jermyn przycisnął obie ręce do oblanego potem czoła, rozdzierająca myśl przeszła mu przez głowę.
— Idziesz by go ocalić! — rzekł z zaciśniętemi zębami.
Rumieniec oblał szlachetne czoło Elleny, która nic nie odpowiedziawszy, poszła dalej ku wyjściu.
Jermyn chwiejnym krokiem postąpił naprzód by jej zastąpić drogę.
Pięści miał konwulsyjnie ściśnięte, drżał całem ciałem, wzrok jego był błędny.
— Ach! — zawołał, — wydarłaś mi podstępnie tajemnicę, wydałem ci naszych braci i zdradliwy Saksończyk będzie wiedział, gdzie zaprowadzić swoich siepaczy. Ellen, nie wyjdziesz ztąd!
Młoda dziewczyna zatrzymała się i spoglądała na niego spokojnie.
— Ustąp się Mac-Diarmidzie! — rzekła.
Jermyn się nie ruszył, oczy błyszczały mu dzikim blaskiem.
Lecz Ellen dotknęła palcem jego ramienia, a silne to ramie cofnęło się, jakby za dotknięciem czarodziejskiej róźczki.
— Ustąp się przed córką twych królów! — rzekła Ellen.
Jermyn chciał się opierać, lecz nie miał siły i młoda dziewczyna otworzywszy drzwi, zniknęła wśród ciemności.
Jermyn przygnębiony, przeszedł też przez próg pozostawiając dom Diarmidów na Bożej łasce. Postąpił kilka kroków w ślad za Elleną, naraz zbrakło mu tchu i padł na murawę.
Ogień błyszczał wciąż na szczycie Banach-Head.
Postać Elleny ginęła już w zmroku za drzewami otaczającemi siedzibę Diarmidów, gdy Katti Neale ukazała się w progu.
Na twarzy jej malowały się zdziwienie, niepokój i trwoga.
— W galeryi Olbrzyma! — wyszeptała. — Był to głos brata Jermyna! zdaje mi się, lecz głos jego jest podobny do głosu mojego męża.
Dotknęła ręką rozpalonego czoła.
— Boże! — rzekła, — Owen nie nocował zemną! gdzie on jest?
Wróciła do głównej sali, słabo oświeconej gasnącą trzcinową świecą.
Padła na pół zemdlona na krzesło, które Jermyn podsunął dla Elleny.
— Nie ma nikogo! — pomyślała głośno. — Wszyscy wyszli a Owen opuścił mnie, by iść z nimi zapewne!
Po chwili milczenia zawołała:
— Owen! Owen! gdzie jesteś? Boże mój! gdyby on mnie już nie kochał! i gdyby mój ojciec....
Nie skończyła, łzy zaschły w jej oczach. Powstała nagle, bolesna myśl przeszła jej przez głowę.
Nieobecność całej rodziny wśród nocy w Irlandyi, może mieć tylko jedno znaczenie, a to znaczenie jest straszne.
Katti obudziła się wkrótce po odejściu Owena. Nie widząc przy sobie męża, przestraszona wyskoczyła bosemi nogami. Było to w chwili, gdy Jermyn, zwyciężony naleganiem Elleny, zdradził przed nią tajemnicę schronienia sprzysiężonych. Katti usłyszała w sali głosy. Spojrzała przez szparę we drzwiach, ujrzała kobietę, lecz nie poznała jej, ucho jej, uchwyciło tylko odpowiedź Jermyna:
— W galeryi Olbrzyma!
Pomyślała o nocnych wyprawach płatników o północy i obraz zamordowanego ojca, stanął jej przed oczyma. W głowie poczynało się jej mięszać, przestała myśleć. Zawołała jeszcze na Owena słabym głosem, nie wiedząc już co począć by zwalczyć opanowującą ją trwogę.
— W galeryi Olbrzyma! — wyszeptała, — muszę tam pójść, muszę się dowiedzieć.
Wróciła do swej komnaty, ubrała się naprędce i przywdziawszy czerwony burnus, zwykłą odzież kobiet w hrabstwie Connanght, wyszła.
Przechodząc dotknęła niemal nogą Jermyna leżącego na murawie, ale go nie spostrzegła i poszła dalej.
Ellen szła przed nią w tym samym kierunku, w odległości pół mili. Dążyła pewnym i szybkim krokiem, kaptur od burnusa spadał jej na czoło i zasłaniał twarz prawie zupełnie.
Doszła do stóp góry.
Księżyc wznosił się powoli na niebie i przechodził pod lekkiemi chmurkami, oświecając białem światłem ich zręby, przed oczami Elleny roztaczały się niewyraźne kontury gór, szum morza dochodził do jej uszów.
Światło błyszczało wciąż na szczycie Banach-Head.
W miarę jak się zbliżała do celu, już nie szła samotnie, na prawo i na lewo słyszała stąpania. Widocznie jacyś nieznani towarzysze szli w tym samym co i ona kierunku.
Od czasu do czasu, gdy księżyc wydobywszy się z po za zasłaniających go obłoków, rzucał jaskrawe światło na okolicę, Ellen spostrzegała czerwone burnusy podobne do jej własnego, zarzucone na męzkie ramiona, tęgich chłopców, odzianych w ciemne opończe, lub w łachmany.
Ale rozmów nie słyszała żadnych, lecz tylko odgłos kroków i regularne stukanie pałek o ziemię.
Ellen zbliżała się do kresu swej wycieczki. Straciła na chwilę z oczów czerwony płomień, lecz niebawem ujrzała go znowu, a za nim zarysowywały się wśród cieniów nocy posępne kształty zamku Diarmidów.
Ellen obeszła ją jednak dokoła nie próbując skrócić sobie drogi, gdy naraz głos, który zdawał się wychodzić ze wnętrza ziemi, zatrzymał ją w biegu.
Stanęła.
— Kto jesteś? — zapytał głos.
— Powiem ci to na ucho, — odrzekła.
— Czy nic więcej powiedzieć nie umiesz?
— I owszem, — odpowiedziała młoda dziewczyna.
I dodała cicho i z wolna:
Erin go braegh!
— To co innego złotko moje! — rzekł głos. — Wejdź i strzeż się byś nie wpadł w jamę.
Ellen zniknęła w otworze skały, a ten, który ją był zatrzymał, zawołał wesoło:
Musha! Jermynie, chłopcze mój, przybywasz ostatni, ale jesteś przynajmniej przyzwoicie ubrany! Niech mnie dyabli porwią, jeżeli nie ukradłeś burnusu twojej kuzynce Elleny, którą niech Bóg ma w swej pieczy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.