Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Galerya Olbrzyma.

Wybrzeże było puste. Słyszano tylko świst wiatru wiejącego wśród gór i daleki szum morza. Najwprawniejsze oko, nie mogłoby dostrzedz między skałami otworu, w którym zniknęła młoda dziewczyna. Ten, który ją wpuścił, pozostał również niewidzialnym.
Milczenie to trwało kilka minut, usłyszano znowu stąpanie i stukanie irlandzkiego obuwia z drewnianemi podeszwami. Scena powyżej opisana powtórzyła się; na głos wychodzący z pod ziemi, nowo przybywający odpowiadali, w ten sam sposób jak Ellen i wchodzili do wnętrza. Za nimi przybywali inni. Przez pół godziny przesuwały się tak co kilka minut cienie pomiędzy spiczastemi zrębami skał. Wciąż powtarzano te same wyrazy, hasło dające wolny wstęp, pozostawało niezmienne. Odźwierny tego tajemniczego schronienia, którym był nie kto inny jak Patryk Mac-Duff, bohater z pod Wielkiego Oswobodziciela był dobrze wyuczony i nie dał się wywieść w pole.
Po upływie pół godziny, napływ przybywających zmniejszył się i wreszcie ustał zupełnie. Zapanowała długa cisza. Księżyc obszedł przylądek i oświecał swemi blademi promieniami olbrzymie bazaltowe schody. Nocny pejzaż przeistoczył się i ożywił w tej chwili, fantastycznem życiem.
Podczas gdy ostatni przybysze ginęli w otworze skały, człowiek stojący na czatach u ogniska na szczycie Ranach-Head, rzucił ostatnią garść gałęzi w ogień i opuścił swoje stanowisko, obszedł ruiny zamku Diarmidów i przedostawszy się przez park pałacu Montrath, dostał się na południową stronę przylądka, aż do stromej, niemal prostopadłej ścieżki, wijącej się wśród karłowatych krzewów, których gałązki, spalone ostrym morskim wiatrem, rosły leniwie, wykrzywiając się i zaczepiając jedne o drugie.
Trudno było idącemu utrzymać się w równowadze, musiał się wciąż chwytać na prawo i na lewo krzaków, lub spiczastych zębów skał, wystających z pod chudej powłoki ziemi. Ta niebezpieczna drożyna prowadziła do podnóża przylądka Ranach, a w środku pomiędzy szczytem góry i wybrzeżem, przechodziła obok wejścia do naturalnego podziemia, znanego w okolicy pod nazwą jaskini Muyr.
Człowiek ów przeszedł niezatrzymując się obok jaskini, dotarł aż do skał podwodnych, znajdujących się naprzeciw tych, brzegiem, których przybyła Ellen i dostał się tym sposobem, jak gdyby przeciwnemi drzwiami, do wybrzeża ograniczonego dwoma rzędami skał, wysokim murem przylądka Ranach i morzem. Podziemny głos dał się znowu słyszeć.
— To ja kochany Patryku, — odpowiedział nowo przybyły, — ja twój przyjaciel, mający z tobą jednego i tego samego patrona, drogi mój chłopcze.
— A ogień? — zapytał Mac-Duff.
— Już północ mój synu, ogień więc zgaśnie sobie powoli nie szkodząc nikomu. Czy dużo zebrało się ludzi?
— Cała procesya bracie Pat, — odpowiedział Mac-Duff.
Ów Pat, którego czytelnicy z trudnością mogliby poznać po nowej prawie czystej odzieży, był jednak dawnym parobkiem Lukassa Neale. Ale awansował w ostatnich czasach i pan Crochenwell, który był głównym administratorem lorda Jerzego Montrath w hrabstwie Connanght, dał mu posadę w ruinach zamku Diarmid.
Pat miał sobie poruczoną szczególniejszą misyę, która mu nadała niemałe znaczenie, ale i narobiła wielu wrogów. Wszyscy wiedzieli, iż powierzono mu dozór i obowiązek żywienia jakiejś dzikiej bestyi, wilka, utrzymywali jedni, tygrysa twierdzili drudzy, którego przechowywano w jednej z wież starego zamczyska.
Pat nie był z natury dyskretnym, dumny z swej całej odzieży i z nowego stanowiska, chwalił się niemi przed każdym, którego spotkał. Wszyscy też wiedzieli, że Pat trzy razy dziennie wrzucał strawę bestyi i otrzymywał za to wynagrodzenie, mogące wzbudzić zazdrość najpracowitszego robotnika w całem hrabstwie.
A Pat poczciwina nie zadawał sobie wiele trudu! Urządził sobie wygodne mieszkanie w jednej z wież zamczyska. Ruiny, doskonale jeszcze zachowane, zabezpieczały dostatecznie od zimna i niepogody.
Niezawodnie Pat nigdy jeszcze nie iał równie świetnego mieszkania.
Irlandczycy uczestniczący w tajnych stowarzyszeniach, nie lubią gdy jeden z nich zamieni swoje łachmany na ubranie bez dziur. Nie w skutek zazdrości lub nieżyczliwości ale z obawy. Tak niewiele potrzeba dla przekupienia nędzy! Pat też wzbudzał podejrzenie; wątpiono o jego dobrej wierze, gdyż bez pracy doszedł do dobrego bytu. Badano go też na wszystkie strony, by się dowiedzieć jakie to zwierzę karmił w taki tajemniczy sposób. Na to Pat nic nie mógł odpowiedzieć, zaręczał tylko iż gotów jest podpalić komorę w Galway, zamek i trybunał, by dowieść swej gorliwości i wierności dla świętej sprawy. Pat prawdę powiedziawszy, był w wielkim strachu, czuł fałszywe swoje położenie. Wiedział, iż podejrzenia sprzysiężonych Molly-Maguire, mogą mieć dla niego skutki gorsze niż choroba śmiertelna i że w razie danym, jego obfity zapas kartofli, ulubiona wódka i ciepła opończa, nie będą w stanie zabezpieczyć go od katastrofy.
We śnie niejednokrotnie widział się już Pat zrzuconym z Banach-Head w przepaść. Budził się przerażony i zimny pot występował mu na czoło.
Ale o zwierzu nic a nic powiedzieć niemógł, gdyż go nigdy nie widział. Wiedział tylko, iż ów potwór ryczał przeraźliwie, tak że aż mu rude włosy z przerażenia na głowie stawały.
Nie bez powodu jednak musiano karmić takie dzikie zwierze. Pat był zdania, a wszyscy poczciwi ludziska w okolicy takowe podzielali, iż lord Montrath umyślnie wychowywał potwora, by go kiedyś wypuścić na katolików.
Ma bouchal! lord Jerzy Montrath był zresztą zdolnym popełnić podobną nikczemność.
Biedny Pat z jednej strony lękał się słusznego gniewu własnych rodaków, a z drugiej, potwór wzbudzał w nim strach nieprzezwyciężony. Mieszkańcy z Galway mylili się twierdząc, iż jego posada jest istną synekurą. Nie pracował, to prawda, ale drżał po całych dniach i nocach. Życie pędził w nieustannej gorączce.
O pewnych stałych godzinach udawał się na wieżę zbudowaną na samym skraju przylądka, kładł do kosza chleb i dzban z wodą i spuszczał takowy z pomocą sznura okręconego na bloku. A za każdym razem słyszał wydobywające się z pod ziemi jakieś głosy, iście dyabelskie.
Wychodził z wieży blady, zadyszany, osłupiały, polecał duszę Bogu, Matce Najświętszej i wszystkim Świętym. Był przekonanym, iż potwór przyczepi się kiedyś do kosza, wydobędzie się wraz z nim i pożre go odrazu!
Jednocześnie groziła mu ta śmierć okrutna i zemsta sprzysiężonych! Zaprawdę musieli być bardzo nieszczęśliwi ci, którzy mogli zazdrościć losu biednemu Patowi.
Od kilku miesięcy już mieszkał w zamczysku Diarmid, a przez ten czas wyłysiał i czoło pokryło mu się zmarszczkami. Żałował niemal dawnych głodnych dni i swoich łachmanów.
— Wejdź Pat mój synu, — rzekł do niego. Mac-Duff, — mamy wprawdzie jednego patrona, ale zresztą nic wspólnego z sobą i gdybym tu sądził, to nie wiem czybym cię wpuścił.
Pat schylił się i wszedł przez szczelinę w skale, za którą chuda jego postać niebawem zniknęła. Mac-Duff udał się za nim.
— Już zapewne nikt więcej nie przyjdzie, — mruknął. — Czas mojej warty minął zresztą, ciekawym jestem zobaczyć co się tam w środku dzieje.
Odgłos kroków Mac-Duffa i jego towarzysza rozchodzący się wśród ciasnego korytarza, nie pozwolił im usłyczeć stąpania tuż, po za nimi. Ktoś jeszcze zbliżał się zwolna z tej strony z której przybyła Ellen.
Księżyc oświecał jasno wybrzeże. Można było sądzić, iż to szlachetna córka królów po raz drugi zjawiła się wśród skał, dążąc do galeryi Olbrzyma. Była to również kobieta, która białą swą suknię zakryła czerwonym burnusem a twarz jej ginęła pod kapturem. Nie szła pewnym krokiem, lecz chwiejnym i powolnym. Idąc płakała.
Doszła wreszcie do podnóża skały i na pół omdlała oparła się o nią.
Pochyliła w tył głowę, kaptur spadł jej na ramiona i promienie księżyca oświeciły bladą twarz Katti Neale.
Stała czas jakiś, zimno zaczynało ją przenikać, usta boleśnie uśmiechnięte, powtarzały imię Owena.
Nikt nie przyszedł zastąpić Patryka Mac-Duff na czatach. Katti Neale oparła się o krawędź szczeliny, prowadzącej do galeryi.
Za szczeliną zastępującą wrota znajdował się wązki i nizki korytarz, a za nim naturalne schody o kilkunastu stopniach.
O dwadzieścia kroków dalej, płonął olbrzymi ogień wciąż podsycany suchemi gałęźmi karłowatych sosen. Nie było innego światła prócz tego ogniska, z którego unoszące się gęsto kłęby dymu, rozchodziły się pod czarnem sklepieniem pieczary. Na około ogniska siedzieli ludzie odziani w najrozmaitszy sposób. Największa z nich część była okrytą łachmanami, drudzy mieli na sobie pospolite opończe, niektórzy byli okryci owymi czerwonymi burnusami, stanowiącymi zwykłe wierzchnie okrycie kobiet irlandzkich.
Za ogniskiem, na prawo od wejścia znajdowała się estrada, a na przodzie tejże, stał olbrzymiego wzrostu mężczyzna okryty czerwonym burnusem. Za nim znajdowało się ze dwadzieścia osób, których twarze były zasłonięte płachtami płóciennemi.
Cała ta grupa była malowniczo oświecona płomieniami, jak również i dwa pierwsze rzędy zebranego tłumu, trzeci ginął już w półcieniu, następne były zupełnie ukryte w ciemności. Niepodobna było, chociażby w przybliżeniu, obliczyć ilość uczestniczących w tem nocnem zgromadzeniu.
Słychać było wrzawę tłumu z daleka, ale objąć go okiem, stawało się niepodobieństwem. Tylko gdy wrzucono nowy pniak sosnowy do ogniska i płomień buchał rzucając ku niebu tysiące iskier, cienie nocy rozdzierając się na chwilę, ukazywały tysiące twarzy, zapełniających fantastyczne głębiny. Jednocześnie kryształowe sztachety groty jaśniały błyskotliwem światłem. Kolumny i wysokie ściany były jakby obsypane gwiazdami. Naraz wszystko gasło. Noc ogarniała całą grotę, tłum ginął wśród ciemności.
Pieczara ta była znaną pod nazwą galeryi Olbrzma. Legenda głosiła, iż Ranach, Connor, Donnal, Diarmid i wszystkie olbrzymy z mitologii irlandzkiej, wyprawiali w niej bachanalie, zanim Ś-ty Patryk rozwpoczął w hrabstwie Connanght, swoje pokojowe zdobycze.
Ludzie zebrani koło ogniska, byli to Płatnicy o północy.
Przechodząc z hymnu do prostej powieści, musimy wyznać, iż meeting sprzysiężonych Molly-Maguire nie odpowiadał w zupełności przepychowi rozsianemu przez przyrodę w galeryi Olbrzyma. Ostry zapach tytoniu mięszał się z dymem sosnowych pni, tworzącym ciężki obłok ponad głowami. Zaraz przy wejściu uderzała silna woń wódki i wyziewów kwaśnego potenu. Ze wszystkich stron rozlegał się wśród ciemności brzęk szklanek uderzanych o mosiężne dzbanki. Nocne to zgromadzenie dzielnie usiłowało walczyć z wilgocią pieczary i nie obradowało na czczo.
Mało było słychać krzyków wśród tego tłumu. Tylko głuchy szmer rozlegający się wzdłuż galeryi, który odbijając się od ścian był powtarzany przez tysiączne echa. Szmer ten wydawał się raczej wesołym niż groźnym. Ci co pierwsi przybyli, starali się rozgrzać trunkiem długie chwile oczekiwania i znajdowali się w tej wesołej fazie pierwszego upojenia. Większa zaś część obecnych przybywała z Galway i była pijaną od samego rana, piła bowiem dzień cały na cześć Wilhelma Derry, ukochanego kandydata.
— Ciszej! chłopcy, — rzekł olbrzym Mahony, który stał na brzegu estrady w swoim czerwonym burnusie z kapturem i uosabiał w tej chwili ową istotę fantastyczną, Molly-Maguire, której imię wzbudzało postrach w dziesięciu hrabstwach Irlandyi.
— Będziemy milczeć Molly, luba nasza ciotuniu. Arrah! jesteśmy twemi posłusznymi siostrzeńcami!
— Wypijemy jeszcze kubek za twoje zdrowie, zacny Podpalaczu!
— I za zdrowie tych zacnych dygnitarzy, którzy siedzą za tobą i nic nie mówią!
Naboclisch! co za piękne zgromadzenie, — za wołał głos jakiś z głębi galeryi, — rzekłbyś, iż to meeting O’Conella, którego niech Bóg błogosławi! I nie potrzebujemy lękać się deszczu w dodatku!
— Zaśpiewajmy bracia na cześć tych dzielnych chłopców z Kilkenny, z Clare, z Limerick i z Lestrym, którzy przybyli do nas na wybory.
— Niech dyahli porwą wybory! — zawołał Pod palacz grzmiącym głosem, — poczciwi chłopaki z sąsiednich hrabstw, są naszymi miłymi gośćmi. O’Conell niech żyje długie lata, zacny człowiek! Lecz ciocia Molly-Maguire przedewszystkiem! pamiętajcie o tem mili siostrzeńcy!
— A Molly-Maguire, — rzekł jeden z zamaskowanych mężczyzn stojących za olbrzymem, — nie jest krewną ani Wilhelma Derry, ani Jakuba Sulliwana.
Tłum wrzaskliwie zaprotestował:
— Derry jest dobrym katolikiem!
— Sulliwan nędznik! jest kuzynem biskupa protestanckiego, który wysysa krew naszą!
— To Morris musiał się odezwać, ma bouchal! Morris nie lubi )’Conella.
Lecz drudzy poczęli wołać:
— Dajcie pokój Morrisowi, to zacny młodzieniec!
— Hurrah! niech żyje Mac-Diarmid!
Podpalacz musiał użyć swego potężnego głosu, by uspokoić tłum. Mężczyźni stojący za nim za estradzie byli wszyscy odziani w opończe. Łachmanów pomiędzy nimi nie było. Przez kilka chwil naradzali się między sobą, poczem jeden z nich nie zdjąwszy swej płóciennej maski, wystąpił naprzód estrady i zasiadł na krześle, które mu Mahony ustąpił.
Jednocześnie olbrzym zdjął z siebie czerwony burnus, włożył go na ramiona swego towarzysza i rzekł:
— Skończyłem już moją rolę chłopcy! oddajcie cześć prawdziwej Molly, waszej ciotce.
Głośne okrzyki rozległy się pod sklepieniem. Mahony zeskoczył do ogniska, którego czerwony płomień, oświecił jego olbrzymią postać i wrzucił kilka sosnowych pniaków. Posiedzenie zostało otwarte.
— Król Lew chciałby coś powiedzieć, — odezwał się jakiś głos z podedrzwi.
— Hurrah! niech żyje król Lew, niech mówi!
Mężczyzna, który był przywdział czerwony burnus sprzysiężonych Molly-Maguire, rzekł kilka słów. Nastała cisza.
Tłum stojący podedrzwiami rozsunął się i jakiś człowiek gruby, mały, pękaty, zbudowany jak atleta i ubrany w kostyum majtka, wystąpił na środek pieczary.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.