Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Dług honorowy.

Wszyscy spali w willi lorda Jerzego Montrath. Nie było nikogo w parku, ani w okolicy. Michey ukrył duży młot pod swoją opończą. Po trzech uderzeniach zamek we wrotach prysnął. Mac-Diarmidowie weszli prowadzeni przez Morrisa, byłego narzeczonego biednej Jessy.
Na hałas zbudziło się kilku lokai, lecz opór ich został niebawem złamany twardymi irlandzkimi kijami. Milord usłyszał wrzawę przez sen i wydało mu się, iż słyszy ciężkie stąpanie po miękkich dywanach przykrywających jego. schody. Na zgrzyt otwierających się drzwi zbudził się.
Przetarł oczy. Jakiś dziwny szmer dolatywał jego uszów i wydało mu się jak gdyby sypialnia jego była pełną ludzi. Zdziwiony, podniósł się, odsunął kotarę i ujrzał ośmiu tęgich mężczyzn, nieruchomych i milczących, stojących rzędem przy jego łóżku. Milord nie rozpoznawał ich twarzy, lecz odgadł co byli za jedni.
Morris postąpił krokiem naprzód i wymówił nazwisko Diarmida; poczem dodał słów kilka głosem cichym, lecz rozkazującym. Lord Jerzy chciał odpowiedzieć, lecz z bladych ust jego żaden dźwięk nie mógł się wydobyć. Drżał ze strachu. Wstał z łóżka, przeszedł przez pokój chwiejnym krokiem i otworzył biórko.
Usiadł. Rozłożył arkusz papieru i umaczał pióro. Morris dyktował, lord pisał.
Mac-Diarmidowie przynieśli ojcu formalne przyrzeczenie lorda Jerzego Montrath, iż w przeciągu dni ośmiu zaślubi Jessy O’Brien, którą gwałtem porwał.
Starzec sądził, iż mu odprowadzą biedną dziewczynę i że będzie mógł zabrać ją z sobą do Irlandyi. Zdziwił się więc najprzód, następnie rzekł kiwając smutnie głową:
— Jessy była twoją, mój synu, miałeś więc prawo decydować w jaki sposób wypada jej bronić. Honor, tak jak go rozumieją Anglicy, jest zatem ocalony; daj Boże by drugie dziecko było szczęśliwe.
Nałożył opończę na plecy i wziął kij w rękę:
— Nie mamy tu już nic więcej do czynienia, — dodał. — Nie przyszedłem by widzieć, jak córka mojej siostry oddaje rękę temu, którego ojcowie okradli dziedzictwo Diarmidów. Chodźcie synowie i ty szlachetna kuzynko, wrócimy do naszej chaty.
Rodzina puściła się w podróż, z wyjątkiem Morrisa, który pozostał w Riszmondzie. Postanowił czekać, aż milord spełni swe przyrzeczenie i zaprowadzi Jessy do ołtarza. Dzielny to był chłopiec, z sercem rycerskiem, namiętnem, lecz silnem. Umiał zarówno walczyć mężnie z samym sobą jak i z wrogiem.
Dusza mu się krwawiła na myśl, iż Jessy będzie żoną innego, lecz powiedział sobie, iż musi ona pozostać bez skazy w oczach całego świata i poświęcił miłość swoją.
Po całych dniach, a nieraz i w nocy błądził sam jeden w okolicach Riszmondu. W miarę jak się stanowczy dzień zbliżał, boleść jego stawała się tem dotkliwszą.
Podczas swych wycieczek wśród lasów opasujących zielonym wieńcem Riszmond, jego pałace i wille, nie zauważył, iż niejednokrotnie jakieś nieznane osobistości śledziły za nim ukrywając się w cieniu.
Mieszkańcy Riszmondu już go znali. Dzieciaki śmiały się i szydziły, widząc tę wyniosłą postać niezgrabnie przyodzianą w biedną irlandzką opończę. Mężczyźni brali go za waryata, kobiety w wybujałej swej wyobraźni tłómaczyły nieszczęśliwą miłością jego melancholijne usposobienie. Morris przechadzał się nie zważając na nic.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Było to w wilię dnia wyznaczonego na obrzęd ślubny. Morris błądził sam jeden wśród ciemnej nocy w lesie rosnącym nieopodal Tamizy i dochodzącym aż do drogi prowadzącej do Londynu. Nie miał innej broni prócz kija, którym się podpierał. Naraz uczuł silne uderzenie w grzbiet, podczas gdy dwa mordercze noże dotknęły jego piersi.
Zrozumiał, iż nadeszła ostatnia jego godzina, był osaczonym tak zblizka, iż nie mógł bronić się kijem, Polecił duszę Bogu.
Naraz napastnicy zostali odepchnięci, Morris usłyszał szczęk broni i otworzywszy oczy ujrzał szpadę uwijającą się pomiędzy nim i zbójcami. To mu dodało odwagi. Ciężki kij jego zad rżał w silnej ręce, jeden z napastników padł na ziemię. Inni uciekli.
Morris zwrócił dziękczynny wzrok na swego zbawcę. Przy słabem świetle gwiazd rozpoznał mundur dragonów J ej Królewskiej Mości i dobrze znaną fizyognomię w hrabstwie Galway, białą i bladą, która i w tej groźnej chwili zachowała swój lodowaty spokój.
Był to kapitan Percy Mortimer, który pamiętał, iż rodzina Elleny wymówiła, nazwisko Riszmond, wysiadając z parostatku. Dążył więc tam, gdyż wspomnienie młodej dziewczyny już silnie zawładnęło jego sercem.
Morris, jak każdy Irlandczyk, czuł dla żołnierza protestanckiego nie tylko odrazę, lecz uczucia nienawiści, nie mogły w duszy jego przygłuszyć głosu wdzięczności. Podał rękę swojemu zbawcy, który jej zlekka dotknął i schował skrwawioną swoją szpadę do pochwy.
— Czyś pan raniony? — zapytał Mortimer.
— Nie, — odpowiedział Morris. — Przybyłeś pan dosyć wcześnie by mnie ocalić. Dostałem tylko jedno pchnięcie, które przedziurawiło moją opończę.
— Winszuję panu, — rzekł kapitan i ukłoniwszy się uprzejmie, odszedł spiesznym krokiem w kierunku Riszmondu.
Morris chciał go zatrzymać, by mu podziękować! i powiedzieć przynajm niej jak się nazywa człowiek, który mu życie ocalił. Być może, iż kapitan Percy Mortimer nie usłyszał jego wołania, w każdym razie nie odpowiedział na nie.
Kij Morrisa powalił jednego z napastników na ziemię. Morris pochylił się nad nim i poznał lokaja lorda Jerzego Montrath.
— Ona będzie nieszczęśliwą! — wyszeptał.
Ale już było zapóźno się cofnąć. Nazajutrz, pierwszy raz w życiu ukląkł w kaplicy anglikańskiej. Jessy i lord Jerzy Montrath stali przed ołtarzem. Kapłan wyrzekł sakramentalne słowa małżeństwa. Morris objął głowę obiema rękami i tłumił łkanie, by nie wybuchnąć płaczem.
Jessy została milordową Montrath. Gdy się odwróciła od ołtarza, ujrzała Morrisa poraz pierwszy po opuszczeniu Irlandyi. Morris krzyknął boleśnie i wyciągnął ku niej ręce. Jessy zachwiała się na nogach. Lord Jerzy podtrzymał ją, a na ustach jego błąkał się gorzki uśmiech.
Jessy była bardzo zmienioną. Towarzyszki już by jej nie poznały. Ale jakże pięknie wyglądała w tej bogatej ślubnej sukni!
Morris cierpiał tak, iż sądził, że umrze.
Jessy przeszła zwolna koło niego wsparta na ramieniu męża; wsiadła do powozu. W chwili gdy lord Jerzy zabierał się też wsiadać, uczuł, iż ktoś dotknął jego ramienia; odwrócił się i ujrzał zmięszaną i boleśnie skurczoną twarz Morrisa.
— Niech ona będzie szczęśliwą milordzie! — rzekł tenże, ściskając konwulsyjnie zęby, albo biada ci!...
Lord Jerzy uśmiechnął się ironicznie i nic nie odpowiedział. Jego lokaje odepchnęli gwałtownie Morrisa. Powóz ruszył galopem.
Morris powrócił do Irlandyi.
Jessy pisywała regularnie co miesiąc do przybranego ojca. Nie żaliła się, a o Morrisie nigdy w listach nie wspominała; ale widocznie była bardzo smutną.
Lecz raz cały miesiąc upłynął, a oczekiwany list nie przybył. Minął i drugi i nieszczęście zawitało do chaty Diarmidów. Stary Miles, oskarżony o spiskowanie, został osadzony w więzieniu jako domniemany sprawca pożaru folwarku Lukassa Neale.
W nieobecności naczelnika rodziny, synowie jego oddali się z większą jeszcze gwałtownością walce nocnej. Morris w nowej namiętności szukał zapomnienia swych cierpień miłosnych. Wytknął sobie do osiągnięcia szlachetny cel i poświęcił się wyłącznie sprawie Irlandyi. Jego gorący, chociaż zaślepiony patryotyzm, wskazywał mu nowe drogi. Poszedł niemi bez namysłu, ulegając tylko popędowi swej, ognistej natury, ale widział dobrze grożące mu niebezpieczeństwa i przeczuwał, iż doprowadzą go do przepaści. Nie chciał się jednak cofać.
Gdy trzy miesiące minęły bez wiadomości od Jessy, bracia rzekli do niego:
— Chodźmy do Londynu, by uratować lub pomścić naszą siostrę.
Lecz Morris potrzebował tylu rąk, by podołał swemu olbrzymiemu zadaniu! Napisał więc tylko list, ale nie otrzymał odpowiedzi. Czas mijał; a gdy wreszcie Michey udał się do Anglii, zastał już biedną Jessy nieżywą....
Ellen wróciwszy z Londynu, ujrzała ukochane swoje góry z niezwykłem wzruszeniem. Poważna boleść zatruła jej dawną dzieciną swobodę. Chciała wyperswadować sobie, iż to tylko nieobecność Jessy O’Brien, jej ukochanej siostry, jest powodem dręczącego ją zmartwienia. Ale niejednokrotnie nadzieja rozweselała jej melancholię. Uśmiechała się i płakała z radości.
Niezawodnie to nie biedna Jessy, przyczyniała się do tych zmian raptownych.
Ellen już nie była samotną. Wspomnienie towarzyszyło jej wszędzie, czy to na szczytach gór, czy na błękitnej spokojnej wodzie jezior.
Ellen kochała zawsze szczerze swego ojca przybranego i swych braci, ale przywiązanie bladło w obec ukochanego wspomnienia Anglika. Przedstawiał się on jej jako niezrównany bohater, zamiary Percy Mortimera, wydawały jej się rozkazem Boskim. Biedne nieświadome życie dziecko!
Głos tajemniczy, mówił jej z głębi duszy.
— On wróci.
Rzeczywiście wrócił. Robert Peel ocenił rozum jego i siłę. Dla przeprowadzenia swej politycznej myśli, potrzebował on takich wyborowych narzędzi, twardych i hartownych jak stal. Percy wrócił ze stopniem majora; były komendant wojskowy hrabstwa Galway, podpułkownik Brazer, wróg jego, został przeniesiony do Clare, co go dla młodego majora przyjaźnie usposobić nie mogło.
Ellen uradowała się wielce, gdyż uczucia Mortimera odpowiadały jej własnym. Piękne dnie zaczęły się dla nich, długie rozmowy w samotności i przysięgi zamieniane w obec nieba. Ale major Percy Mortimer był bezustannie wystawiony na nienawiść obydwóch skrajnych stronnictw, a nienawiść ta rosła wciąż, gdyż nieulękniona jego odwaga stawała między przeciwnikami jak tama i nikt nie zdołał jej się oprzeć.
W tym kraju trawionym szaloną gorączką, nienawiść objawiała się pchnięciami sztyletów. Stowarzyszeni Molly-Maguire, ścigani na zabój przez mojora, posłali mu ów wyrok śmierci, po otrzymaniu którego, nikt i jednego dnia bezkarnie nie przeżył i nóż nocnych morderców, znalazł drogę do jego piersi.
Ale jakaś tajemnicza siła czuwała nad życiem majora Mortimera. Trzy razy krew jego popłynęła, uniknął jednak śmierci. Trzykrotnie też Morris Mac-Diarmid, spłacając szlachetnie dług swój zaciągnięty w Riszmondzie, stanął pomiędzy jego piersią i puginałem.
Ellen, biedna istota, ledwie żyła; obawa wciąż obudzana, nie opuszczała jej na chwilę. A jednocześnie dręczyła ją straszna trwoga, połączona z wyrzutami sumienia, gdyż zaprzedała się w niewolę człowiekowi, który wypowiedział walkę bez litości jej braciom.
Od dawna już odgadła, że Mac-Diarmidowie należą do tajnego stowarzyszenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.