Przejdź do zawartości

Pojedynek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Pojedynek
Pochodzenie Nowy Tarzan.
Opowiadania wesołe i niewesołe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POJEDYNEK
Kiedy ostatni raz przybyłem do Krakowa, niezmiernie trudno mi było znaleźć mieszkanie. Hotele były przepełnione; również pensjonaty, znane mi z dawniejszych czasów. Znajomych nie spotykałem, gdyż były jeszcze wakacje i większość siedziała poza Krakowem.

Był to nowy, powojenny Kraków, jakże różny od starego, o którym możnaby napisać powieść niemniej ciekawą, jak „Alt-Heidelberg“. Inna zupełnie publiczność w kawiarniach.
Rozważając swój los bezdomniaka, siedziałem w jakiejś kawiarni, gdym usłyszał głos: — Moje uszanowanie panu redaktorowi.
Znajoma twarz. Kelner z Warszawy, który się kiedyś przeniósł do Krakowa.
— A, dzieńdobry! — uradowałem się, marząc, że może on mi ułatwi znalezienie mieszkania. Nie pamiętałem, w której on służył kawiarni warszawskiej, ale sam mi to przypomniał:
— Co tam, proszę pana, słychać w kawiarni Portugalskiej?
— Już od pięciu lat nikt tam nie bywa z przyzwoitych ludzi. Straszna hołota zrobiła najazd na tę kawiarnię. Publiczność ohydna: paskarze, ptaki niebieskie, utajeni bandyci, Pochronie — a kobiety!... Boże, zmiłuj się...
— Tak — tak! I u nas tu, w Krakowie, to samo. Niema tej dawnej publiczności, co to radcy, redaktorzy, artyści, malarze, uczeni panowie... Ja i pana Wyspiańskiego znałem! To poznikało... Niech pan dobrodziej spojrzy, co tu za dranie siedzą...
Rzeczywiście twarze były dokoła zakazane, coś, co ledwie się szkicuje; twarze niewyrysowane, niedoludzkie. Nowa, z podziemia wychodząca warstwa.
— Więc tu nikt nie został z dawnych ludzi?
— Kto mógł, to uciekł do Warszawy. Ale paru malarzy zostało, np. pan Żegota.
— Ach, pan Żegota jest!
— On tu do nas przychodzi. Niech pan mało wiele poczeka, a pewnikiem się pokaże.
Poprosiłem o gazety, których wogóle unikam, gdyż jest to dla mnie jeden z najgorszych grzybów naszej kultury — i zacząłem przeglądać jeden dziennik po drugim. Była rodzina dziewiąta wieczorem. Koło dziesiątej wszedł do zakładu Żegota z kilku panami, których nie znałem. Powitałem się ze starym kolegą serdecznie, zapoznałem się z towarzystwem. Opowiedziałem mu swoje troski; on zaś mię natychmiast z niedoli wydobył.
— Będziesz nocował u mnie. Mam teraz podwójną siedzibę. Na pierwszem piętrze mieszkam z żoną i dziećmi; na trzeciem mam pracownię, gdzie się możesz doskonale pomieścić. Jest tam otomana.
— Jesteś moim wybawcą! Będę ci wdzięczny do śmierci.
— No, już nie blaguj! Zaraz do śmierci. Powiedz: do wyjazdu z Krakowa. Ale musimy uczcić twój pobyt w dawnych Atenach polskich, które mocno podupadły. Chodźmy gdzie na kieliszeczek!
Kieliszeczek! Bałem się tego, bo u Żegoty kieliszeczek — to może znaczyć parę butelek. Nie mogłem jednak odmówić: poszliśmy do Grand-Hotelu — i zaczęliśmy kieliszeczkować. Muszę stwierdzić, że obaj towarzysze Żegoty za kołnierz nie wylewali; ja sam wielokrotnie się zaklinałem, że kropli do ust nie wezmę, ale jakoś nigdy nie byłem w stanie klątwy dotrzymać. Teraz wracałem z Truskawca, i lekarz mi doradzał, abym przynajmniej przez dwa tygodnie powstrzymał się od alkoholu. Miałem szczery zamiar, ale czy to możliwe wobec tak miłej kompanji — a zwłaszcza wobec nadziei wygodnego noclegu w pracowni Żegoty. Kolejka szła za kolejką — mnie się już mroczyło w głowie — ale na sposób amerykański piłem nieustannie wodę sodową, a potem zażywałem dwa razy t. zw. polską ostrygę.
Co to jest polska ostryga? Bierzesz kieliszek od wina i pomieszczasz w nim żółtko, na to wyciskasz pół cytryny (bez pestek), na cytrynę sypiesz soli i pieprzu quantum satis. Przechylasz do ust — i łykasz jednym haustem. Choćbyś był najmocniej ululany, trzeźwiejesz natychmiast i możesz rozpoczynać na nowo.
Dodam w nawiasie, że t. zw. polska ostryga jest podobno wynalazkiem wielkiego poety Jana Kasprowicza. Chwała mu za ten wynalazek, gdyż jest to jedno z pięknych dzieł jego żywota. Dzięki tej ostrydze wytrzymałem niezliczoną ilość kieliszków rożnobarwnych wódek, win i likierów — i zachowałem w pełni przytomność umysłu.
Zaznaczam tę trzeźwość, gdyż zdarzenie, jakie niżej opowiem, możnaby tłumaczyć właśnie, jako wynik niezupełnej przytomności umysłu. Ale czytelnik widzi, że pomny wskazań lekarza z Truskawca, czuwałem nad sobą — i zwyciężyłem wszelką moc złowrogą.
Była może druga godzina nad ranem, gdyśmy wracali plantami do domu. Księżyc świecił wspaniale, a z poza drzew od czasu do czasu wypływały dachy kamienic, co robiło wrażenie jakby dekoracyj teatralnych. Skręciliśmy wreszcie w ulicę Graniczną, i w jednej z bocznic zatrzymaliśmy się przed domem Żegoty. Dwaj panowie pożegnali się z nami, Żegota drzwi otworzył i zaprowadził mię na trzecie (najwyższe) piętro swego domu. Otworzył drzwi i znalazłem się w jego pracowni. Była to obszerna sala, jasno oświetlona promieniami księżyca, pełna płócien jużto wykończonych, już niewykończonych, oraz najrozmaitszych objektów, zwłaszcza z dziedziny broni siecznej i palnej. Z pracowni tej szły kręcone schody na pięterko wyżej — i tu był niewielki pokoik z okrągłem oknem, a w pokoiku otomana i umywalnia. Otomana była świeżo zaścielona; poza tem było na ścianie wieszadło na rzeczy.
To był mój nocleg. Dziękowałem serdecznie gospodarzowi, i zszedłszy do pracowni, zacząłem się przyglądać jego zbiorom. Na ścianach wisiały tam łuki i arkabuzy, garłacze z XVI wieku i karabiny z czasów napoleońskich, ogromne miecze krzyżackie, szable damasceńskie, szable szwedzkie, florety i szpady z czasów Zygmunta Augusta, pałasze z roku 1831. Była mała armatka-wiwatówka. Były na ścianach gobeliny, wyobrażające sceny z XVIII wieku. Były kostjumy różne, kobiece i męskie, polskie i szwedzkie, tureckie i tatarskie, misiury i kolczugi, pancerze i tarcze, mundury pułków rozmaitych, francuskich i polskich. Były i inne objekty: wspaniałe siodło, które Żegota (nie wiem czy ściśle) nazywał siodłem Michała Wiśniowieckiego, oraz szpinecik, który nazywał szpinetem księcia Józefa. Były i inne stare instrumenta: arfa, lutnia, padwan.
Wcale nie mieliśmy ochoty do snu, a Żegota tak był zakochany w swoich zbiorach, że zupełnie pomijał swe obrazy, choć byłem ich równie ciekawy.
Na stalugach stał niedawno zaczęty portret jednej z pięknych pań z okolic Krakowa. Naprzeciw niego manekin w wytworną suknię przybrany. Dama pozowała kilka razy (dla odmalowania twarzy), resztę zostawiła artyście i manekinowi. Ale dokoła miałeś szereg płócien: były tam i krajobrazy — i na sposób Malczewskiego postaci z jakimś przedmiotem symbolicznym w ręku — i portret rycerza z XV wieku. Ten stał przybrany cały w żelazo, potężny miecz trzymał w ręku. Miał to być „grabia“ Tęczyński, którego fizjognomję z jakichś starych portretów odtworzył Żegota, przyczem jednak znalazł rzekomo podobnego modela, pewnego studenta, który lubił pozować malarzom. Był to ten sam Tęczyński, co w r. 1462 został zamordowany przez mieszczan krakowskich za uwiedzenie jakiejś pięknej dziewczyny; chłop naschwał — i wejrzenie miał srogie. Spojrzałem mu w oczy — i coś mnie tknęło. „Grabia“ patrzył na mnie złowrogo i jakby z nienawiścią. Błysk jego czarnych oczu miał w sobie groźne iskry płomienne. Wyznaję, że i ja poczułem do niego nagłą antypatję — i niewiadomo skąd zbudziło się we mnie pragnienie, aby tego obrazu nie było. Nie mogłem jednak powiedzieć tego Żegocie.
Ten był już mocno wyczerpany — i, ziewając, życzył mi dobrej nocy i pożegnał się ze mną. Zostałem sam z całą tą masą oręża, obrazami i kurjozami. Spojrzałem jeszcze raz w oczy Tęczyńskiego i wyczytałem w nich krwawą zapowiedź: zemsty! Za co? Nie mogłem zrozumieć. Zresztą zacząłem lekceważyć tę sprawę, boć ostatecznie wszystko to było urojeniem.
W zadumaniu krążyłem po pracowni i przyglądałem się szablom i innym rzeczom. Uderzyła moje oczy piękna pochwa ze stali medjolańskiej, inkrustowana srebrem i złotem, a w niej szabla z rękojeścią pozłacaną. Wyjąłem szablę z pochwy: była świeżo wyostrzona i przy zgięciu dzwoniła, jak kielich wina szampańskiego, gdy nim uderzyć o drugi. Niżej rękojeści były złotem wyryte trzy lilje burbońskie i ten napis: „Virgo, ora pro nobis“.
Byłem-ci ja zawsze lichym fechtmistrzem, ale nagle przypomniałem sobie wszystkie ruchy, jakich mnie napróżno niegdyś uczył ś. p. Marjan Olszewski, i zacząłem wywijać szablą, niby rapierem. — Robiłem ósemki, tercje, kwarty... Przecinałem powietrze...
W pewnej chwili odwróciłem się tak, że widziałem portret Tęczyńskiego. Stanąłem zdumiony: na obrazie ręka była podniesiona i miecz również, a tak dziwnie, jakby skierowany był ku mnie, raczej przeciwko mnie. Z szablą w ręku ruszyłem do malowidła, aby się przekonać, co to jest. Oczywiście złudzenie: ręka — jak poprzednio — była opuszczona, a miecz oparty o ziemię.
Zacząłem się zastanawiać, dlaczego ten portret robi wrażenie żywego tworu: wynikało to z metody malarskiej Żegoty. Nigdy on (z małemi wyjątkami) nie malował człowieka odzianego. Naprzód odtwarzał akt, a potem nagość przystrajał w suknie. W ten sposób pod pancerzem nie była próżnia, ale jakby żywe ciało człowieka. Przyglądając się bliżej płótnu — zauważyłem jednak dziwne u tak sumiennego mistrza zaniedbanie. W dwóch miejscach: pod pachą i z lewej strony koło czwartego żebra, pancerz był na pół cala niedomalowany, i przeglądało jakby żywe ciało. Punkt drobny, a przecież ważny.
Ale i ja zacząłem się czuć wyczerpany. Była już godzina trzecia rano — i na dworze dawno już było jasno; Żegota jednak zapuścił ciemnoszafirowe, gęste sztory tak, że w pracowni i w pokoiku, po zgaszeniu elektryki, było prawie ciemno; była to ciemność niebieskawa.
Poszedłem na górę do swego pokoju i, prawie nie zdejmując ubrania, padłem na otomanę; mimowoli wziąłem z sobą szablę burbońską i postawiłem ją w kącie, koło otomany. Usnąłem natychmiast, ale spałem bardzo krótko, gdyż po 15—20 minutach obudziłem się, dziwnie wypoczęty i nadzwyczaj czujny. Słyszałem jakiś głos w pracowni, raczej okrzyk:
— Zemsta! — wołał ktoś tam w atelier.
— Cóż to być może? — pomyślałem. — Chyba pójdę zobaczyć.
Ale zaledwiem to pomyślał, usłyszałem na dole jakieś ciężkie kroki, i wnet kroki te zadzwoniły na schodach. Mówię zadzwoniły, gdyż był w nich, rzekłbyś, dźwięk metalowy. Po chwili zjawiła się w moim pokoju wielka postać: był to rycerz, od stóp do głów przybrany w stal i żelazo, z mieczem w ręku. Spoglądał na mnie okiem płomiennem i pełnem nienawiści.
— Czego chcesz? — zapytałem. — Kto jesteś?
— Nie poznajesz mnie? — powiedział. — Jestem grabia Jędrzej Tęczyński. Przychodzę pomścić się za swoje krzywdy.
— Ależ panie hrabio, pierwszy raz w życiu widzę ciebie. Przecież my żyjemy w zupełnie innych czasach.
— Czas jest jeden — i żyjemy wszyscy jednocześnie.
Nie zgadza się to wcale z teorją Einsteina, ale nie chciałem się zapuszczać z hrabią w dyskusję naukową, zwłaszcza zaś o przedmiocie, który znam bardzo słabo i którego podobno sam Einstein nie rozumie.
— Być może — powiedziałem. — Ale o co panu chodzi? Skądże ta nienawiść do mnie?
— Blanka! — zawołał. — Coś uczynił z Blanką?
— Z Blanką? Nic nie rozumiem.
— Z Blanką de la Tour-Galant.
— Zaklinam się, żem jej nigdy nie znał — mówiłem, ale ten wysłannik szatana spoglądał na mnie tak przenikliwem okiem, żem zaczął wątpić, czy mówię prawdę. Blanka de la Tour-Galant? Tak, znałem kiedyś taką. Czy to nie była ta śliczna tancerka z Chatelet? Nie, ona się nazywała Suzette Nevers. To była inna...
— Przypomnij mi, panie hrabio...
— Więc nie pamiętasz dworu cesarza Okcytanji, gdzieśmy razem przebywali jako wysłańcy króla jegomości?
— Cesarza Okcytanji?
Nie byłem pewien, czy wogóle istniało takie cesarstwo na świecie, ale naraz przypomniałem sobie wszystko jak najdokładniej.
Bywa w psychice naszej takie szczególne zjawisko: przypomnienie rzeczy, które nigdy nie miały miejsca. Teraz wiedziałem, że cesarstwo okcytańskie nigdy nie istniało, a jednak miałem pamięć, że w tym kraju byłem i że znałem jego monarchę — i jego córkę, Blankę, księżniczkę de la Tour-Galant.
— Tak, przypominam sobie szlachetnego cesarza Karola — zawołałem. — Był to prawnuk owego bohatera, co dwór swój opuścił i długie lata żył jako żebrak i przewoźnik rzeczny, i umarł jako święty Julian Szpitalnik.
— A więc pamiętasz tę piękną, rosłą dziewicę złotowłosą, którą ja kochałem, a na którą ty ośmieliłeś się rzucić spojrzenie?
— Nie pamiętam zgoła tych zdarzeń, ale gdy ty mi je z mroków pamięci wydobywasz, przypominam sobie wszystko powoli.
Dawno jużem wstał ze swego posłania i, nie zapomniawszy szabli, schodziłem razem z hrabią nadół do atelier. Tu uderzył mnie w oczy fakt, że wszystkie przedmioty, które były na środku sali, jak stalugi, manekin, pudła farb, krzesełka, taburety — usunięte zostały pod ścianę, i sala była przygotowana niby do tańca. Hrabia mówił.
— Ostatni to był wieczór, kiedy ją widziałem. Był u cesarza Karola bal maskowy. Liczni joculatores zabawiali gości — a ty zamiast siedzieć śród rycerzy, zająłeś miejsce śród tej nikczemnej zgrai. Śpiewałeś na lutni jakąś pieśń — i widocznie djabeł był z tobą. Blanka, której miłość przysiągłem i która mnie przysięgała, słuchała twojej pieśni. Nagle opuściła salę — i ty z nią razem zniknąłeś. Zauważyliśmy to dopiero później. Nie widziałem już potem Blanki nigdy. Tyś ją porwał — coś z nią uczynił? Była twoją kochanką — jak długo, nie wiem — ale mam wrażenie, że przez ciebie znieprawiona i sponiewierana, zginęła w kwiecie wieku — ona, księżniczka okcytańska! A możeś ty z nią uciekł w te inne czasy, o których mi wspomniałeś?! Mów prawdę — zapowiadam ci zemstę. Odpokutować musisz za swą zdradę. Na ostrzu tego miecza jest twoja śmierć!
— Jakże tu powiedzieć prawdę? Jedno tylko mogę oświadczyć: zazdroszczę samemu sobie tej historji, której nigdy nie było — bo w mojem realnem życiu nigdy nic podobnego mi się nie zdarzyło. Owszem, raz miałem bogatą pannę, z którą byłem półzaręczony, ale właśnie sprzątnął mi ją z przed nosa ktoś inny!
— Wszystko to mi jest obojętne! Uwiodłeś moją kochankę — i ja w imieniu Blanki i cesarza Okcytanji, ojca Blanki, wzywam cię, abyś natychmiast stanął do walki ze mną!
Istotnie naraz przypomniałem sobie całą tę historję: uwiodłem Blankę — pojechaliśmy do Paryża — była jakiś czas moją kochanką. Potem w moich wspomnieniach luka. Ale teraz trzeba myśleć o sobie.
— O Boże! — pomyślałem — jak ten zacznie mnie rąbać swoim olbrzymim mieczem, to zginę w jednej chwili! I zacząłem mu się przyglądać bystrym wzrokiem: z lewej strony koło serca pancerz był nieco rozwarty, oraz z prawej strony pod pachą. To jest jego, że tak powiem, pięta Achillesowa! Walka oczywiście nierówna: on ma olbrzymi miecz, ja elegancką ale znacznie słabszą szablę; on jest cały okryty żelazem, ja półrozebrany. Jakże tu walczyć?
Jedno mię pocieszało: ciężka zbroja hrabiego utrudniała mu ruchy, gdy ja mogłem dowolnie skakać, odskakiwać, pochylać się, cofać się, atakować — wciąż mając wzrok utkwiony w słabe punkty rycerza. Przypomniałem sobie szermierkę rapierową, ale nigdy nie miałem w ręku miecza takiego, jaki nosił Tęczyński, i nie miałem pojęcia, jak odbijać ciosy tej maczugi.
Stanąłem w pozycji — i postanowiłem walczyć jak się trafi. Za radą jakiegoś mistrza pojedynków, dla uspokojenia nerwów, zacząłem głośno recytować coś po łacinie, a był to osobliwy heksametr Niegoszewskiego (XVI w.), który brzmi jednakowo czytany wstecz i naprzód.
Si bene te trades, sedes, sed arte tenebis.
Tamten zaś dokończył:
Et si se retro feret, utere, forte resiste!
Znał ten wiersz. Zaczynałem go szanować. On zaś ruszył krok naprzód i zgóry uderzył na mnie. Szczęśliwie się uchyliłem i uniknąłem śmierci. Zacząłem odrzucać jego uderzenia: sam zacząłem nacierać. Szczęk był dziwny — gdyż niejednakowy gatunek broni wywoływał raczej zgrzyt szorstki i chropowaty. Dość długo trwała ta rąbanina: Tęczyński stał prawie nieruchomy, ja się kręciłem jak fryga. On teraz był w defensywie. Nareszcie udało mi się trafić tam, gdziem zamierzał. Pod czwarte żebro — cios trudny — zboku. Krew trysnęła z rany — i rycerz padł na ziemię martwy.
Gdzieś w sąsiedztwie zabrzmiały dzwony kościelne. Jakem umiał, tak zacząłem szeptać Pater i Ave. Czułem się wyzwolony. Zwyciężyłem niebezpiecznego wroga. Teraz mogę udać się na spoczynek. Wróciłem na górę i spałem do południa. Obudził mię Żegota. Przyszedł wraz ze służącą, która mi przyniosła kawę. Służąca wyszła, a Żegota mi powiada:
— Co się tu stało?
— Co się stało? — Jakieś niejasne wspomnienie zdarzeń niezrozumiałych zaczęło budzić się we mnie. Co się stało? Aha, już wiem. I opowiedziałem mu całą swoją przygodę.
— Ależ, bój się Boga — toż ty mi na szmaty podarłeś cały obraz!
— Jaki obraz? Obraz!
— A więc chodź i spojrzyj.
Przyodziałem się jako tako i zszedłem na dół. W pracowni zastałem wielki nieporządek. Wiele przedmiotów poprzewracanych, inne gdzieś zepchnięte ze swego miejsca. Na środku sali leżał portret Tęczyńskiego w stanie litości godnym: poszarpany, podarty, pocięty. Lewy bok formalnie przebity. Obok leżała szabla burbońska.
Przyglądając się ranie lewego boku, zauważyłem zjawisko szczególne: — Patrz! — zawołałem — widzisz tę czerwoną plamę? To krew!
Podnieśliśmy obraz, aby go postawić pod ścianą — i na podłodze była fala krwi. Skądże ta krew?
— No, mój drogi — powiedział Żegota — widzę, że byłeś ululany do zielonych djablików!
Tajemnicze moje zdarzenie Żegota uważał za wynik pijaństwa. Ale ja wiem, że byłem zupełnie przytomny: tej krwi, co z piersi mego wroga trysnęła, nie wytłumaczysz pijaństwem.
Przykro mi było, żem się tak odpłacił za gościnność, i przepraszałem gorąco Żegotę; on mnie jednak pocieszał, że to się da odrestaurować i znaku nie będzie.
Mimo wszystko zacząłem nazajutrz szukać innego noclegu w Krakowie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.