Strona:Antoni Lange - Nowy Tarzan.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skie, utajeni bandyci, Pochronie — a kobiety!... Boże, zmiłuj się...
— Tak — tak! I u nas tu, w Krakowie, to samo. Niema tej dawnej publiczności, co to radcy, redaktorzy, artyści, malarze, uczeni panowie... Ja i pana Wyspiańskiego znałem! To poznikało... Niech pan dobrodziej spojrzy, co tu za dranie siedzą...
Rzeczywiście twarze były dokoła zakazane, coś, co ledwie się szkicuje; twarze niewyrysowane, niedoludzkie. Nowa, z podziemia wychodząca warstwa.
— Więc tu nikt nie został z dawnych ludzi?
— Kto mógł, to uciekł do Warszawy. Ale paru malarzy zostało, np. pan Żegota.
— Ach, pan Żegota jest!
— On tu do nas przychodzi. Niech pan mało wiele poczeka, a pewnikiem się pokaże.
Poprosiłem o gazety, których wogóle unikam, gdyż jest to dla mnie jeden z najgorszych grzybów naszej kultury — i zacząłem przeglądać jeden dziennik po drugim. Była rodzina dziewiąta wieczorem. Koło dziesiątej wszedł do zakładu Żegota z kilku panami, których nie znałem. Powitałem się ze starym kolegą serdecznie, zapoznałem się z towarzystwem. Opowiedziałem mu swoje troski; on zaś mię natychmiast z niedoli wydobył.
— Będziesz nocował u mnie. Mam teraz podwójną siedzibę. Na pierwszem piętrze mieszkam z żoną i dziećmi; na trzeciem mam pracownię, gdzie się możesz doskonale pomieścić. Jest tam otomana.