Pogrom (Zola)/Część trzecia/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pogrom
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. P.
Tytuł orygin. La Débâcle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Nazajutrz po klęsce Sedańskiej, obie armie niemieckie potoczyły swe fale ludzi ku Paryżowi; armia Metzu zbliżała się od północy doliną Marny, armia następcy tronu pruskiego, przeszedłszy Sekwanę pod Villeneuve-Saint-Georges, skierowała się ku Wersalowi, okrążając miasto z południa. I owego chłodnego poranku wrześniowego, gdy generał Ducrot, któremu powierzono korpus 14-y, zaledwie sformowany, postanowił atakować armię następcy tronu, korzystając z jej marszu skrzydłowego, Maurycy, obozując w lasach, na lewo od Meudon, ze swym nowym pułkiem 115-ym, otrzymał rozkaz maszerowania wtedy dopiero, gdy klęska była pewną. Kilka granatów wystarczyło, aby straszliwy popłoch ogarnął jeden z batalionów żuawów, złożony z rekrutów, reszta wojsk poszła za tym przykładem, wśród takiego nieładu, że ta ucieczka, zatrzymała się dopiero po za wałami, w Paryżu, gdzie przerażenie było niezmierne. Wszystkie pozycye wysunięte przed fortami południowemi, zostały stracone i tegoż jeszcze wieczoru ostatnie nici łączące miasto z Francyą, nawet telegraf drogi żelaznej wschodniej, został przerwany. Paryż był odcięty od świata.
Wieczór ten przepędził Maurycy wśród przygnębiającego smutku. Gdyby niemcy mieli więcej odwagi, byliby tej nocy obozowali na placu Karuzelu. Ale byli to ludzie nadzwyczaj rozsądni, zdecydowani na oblężenie klasyczne oznaczywszy już jak najściślej punkta osaczenia; armia Mozy miała stanąć od północy w Croissy nad Marną aż poza Épinay; armia trzecia od południa od Chennevières do Châtillon i Bougival; kwatera główna, król Wilhelm, pan Bismark i generał Moltke osiadła w Wersalu. To oblężenie olbrzymie, w które nie wierzono, stało się faktem. To miasto, ze swym obwodem ufortyfikowanym na ośmiu i pół mili przestrzeni, ze swemi piętnastu twierdzami i sześciu wysuniętemi redutami, zostało nagle uwięzione. Załoga liczyła zaledwie korpus 13-y, ocalony i sprowadzony przez jenerała Vinoy, korpus 14-y sztyftujący się jeszcze i oddany generałowi Ducrot, oba liczące razem w istocie zaledwie ośmdziesiąt tysięcy żołnierzy, do których trzeba dodać czternaście tysięcy piechoty marynarki, piętnaście tysięcy wolnych strzelców, sto piętnaście tysięcy gwardyi ruchomej, nie mówiąc o trzech kroć stu tysiącach gwardyi narodowej, rozrzuconej w dziewięciu fortach wałów miejskich. Jeżeli pod bronią stał nieomal cały lud, to brakowało żołnierzy zaprawionych do wojny i karnych. Sztyftowano ludzi, ćwiczono ich, Paryż stał się ogromnym obozem oszańcowanym. Przygotowania do obrony rosły z każdą godziną, drogi poprzecinano, domy okolicy południowej zniesiono, dwieście dział wielkiego kalibru i dwa tysiące pięćset armat polowych było gotowych prócz tych które odlewano, cały arsenał tworzący się nagle, pod nadzwyczajnym wysiłkiem patryotycznym ministra Dorian. Po zerwaniu nagocyacyj w Ferrières, gdy Juliusz Favre zawiadomił ogół o wymaganiach Bismarka, który żądał odstąpienia Alzacyi, oraz żeby załoga Strasburga poszła do niewoli i żeby zapłacono trzy miliardy wynagrodzenia, podniósł się krzyk oburzenia, wołano o dalsze prowadzenie wojny, domagano się oporu, jako nieuniknionego warunku życia Francyi. Nawet bez nadziei zwycięztwa, Paryż powinien się bronić, by ojczyzna żyć mogła!
Pewnej niedzieli ku końcowi września, wysłano Maurycego na służbę, na drugi koniec miasta. Gdy przechodził ulice i place, powziął nową nadzieję. Od porażki pod Châtillon zdawało mu się, że serca podniosły się w poczuciu wielkiego obowiązku, ach, ten Paryż, tak dotąd łakomy na rozkosz, tak blizki ostatecznego upadku moralnego, teraz stał się pełnym prostoty, gotowym do poświęceń, mężnym wśród wesołości powszechnej. Wszędzie napotykał tylko mundury, najspokojniejsi ludzie nosili kepi gwardyi narodowej. Podobnie jak w zegarze olbrzymim, którego sprężyna pękła, życie społeczne zatrzymało się nagle, przemysł, handel, interesa; jedna była tylko teraz namiętność, żądza zwycięztwa była jedynym przedmiotem rozmów, rozpłomieniała serca i głowy na zgromadzeniach publicznych, na posterunkach gwardyi, wśród nieustannego zgromadzania się ludu na chodnikach. Tym sposobem złudzenia unosiły dusze, rzucały ten lud w objęcia szaleństwa szlachetnego. Była to nerwowość chorobliwa, gorączka zaraźliwa przesadzająca tak obawy jak i ufność, rzucająca naprzód zwierzę-człowieka rozkiełznane za każdym powiewem. Na ulicy des Martyrs, Maurycy był świadkiem sceny, która go roznamiętniła. Jakaś rozszalała banda ludzi brała szturmem dom, w którym zauważono że przez całą noc jedno z najwyżej umieszczonych okien, było oświecone żywym blaskiem lampy, oczywisty sygnał dla prusaków w Bellevue. Najwybitniejsi obywatele mieszkali na strychach, by czuwać nad okolicą. Wczoraj chciano utopić w sadzawce Tujleryjskiej jakiegoś biedaka, który przeglądał plan miasta, rozłożony przed sobą na ławce. Powoli tą chorobą podejrzliwości, Maurycy niegdyś tak wolnomyślny, zaraził się także, wśród ruin tego wszystkiego w co dotąd wierzył. Już nie rozpaczał, jak w ów wieczór porażki pod Châtillon, wątpiąc czy armia francuzka odzyska kiedykolwiek męztwo; wycieczka d. 30 września na Hay i Chevilly, wycieczka d. 13 października, gdzie gwardya ruchoma zdobyła Bagneux, nakoniec wycieczka d. 21 października, w czasie której pułk jego opanował na chwilę park w Malmaison, powróciły mu całą wiarę, ten ogień nadziei, dla którego rozbudzenia wystarczała jedna iskra. Choć prusacy zwyciężali wszędzie, to armia niemniej walecznie się biła i mogła ich jeszcze pokonać. Ale główne obawy Maurycego budził sam Paryż, który od nadzwyczajnych złudzeń przechodził do zupełnego zwątpienia, dręczony obawą zdrady, w gorącej żądzy zwycięztwa. Czyż po cesarzu i marszałku Mac-Mahonie, generał Trochu i generał Ducrot, nie byli dowódzcami wiernymi, nieuśmierzonymi robotnikami klęski? Ten sam ruch, który zburzył cesarstwo, groził śmiercią rządowi obrony narodowej, cała niecierpliwość ludzi gwałtownych, chcących zagarnąć władzę, dla ocalenia Francyi. Już teraz Juliusz Favre i inni członkowie, stali się równie niepopularni, jak dawni ministrowie Napoleona III. Ponieważ nie mogą pobić prusaków, należy, by ustąpili miejsca innym: rewolucyonistom pewnym zwycięztwa, przy pomocy pospolitego ruszenia, przy pomocy różnych wynalazców, którzy chcieli podminować okolice Paryża i zniszczyć wroga, pod deszczem ognia gregoryańskiego.
W wilię 31 października, Maurycy znów był dręczony przez tę chorobę nieufności i marzeń. Wierzył teraz w takie złudzenia, z których dawniej byłby się śmiał tylko. I dla czegóżby tak być nie miało? czyż głupota i podłość ma granice? czyż cuda nie są możliwe wśród katastrof, wstrząsających światem? Zbierał się w nim gniew oddawna, od chwili, gdy się dowiedział o klęsce pod Froeschwiller, gdy stał pod Milhuzą; na myśl o Sedanie krwawiło mu się serce, jakby z ciężkiej rany, ciągle drażnionej i nieustannie rozdzieranej, każda klęska nim wstrząsała; miał ciało wycieńczone, głowę osłabioną w skutek głodu przez tyle dni, tyle nocy bez snu, rzucony w zamęt tego życia dziwnego, sam nie wiedział czy jeszcze żyje; i myśl że tyle cierpień doprowadzi do nowej katastrofy, nieuchronnej, przyprawiała go o szaleństwo, czyniła z tego człowieka wykształconego istotę instynktu, zmieniała go w dziecię rządzące się nieustannie wrażeniami chwili. Wszystko raczej, zniszczenie, wytępienie zupełne, niż oddanie jednego grosza, jednej piędzi ziemi francuzkiej. Dokonywała się w nim ewolucya, która pod ciosami pierwszej bitwy przegranej, zburzyła legendę napoleońską, bonapartyzm sentymentalny, jaki zaczerpnął z opowieści epicznych swego dziada. A nawet teraz był już przeciwny rzeczypospolitej teoretycznej i mądrej, przechylał się na stronę gwałtowności rewolucyjnej, wierzył w konieczność teroryzmu, dla wytępienia niezdolnych i zdrajców, gotowych zabić ojczyznę. To też dnia 31 października serce jego było po stronie burzycieli, gdy nowe klęski nastąpiły jedna po drugiej; utrata Bourgetu, tak walecznie zdobytego przez ochotników prasy w nocy z dnia 27 na 28; przybycie Thiersa do Wersalu, z powrotem ze swej podróży po stolicach europejskich, dokąd jeździł, jak mówiono, dla traktowania w imieniu Napoleona III; nakoniec poddanie się Metzu, które przeczuwał, którego był prawie pewny wśród rozlicznych pogłosek obiegających do koła, było drugim Sedanem, hańbą jeszcze większą. A gdy nazajutrz dowiedział się o wypadkach w ratuszu, o zwycięztwie chwilowem burzycieli, o tem, że członkowie rządu obrony narodowej byli uwięzieni aż do godziny czwartej rano, oswobodzeni dzięki tylko zwrotowi, jaki zaszedł w usposobieniu ludności, zrazu na nich oburzonej, potem zaniepokojonej myślą, że powstanie może zwyciężyć, żałował tego potworu, tej komuny, która może jedna przynieść zbawienie, powołać wszystko pod broń, ogłosić ojczyznę w niebezpieczeństwie, i odżyły w nim wszystkie wspomnienia klasyczne ludu wolnego, który umrzeć nie chce. Pan Thiers nie śmiał nawet wejść do Paryża, który uiluminowano po zerwaniu negocyacyj.
Cały listopad przeszedł wśród gorączkowego niepokoju. Drobne walki trwały ciągle, ale Maurycy nie brał w nich udziału. Stał on w obozie teraz od strony Saint-Ouen i wymykał się przy każdej sposobności, pożerany nieustanną potrzebą wiadomości. Paryż, podobnie jak on, oczekiwał czegoś ciągle, nadzwyczajnie zaniepokojony. Wybór merów zdawał się na chwilę uciszać namiętności polityczne; ale prawie wszyscy wybrani należeli do stronnictwa skrajnego, co na przyszłość było oznaką bardzo groźną. I w tej chwilowej ciszy Paryż oczekiwał wielkiej wycieczki, której tylokrotnie się domagał, zwycięztwa, oswobodzenia. Nie było teraz żadnej wątpliwości; wywrócą prusaków, przejdą po ich trupach. Porobiono przygotowania na półwyspie Gennevilliers, punkcie, który uznano za najdogodniejszy dla przebicia się. Potem, pewnego poranku ogarnęła wszystkich radość szalona na wieść o zwycięztwie pod Coulmiers. Orlean odebrany, armia Loary maszeruje, już doszła, jak mówiono, do Étampes. Wszystko się zmieniło, teraz tylko należy jej podać rękę, z tamtej strony Marny. Zreorganizowano siły zbrojne, utworzono trzy armie, jedną złożoną z batalionów gwardyi narodowej pod dowództwem generała Klemensa Thomas, drugą uformowaną z 13-go i 14-go korpusu, zwiększoną przez najlepszych żołnierzy, wziętych wszędzie po trochu, którą generał Ducrot miał poprowadzić do głównego ataku; trzecią nakoniec, armię odwodową, złożoną wyłącznie z gwardyi ruchomej, oddaną generałowi Vinoy. I zupełną miał Maurycy wiarę w powodzenie, gdy dnia 28 listopada nocował w lasku Vincennes, z pułkiem 115-tym. Trzy korpusy drugiej armii tu stały; opowiadano, że jutro rano mają się spotkać z armią Loary w Fontainebleau. Potem zaraz nastąpiło niepowodzenie, zwykłe błędy, nagły przybór wody, który przeszkodził rzuceniu mostu na promach, złe rozkazy, które ruch powstrzymały. Nocy następnej pułk 115-ty, jeden z pierwszych, przeszedł rzekę i około godziny dziesiątej, pod ogniem straszliwym, Maurycy dostał się do wsi Champigny. Był na pół oszalały, karabin palił mu dłonie, mimo że mróz był silny. Jedyną jego chęcią od chwili gdy maszerował, była żądza posuwania się naprzód, nieustannego posuwania się, aż dopóki nie połączą się z kolegami z prowincyi. Ale wprost Champigny i Bry, armia napotkała mury parków Coeuilly i Villiers, mury długie na pół kilometra, z których prusacy utworzyli nieprzebytą fortecę. Była to przeszkoda, o którą wszelka odwaga się rozbiła. Odtąd nastąpiło wahanie się i odwrót, korpus trzeci spóźnił się, pierwszy i drugi unieruchomione broniły przez dwa dni Champigny, które musiały opuścić w nocy d. 2 grudnia po bezpłodnem swem zwycięztwie. Tej nocy cała armia powróciła do obozu w lasku Vincennes białym od mrozu; a Maurycy z nogami odmrożonemi, z twarzą na ziemi zmarzłej, płakał.
Ach ponure i smutne dni po tylu nadzwyczajnych wysiłkach! Wielka wycieczka, przygotowywana od tak dawna, nieprzeparty atak, który miał oswobodzić Paryż nie udał się, i w trzy dni potem list generała Moltkego donosił, że armia Loary pobita, zmuszoną została znowu do opuszczenia Orleanu. Teraz obręcz ściskała się coraz bardziej, niemożliwa odtąd do przełamania. Ale Paryż w swej gorączce rozpaczy, znajdował nowe siły oporu. Głód się zaczynał. Od połowy października, mięso rozdawano na racye. W grudniu nie było już ani jednego bydlęcia z wielkiej gromady wołów i baranów wypuszczonych do lasku Bulońskiego, błądzących wśród pyłu swych nóg, i poczęto bić konie. Zapasy, a później rekwizycje mąki i zboża zapewniły chleb na cztery miesiące. Gdy mąkę wyczerpano, trzeba było zbudować młyny na przystaniach. Brakowało również opału, zachowano go dla mielenia zboża, pieczenia chleba, fabrykacyi broni. I Paryż bez gazu, oświecony przez rzadkie latarnie naftowe, Paryż dygoczący w swem pokryciu lodowem, Paryż, któremu wydawano racyami chleb czarny i mięso końskie, nie tracił mimo to nadziei, mówił o Faidherbie na północy, o Chanzym nad Loarą, o Bourbakim na wschodzie, jak gdyby cudem jakim mogli się zjawić zwycięzcy pod jego murami. Przed piekarniami i rzeźniami, długie łańcuchy ludzi, oczekujące na swą kolej, niekiedy się weseliły na wieść o nowem zwycięztwie mniemanem. Po zgnębieniu, koniecznem wyniku każdej klęski, odradzały się złudzenia uparte, i dochodziły do niebywałych rozmiarów śród tego tłumu odurzonego cierpieniem i głodem. Na placu Château-d’Eau, o mało tłum nie zabił jakiegoś żołnierza, który mówił o poddaniu się. Podczas gdy armia, straciwszy wszelką odwagę, czuła zbliżający się koniec i żądała pokoju, ludność domagała się jeszcze ciągle tłumnej wycieczki, wycieczki piorunowej całego ludu, nawet kobiet i dzieci, rzucających się na prusaków jak rzeka wezbrana, obalająca i unosząca wszystko.
Wśród tego Maurycy odosobniał się coraz więcej od innych kolegów, począł coraz bardziej niecierpieć rzemiosła żołnierskiego, które go osadziło pod osłoną Mont-Valérien, gdzie był bezużyteczny, nic nie robił. To też wyszukiwał sposobności, by się wymykać do Paryża, gdzie jego serce było. Najlepiej mu było śród tłumu, tam budziły się w nim nowe nadzieje. Niekiedy przypatrywał się odlatującym balonom, które co drugi dzień puszczano z dworca kolei północnej, wraz z gołębiami pocztowemi i depeszami. Na tle smutnego nieba zimowego, balony wznosiły się i nikły; i serce ściskało się z obawy, ilekroć wiatr popychał je ku niemcom. Wiele z nich musiało zginąć. On sam pisał dwa razy do siostry Henryety, niewiedząc czy otrzymała jego listy. Wspomnienie siostry, Jana — tak się zatarło w głębi tego szerokiego świata, z którego żadnych nie było wieści, że rzadko o nich myślał, jak o uczuciu wykwitłem gdzieś, w czasie innej egzystencyi. Dusza jego przepełnioną była nieustanną burzą zgnębienia i podniecenia w jakiem żył. W pierwszych dniach stycznia nowy gniew w nim zawrzał na widok bombardowania dzielnic lewego brzegu. Dotąd przypisywał opóźnienie się pod tym względom prusaków względom ludzkości, a to pochodziło tylko z trudności technicznych. Teraz gdy bomba zabiła dwie dziewczynki w Val-de-Grâce, pełen był wściekłej pogardy dla tych barbarzyńców, którzy mordują dzieci i grożą spaleniem muzeów i bibliotek. Zresztą po pierwszych dniach przestrachu, Paryż odzyskał pod bombami swój zwykły żywot, uporu heroicznego.
Od porażki pod Champigny, zrobiono tylko jedno i to nieszczęśliwe usiłowanie od strony Bourget; i gdy pod ogniem dział wielkiego kalibru strzelających z fortów, płaszczyzna Avron musiała być opuszczoną, Maurycy dzielił oburzenie, które owładnęło całem miastem. Wicher niepopularności rosnącej, która groziła upadkiem generałowi Trochu i rządowi obrony narodowej, wzmógł się tak znacznie, że omal nie zmusił ich do nowego i nieużytecznego wysiłku. Dla czego nie chcą poprowadzić w ogień trzechkroć stu tysięcy gwardyi narodowej, które proszą się o to, domagają o swój udział w niebezpieczeństwie? Będzie to wycieczka piorunowa, jakiej domagano się zaraz z początku, Paryż łamiący swe kajdany, topiący prusaków w olbrzymiej powodzi swego ludu. Trzeba było ustąpić tym życzeniom walecznych, choć z góry wiedziano, że rezultaty będą opłakane, ale dla zmniejszenia rzezi, użyto tylko wraz z armią czynną, piędziesiąt dziewięć batalionów gwardyi narodowej czynnej. Wilia 19 stycznia była rodzajem święta; olbrzymi tłum na bulwarach i Polach Elizejskich przypatrywał się defiladzie pułków, które z muzyką na czele śpiewały pieśni patryotyczne. Dzieci, kobiety im towarzyszyły, mężczyźni wskakiwali na ławki, by przesyłać im ogniste życzenia zwycięztwa. Nazajutrz cała ludność przeniosła się do Łuku tryumfalnego, i gdy rano nadeszła wieść o zajęciu Montretout, szalona nadzieja owładnęła wszystkimi. Obiegały heroiczne wieści o zapale nieprzepartym gwardyi narodowej, prusacy zostali wywróceni, Wersal będzie wzięty przed wieczorem. Ale jakież przygnębienie, gdy przed zapadającą nocą, dowiedziano się o nieuniknionej porażce! Podczas gdy kolumna lewa zajmowała Montretout, środek, przeszedłszy mur parku Buzenval, rozbił się o drugi mur wewnętrzny. Nastąpiła odwilż, ciągły drobny deszcz rozmoczył drogi, i działa, te działa ulane ze składek publicznych, w które Paryż przelał swą duszę, nie mogły przybyć!... Na prawo, kolumna generała Ducrot, wystąpiwszy zbyt późno pozostała w tyle. Nie miano sił do dalszej walki i generał Trochu musiał dać rozkaz do odwrotu. Opuszczono Montretout, opuszczono Saint-Cloud, które prusacy spalili. A gdy noc czarna zapadła, na całym widnokręgu Paryża, krwawił się tylko ten pożar.
Teraz sam Maurycy przyznać musiał, że to już koniec. Przez cztery godziny, pod straszliwym ogniem szańców pruskich, stał w parku Buzenval; gwardyą narodową, i nazajutrz, gdy powrócił, przesadzał jej waleczność. W rzeczy samej, gwardya narodowa mężnie stawała. Czyż więc porażki nie są wynikiem głupoty i zdrady wodzów? Na ulicy Rivoli spotkał tłum krzyczący: „Precz z Trochu! niech żyje komuna!“ Było to przebudzenie się namiętności rewolucyjnej, nowy powiew opinii, tak niepokojący, że rząd Obrony narodowej, niechcąc upaść, zmusił generała Trochu do podania się do dymisyi, i zastąpił go generałem Vinoy. Tegoż dnia na zgromadzeniu publicznem w Belleville, Maurycy, przyszedłszy tam, usłyszał domagania się, by jeszcze raz uderzono na prusaków masą. Pomysł był szalony, wiedział o tem, a mimo to serce mu biło na widok tej upartej żądzy zwycięztwa. Gdy wszystko przepadło, czemu nie pokusić się o cud? Przez całą noc o tem marzył.
Upłynął długi tydzień. Paryż konał bez skargi. Sklepy były zamknięte, rzadcy przechodnie nie napotykali dorożek na ulicach pustych. Zjedzono czterdzieści tysięcy koni, płacono już teraz bardzo drogo za psy, koty i szczury. Gdy zabrakło zboża, pieczono chleb z ryżu i owsa, nieco czarny, klejowaty i niestrawny; i chcąc otrzymać wyznaczone na osobę trzysta gramów, nieskończone łańcuchy, tworzone przed piekarniami, męczyły śmiertelnie. Ach te bolesne epizody oblężenia, te biedne kobiety dygoczące pod deszczem, z nogami w błocie zmarzniętem, cała nędza bohaterska wielkiego miasta, które poddać się nie chce! Śmiertelność potroiła się, teatry zamieniły się w szpitale. Z zapadającą nocą, dawne dzielnice zbytkowne zalegała ponura cisza, nieprzejrzane ciemności, podobne do przedmieści miast przeklętych, wytępionych przez zarazę. I w tej ciszy, w tych ciemnościach słychać było tylko nieustanny trzask bombardowania, widać było tylko błyski dział, odbijające się na niebie ciemnem.
Nagle dnia 29 stycznia Paryż dowiedział się, że od dwóch dni Juliusz Favre traktuje z Bismarkiem w kwestyi zawieszenia broni; współcześnie dowiedziano się, że chleb starczy zaledwie na dziesięć dni, to jest na czas konieczny dla nowego zaopatrzenia miasta w żywność. Nic nie pozostawało jak kapitulować. Paryż, oszołomiony istotnym stanem rzeczy, który mu nakoniec przedstawiono, milczał. Tegoż dnia, o północy, zagrzmiał ostatni wystrzał armatni. Potem, dnia 29, gdy niemcy zajęli forty, Maurycy poszedł z pułkiem 115-tym obozować w okolicy Montrouge, wewnątrz fortyfikacyj. Teraz rozpoczęło się dlań życie bezcelowe, próżniacze i gorączkowe. Karność rozluźniła się prawie zupełnie, żołnierze się rozpraszali, oczekiwali, włócząc się, by ich odesłano do domu. Ale on wpadł w stan dziwnej newrozy, niepokoju dręczącego go przy najmniejszej sprawie. Czytał chciwie dzienniki rewolucyjne i to zawieszenie broni trzytygodniowe, jedynie dla tego zawarte, by Francya mogła zwołać Zgromadzenie mające decydować o pokoju, wydawało mu się podstępem i ostatnią zdradą. Nawet gdyby Paryż zmuszony był do kapitulacyi, to on wraz z Gambetą był za tem, by toczyć dalej wojnę nad Loarą i na północy. Porażka armii wschodniej, zapomnianej i zmuszonej do przejścia do Szwajcaryi, doprowadzała go do wściekłości. Nakoniec wybory podnieciły go ostatecznie; tak się stało jak przewidywał, tchórzliwa prowincya, rozgniewana oporem Paryża, chciała za jaką bądź cenę pokoju, nawet z przywróceniem monarchii pod wycelowanemi działami prusaków. Po pierwszych posiedzeniach w Bordeaux, Thiers, wybrany w dwudziestu sześciu departamentach, ogłoszony naczelnikiem władzy wykonawczej, stał się w jego oczach potworem, człowiekiem kłamstwa i wszelkich zbrodni. I nie mógł się już uspokoić, ten pokój zawarty przez Zgromadzenie monarchiczne wydawał mu się szczytem hańby, wpadał w gorączkę na samą myśl twardych warunków, kontrybucyi pięciu miliardów, wydania Metzu, opuszczenie Alzacyi, złota i krwi Francyi płynących przez tę ranę otwartą i nieuleczoną.
W tym stanie umysłu, w ostatnich dniach lutego, Maurycy postanowił dezerterować. Jeden z paragrafów traktatu mówił, że żołnierze, znajdujący się w Paryżu, będą rozbrojeni i odesłani do domów. Nie czekał na to, zdawało mu się, że serce sobie wyrwie, jeżeli porzuci bruk tego Paryża pełnego chwały, co go głód tylko zmusił do poddania się; uciekł więc, wynajął na ulicy Orties, po nad wzgórzem Moulins, w domu sześciopiętrowym, pokoik ciasny umeblowany, rodzaj belwederu, z którego widział bezbrzeżne morze dachów, od Tuileryj aż do Bastylii. Jeden z dawnych kolegów z wydziału prawa pożyczył mu sto franków. Zresztą jak tylko się urządził, zaraz się zapisał do jednego z batalionów gwardyi narodowej, i trzydzieści susów żołdu musiały mu wystarczyć na utrzymanie. Myśl o egzystencyi spokojnej, samolubnej, na prowincyi, wstręt w nim budziła. Nawet listy, jakie otrzymywał od swej siostry Henryety, do której pisał zaraz po zawarciu zawieszenia broni, gniewały go swemi błaganiami, żądzą gorącą ujrzenia go, by sobie odpoczął w Remilly. Odmawiał, on przybędzie później, gdy już prusaków tam nie będzie.
I pędził życie włóczęgowskie, próżniacze, wśród wzrastającej gorączki. Nie doznawał już głodu, pierwszy kawałek chleba białego pożarł z rozkoszą. Paryż obfitujący w gorące napoje, w wódkę i wino, żył hulaszczo teraz, wpadał w ciągłe pijaństwo. Ale było to zawsze więzienie, rogatki strzeżone przez niemców, cały szereg formalności, które utrudniały wyjazd. Życie społeczne jeszcze drzemało, nie było żadnej pracy i żadnych interesów; a przecież cały lud oczekiwał tu czegoś, nie robił nic, zaczynał się narowić pod jasnem słońcem rodzącej się wiosny. Podczas oblężenia przynajmniej służba żołnierska męczyła ciało, zajmowała głowy, gdy tymczasem teraz ludność przeszła nagle do stanu zupełnego próżniactwa wśród odosobnienia od świata całego, w jakiem żyła. Podobnie jak inni, tak i on, włóczył się od rana do nocy, oddychał powietrzem zarażonem wszelkiego rodzaju szaleństwami, które od kilku miesięcy rodziły się wśród tłumu. Czytał dzienniki, uczęszczał na zebrania publiczne, ruszał niekiedy ramionami na głupstwa zbyt widoczne, mimo to wracał do siebie z umysłem przesyconym żądzą gwałtu, gotowy do czynów rozpaczy dla obrony tego, co zdawało mu się, że jest prawdą i sprawiedliwością. I w swoim małym pokoiku, zkąd spoglądał na miasto, marzył jeszcze o zwycięztwie, mówił sobie, że można ocalić Francyę, ocalić Rzeczpospolitę, byle tylko pokój nie był zawarty.
Dnia 1 marca prusacy mieli wejść do Paryża i rozgłośny krzyk oburzenia i gniewu wznosił się ze wszystkich serc. Nie było posiedzenia publicznego, na któremby Maurycy niesłyszał oskarżeń ciskanych na Zgromadzenie narodowe, na Thiersa, na ludzi 4 września, na tę hańbę najwyższą, której nie chcieli oszczędzić wielkiemu i bohaterskiemu miastu. Pewnego wieczoru nawet odważył się na wystąpienie z mową, w której wołał, że cały Paryż winien raczej umrzeć na wałach, niż pozwolić wejść choć jednemu prusakowi. W tej ludności rozkiełznanej przez całe miesiące niepokojów i głodu, teraz oddanej próżniactwu, pełnemu mar, trawionej przez podejrzenia wobec widm, które sobie sama stwarzała, powstanie samo przez się się rodziło, organizowało się na widoku wszystkich. Był to kryzys moralny, jaki można widzieć po wszystkich wielkich oblężeniach, wybuchu zmartwiałego patryotyzmu, który, napróżno rozpłomieniając duszę, zmienia się w ślepą potrzebę zemsty i zniszczenia. Komitet centralny, który delegowani gwardyi narodowej wybrali, zaprotestował przeciw wszelkim usiłowaniom rozbrojenia. Urządzono wielką manifestacyę na placu Bastylii, z czerwonemi chorągwiami, z mowami płomienistemi, zbiegowisko olbrzymie tłumu, morderstwo jakiegoś biedaka policyanta, którego przywiązano do deski, wrzucono do kanału i dobito kamieniami. W dwa dni później, w nocy 26 lutego, Maurycy obudzony został biciem w bębny i w dzwony, ujrzał na bulwarze Batingolskim całe bandy mężczyzn i kobiet ciągnących armaty, sam się zaprzągł do działa z dwudziestu innymi, słysząc że armaty te lud zabrał na placu Wagram, ażeby Zgromadzenie narodowe nie wydało ich prusakom. Było ich sto siedmdziesiąt, brakowało zaprzęgu, więc ciągniono je sznurami, popychano rękami i wyciągnięto aż na wierzchołek wzgórza Montmartre w dzikiem uniesieniu hord barbarzyńskich, ocalających swe bogi. Gdy dnia 1 marca prusacy musieli się zadowolnić zajęciem przez jeden dzień dzielnicy Pól Elizejskich, skupieni przy rogatkach, niby gromada zwycięzców niespokojnych, Paryż ponury nie poruszył się, ulice były puste, domy zamknięte, całe miasto wymarło, otulone w olbrzymi kir żałoby.
Upłynęło jeszcze dwa tygodnie i Maurycy sam nie wiedział, jak przepędzał życie w oczekiwaniu na te wypadki nieokreślone i potworne, które czuł, że się zbliżają. Pokój został ostatecznie zawarty, Zgromadzenie narodowe miało się zebrać w Wersalu dnia 20 marca; widział jednak że koniec jeszcze nie nastąpił, że odwet straszliwy teraz dopiero się zacznie. Dnia 18 marca, gdy wstawał z łóżka, otrzymał list od Henryety, w którym błagała go jeszcze raz, by przybył do nich do Remilly, grożąc mu w przeciwnym razie, że sama się do niego uda, jeżeli będzie zwłóczył ze sprawieniem jej tej wielkiej radości. W końcu mówiła o Janie i opowiadała, jak po opuszczeniu jej w końcu grudnia dla wstąpienia do armii północnej zachorował na gorączkę złośliwą w jednym ze szpitali belgijskich; że przed tygodniem pisał do niej, iż pomimo osłabienia swego jedzie do Paryża, gdzie postanowił wstąpić do wojska. Henryeta kończyła prośbą, by doniósł jej szczegółowo o Janie, jak go tylko zobaczy. Maurycy, czytając ten list, pogrążył się w słodką zadumę. Henryeta, Jan, siostra ukochana, brat nędzy i litości, mój Boże! jakże te istoty drogie obcemi się stały dla niego od chwili, gdy burza porwała go. Nie mógł dać Janowi adresu ulicy Orties, postanowił więc szukać go zaraz, zwiedzając wszystkie bióra wojskowe. Zaledwie jednak zeszedł i przechodził przez ulicę Św. Honoryusza, gdy dwaj koledzy batalionowi uwiadomili go o wypadkach w Montmartre, zaszłych w nocy i rano. I wszyscy trzej, oszołomieni zupełnie, poczęli tam biedz pędem. Ach ten dzień 18 marca, jakimże zapałem owiał Maurycego! Później nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć co wtedy mówił i robił. Zrazu, wściekły był na zamach wojskowy, jaki uczyniono przededniem, zabierając w celu rozbrojenia Paryża, działa w Montmartre. Thiers, powróciwszy przed dwoma dniami z Bordeaux, rozmyślał nad tem, ażeby Zgromadzenie narodowe mogło bez obawy ogłosić monarchię w Wersalu. Potem ujrzał się w samem Montmartre, koło godziny dziewiątej, rozogniony opowiadaniami o zwycięztwie, jakie wszędzie słyszał. Szybkie nadejście wojsk, szczęśliwe opóźnienie się zaprzęgu — dozwoliło gwardyi narodowej chwycić za broń, żołnierze bowiem nie śmieli strzelać do kobiet i dzieci, podnosząc broń do góry, witając się po bratersku z ludem. Potem przypomniał sobie jak przebiegał Paryż, widząc już od południa że stolica należy do komuny, prawie bez bitwy. Thiers i ministrowie uciekli z gmachu ministeryum spraw zagranicznych, gdzie się zebrali, a potem cały rząd uciekł do Wersalu; trzydzieści tysięcy wojska wyprowadzono pośpiesznie, rozstawiając około pięciu tysięcy na ulicach. Koło godziny szóstej na rogu bulwaru zewnętrznego, Maurycy ujrzał się wśród gromady szaleńców, słuchających bez oburzenia ohydnego opowiadania o morderstwie generałów Lecomte’a i Klemensa Thomas. O generałowie! przypomniał sobie tych z pod Sedanu, epikurejczyków i mierności; jeden mniej, jeden więcej, cóż to znaczyło! I resztę dnia przepędził w tym stanie podniecenia, które zmieniało dlań wszystkie rzeczy, powstanie, upragnione przez sam bruk uliczny, nagle urosłe i za jednym zamachem opanowujące wszystko, dzięki zbiegowi okoliczności, które nakoniec o godzinie dziesiątej wieczór oddały ratusz członkom Komitetu centralnego, zdziwionym, że tu się znajdują.
Jedno tylko wspomnienie pozostało niezamąconem w pamięci Maurycego, to jest niespodziewane spotkanie się z Janem. Ten ostatni od trzech dni znajdował się w Paryżu, dokąd przybył bez grosza, zmizerowany jeszcze, wycieńczony przez febrę dwumiesięczną, która go zmusiła do pobytu w szpitalu w Brukselli; odszukawszy jednego z dawnych kapitanów pułku 106, kapitana Ravaud, przystał do nowej kompanii pułku 124-go, którą tenże dowodził. Dostał swe dawne galony kaprala i właśnie tego wieczoru opuścił koszary księcia Eugeniusza, ostatni ze swą sekcyą, dla przejścia na brzeg lewy, gdzie cała armia otrzymała rozkaz skoncentrowania się, gdy na bulwarze Św. Marcina ogromny tłum zatrzymał jego szeregi. Krzyczano, mówiono, że ich rozbroją. Bardzo spokojnie odpowiadał, żeby mu dano pokój, że wszystko to nic go nie obchodzi, że chce tylko spełnić rozkaz, nie czyniąc nic złego nikomu. Ale wydał okrzyk radości, spostrzegłszy Maurycego, który mu się rzucił w objęcia i ściskał go po bratersku.
— Jakto, więc to ty?... Siostra mi pisała.. Wyszedłem cię szukać dziś rano w biurach wojskowych...
— Ach, mój biedny chłopcze, jakże się cieszę, że cię widzę, ale gdzie tu kogo, w tem przeklętem mieścisku znaleźć można?
Tłum mruczał ciągle, i Maurycy się zwrócił do ludu:
— Obywatele, pozwólcie mi z nimi pogadać. To są dzielni ludzie, odpowiadam za nich.
Wziął przyjaciela za ręce i szepnął:
— Wszak prawda, zostaniesz z nami?
Twarz Jana wyrażała nadzwyczajne zdziwienie.
— Z wami? co to znaczy?
Przez chwilę słuchał jego gniewnych skarg na rząd, na wojsko, wspomnień tego co przecierpieli, tłomaczeń, że nakoniec będą panami, ukarzą niedołęgów i podłych, ocalą Rzeczpospolitę. I w miarę jak usiłował zrozumieć, jego spokojna twarz ciemnego chłopa zachmurzała się coraz bardziej niezadowoleniem i smutkiem.
— Nie, nie, mój chłopcze, nie zostanę wcale, jeżeli to dla tego... Mój kapitan kazał mi iść do Vaugirard z mymi ludźmi, i idę. Choćby pioruny z nieba biły, ja iść muszę. To przecież jest proste, sam to musisz rozumieć.
Począł się śmiać z prostotą i dodał:
— To ty z nami pójść powinieneś.
Ale Maurycy z ruchem gorącego oburzenia puścił jego ręce. I obadwaj stali przez kilka chwil patrząc na siebie, jeden ogarnięty szałem, który porwał cały Paryż, chorobą przybyłą z daleka, fermentem złym ostatniego panowania, drugi silny swym zdrowym zmysłem i swą ciemnotą, wyrosły na uboczu, w kraju pracy i oszczędności. Mimo to, obaj byli braćmi, nici mocne ich łączyły, i było to prawdziwe zerwanie, gdy nagle gwałtowne pchnięcie tłumu, rozdzieliło ich zupełnie.
Odepchnięcie tłumu na chodnik nastąpiło w skutek pojawienia się pułku 79-go, którego zbite szeregi wysunęły się z ulicy sąsiedniej. Rozległy się znowu krzyki, ale nie śmiano zagrodzić drogi żołnierzom, których oficerowie prowadzili. Uwolniona w ten sposób sekcya 124-go pułku mogła posuwać się dalej.
— Do widzenia, Janie!
— Do widzenia, Maurycy!
Kłaniali się sobie rękami, ustępując przed fatalnością gwałtowną tego rozdziału, mając mimo to serce przepełnione sobą nawzajem.
Maurycy pierwszy nazajutrz zapomniał, wśród wypadków nadzwyczajnych, jakie się pojawiły. Dnia 19 Paryż obudził się bez rządu, raczej zdziwiony niż przerażony popłochem, który porwał do Wersalu w nocy wojsko, służbę publiczną, ministrów; a ponieważ pogoda była prześliczna tej niedzieli marcowej, Paryż wylał się spokojnie na ulicę dla przypatrzenia się barykadom. Wielki afisz biały komitetu centralnego, zwołujący lud na wybory komunalne, zdawał się być mądrze zredagowanym. Dziwiono się tylko, że był podpisany przez nazwiska całkiem nieznane. Tego poranku Paryż był przeciw Wersalowi, urażony nań za to, co ucierpiał, i pełen podejrzeń. Była to zresztą anarchia zupełna, walka merów i komitetu centralnego, usuwania próżne pierwszych dążące do zgody, gdy drudzy niepewni jeszcze, czy cała gwardya narodowa stanie po ich stronie, domagali się skromnie swobody municypalnej. Strzały wymienione na pokojową manifestacyę na placu Vendôme, kilka ofiar, których krew zaczerwieniła bruk, rzuciły na miasto postrach. I podczas gdy powstanie tryumfujące owładało ostatecznie wszystkiemi ministeryami i całą administracyą, w Wersalu gniew i strach był wielki, rząd śpieszył się ze zgromadzeniem sił wojskowych, wystarczających na odparcie ataku, którego lada chwila się spodziewał. Najlepsze wojska z armii północnej i Loary zostały śpiesznie wezwane, w kilka dni zgromadzono osiemdziesiąt tysięcy ludzi, i ufność powróciła tak prędko, że dnia 2 kwietnia dwie dywizye, rozpoczynając kroki zaczepne odebrały federalistom Puteaux i Courbevoie.
Nazajutrz dopiero, gdy Maurycy wyruszył ze swym batalionem na zawojowanie Wersalu, w gorączce wspomnień, ujrzał smutną twarz Jana, wołającego doń: do widzenia! Atak na Wersal zdumiał i oburzył gwardyę narodową. Trzy kolumny, około piędziesięciu tysięcy ludzi, wyruszyło o świcie przez Bougival i Meudon, dla owładnięcia Zgromadzeniem monarchicznem i zbrodniarzem Thiersem. Była to wycieczka piorunowa, tak gorąco wymagana w czasie oblężenia, i Maurycy pytał się siebie, gdzie zobaczy Jana, może tam, śród trupów pobojowiska. Ale ucieczka prędko nastąpiła, zaledwie doszedł jego batalion do płaskowzgórza Bergères, na gościniec do Rueil, gdy nagle granaty, wystrzelone z Mont-Valérien, padły w jego szeregi. Wszyscy skamienieli, jedni sądzili że fort był zajęty przez współtowarzyszów, inni opowiadali, że komendant obiecał nie strzelać. Szalony popłoch ogarnął żołnierzy, bataliony się rozprysły, wbiegły pędem do Paryża, a czoło kolumny, obskoczone ruchem skrzydłowym generała Vinoy, zginęło prawie zupełnie w ulicach Rueil.
Maurycy, ocalawszy wśród rzezi, oburzony że się bić musiał, wrzał z nienawiści przeciw temu mniemanemu rządowi porządku i legalności, który bity w każdem spotkaniu z prusakami, odzyskiwał odwagę tylko wobec Paryża. A armia niemiecka jeszcze tu stała, od Saint-Denis do Charenton, przypatrując się temu pięknemu widowisku upadku narodu. W przystępie żądzy zniszczenia, jaka nim owładała, pochwalał pierwsze kroki gwałtowne, budowę barykad, zagradzających ulice i place, aresztowanie zakładników, arcybiskupa, księży, dawnych urzędników. Z obu stron zaczęły się okrucieństwa: Wersal rozstrzeliwał jeńców, Paryż wydawał dekret, że za jednego ze swych żołnierzy spadną trzy głowy zakładników, i resztę rozsądku, jaką jeszcze posiadał Maurycy, po tylu wstrząśnieniach i ruinach, niósł wicher szaleństwa, wiejący ze wszech stron. Komuna wydawała mu się jako mścicielka hańby, jako oswobodzicielka niosąca żelazo do odcięcia zgangrenowanych członków, jako ogień czyszczący. Wszystko to niezbyt jasno przedstawiało się jego umysłowi, wykształcenie przypominało mu po prostu wspomnienia klasyczne, miasta wolne i tryumfujące, federacye bogatych prowincyj, narzucające swe prawa światu. Jeżeli Paryż zwycięży, to ujrzy go w chwale, odradzającym Francyę przez sprawiedliwość, wolność wytwarzającym nową społeczność, wyniosłszy szczątki zbutwiałe przeszłości. Co prawda, to po wyborach, imiona członków komuny zdziwiły go nieco mieszaniną nadzwyczajną umiarkowanych, rewolucyonistów i socyalistów wszelkich odcieni, którym powierzono dokonanie wielkiego dzieła. Znał wielu z pomiędzy tych ludzi i uważał ich za zupełne mierności. Czyż najlepsi z nich nie rozbiją się, nie wyczerpią wobec chaosu idei, które przedstawiają? Ale w dniu, w którym komuna uroczyście się ukonstytuowała na placu Ratusza, podczas gdy działa grzmiały a czerwone chorągwie wiatr miotał, chciał o wszystkiem zapomnieć, podniecony znowu nadzieją bez granic. I rozpoczęły się nowe złudzenia wśród chorobliwego stanu umysłu, wśród kłamstw jednych i wiary pełnej uniesień drugich.
Przez cały kwiecień, Maurycy znajdował się w Neuilly. Wczesna wiosna rozbudziła kwitnące lilie, bito się wśród rozkosznej zieleni ogrodów i gwardya narodowa wracała wieczorem do domu z pękami kwiatów na końcu swych karabinów. Wojska zgromadzone teraz w Wersalu były tak liczne, że utworzono z nich dwie armie, jedną czynną pod rozkazami marszałka Mac-Mahona, drugą odwodową pod wodzą generała Vinoy. Co do komuny, to ta posiadała przeszło sto tysięcy gwardyi narodowej uruchomionej i prawie tyleż w rezerwie, ale właściwie biło się zaledwie piędziesiąt tysięcy. Plan ataku wersalczyków z każdym dniem wyraźniej się zarysowywał; po Neuilly zajęli oni zamek Bécon, potem Asnières, jedynie dla tego by ścisnąć koło osaczenia; liczyli oni na to, że jak tylko zdobędą szańce pod ogniem dośrodkowym Mont-Valérien i fortu Issy, to wejdą do miasta przez Point-du-Jour. Mont-Valérien należał do nich, wszystkie więc usiłowania ich skierowane były do owładnięcia Issy, który atakowali, korzystając z dawnych robót pruskich. Od połowy kwietnia ogień karabinowy i armatni nie ustawał. W Levallois, w Neuilly, walka trwała nieustannie, ogień tyralierski ciągły, dzień i noc. Działa wielkiego kalibru, osadzone na opancerzonych wagonach, jeżdżące koleją obwodową, strzelały do Asnières po nad Levallois. Głównie jednak w Vanves, w lasy, bombardowanie wywoływało straszne skutki, wszystkie szyby w Paryżu drżały, jak w najcięższych dniach oblężenia. A gdy dnia 9 maja, po pierwszym popłochu, fort Issy ostatecznie wpadł w ręce armii wersalskiej, był to dla komuny cios dotkliwy, cios, który wywołał najstraszliwsze skutki.
Maurycy cieszył się z utworzenia Komitetu ocalenia publicznego. Przychodziły mu na myśl wspomnienia historyczne, czyż nie wybiła bowiem godzina, w której należy się chwycić środków najenergiczniejszych, by zbawić ojczyznę? Ze wszystkich gwałtów jeden tylko zaniepokoił jego duszę tajemnie, to jest — obalenie kolumny Vendôme; oskarżał się jednak o słabość dziecięcą, zdawało mu się, że słyszy jeszcze opowiadania swego dziada o Marengo, Austerlitzu, Jenie, Eylau, Frydlandzie, Wagramie, Moskwie, opowiadania bohaterskie, na wspomnienie których dreszcz go ogarniał. Ale że zburzono dom Thiersa mordercy, że zatrzymano zakładników, jako gwarancyę i groźbę, czyż to nie były represalia słuszne, w tej nienawiści rosnącej wersalczyków przeciw Paryżowi, który bombardowali, w którym granaty dziurawiły dachy i zabijały kobiety? Posępna potrzeba niszczenia podniosła w nim głowę, w miarę jak się zbliżał koniec jego marzeń. Jeżeli idea sprawiedliwości i zemsty ma zginąć w potokach krwi, niech więc ziemia się rozpadnie, niech się przetworzy w jednem z tych zaburzeń kosmicznych, które odnawia życie! Niech Paryż runie, niech zgorzeje jak olbrzymi stos ofiarny, niż żeby miał zgnić w występku i nędzy wśród starej społeczności zepsutej przez ohydne zbrodnie! I miał jeszcze inne sny ponure, miasto olbrzymie zmienione w zgliszcza, szczątki tylko dymiące po obu brzegach rzeki, rana wypalona ogniem, katastrofa bez nazwy, bezprzykładna, z której wyjdzie lud nowy. Rozgorączkowywał się coraz bardziej obiegającemi pogłoskami o całych dzielnicach podminowanych, o katakumbach napełnionych prochem, o pomnikach, które mają być w powietrze wysadzone, o drutach elektrycznych łączących ze sobą miny, by jedna iskra mogła je naraz zapalić, o znacznych zapasach materyj palnych, zwłaszcza nafty, mogącej ulice i place zamienić w rzeki, w morza płomieni. Komuna przysięgała, że jeżeli wersalczycy wejdą, żaden z nich nie przejdzie po za barykady, tworzące kwadrat, bruk się zapadnie, domy runą, Paryż buchnie płomieniem i pochłonie wszystko!
Maurycy, zagłębiając się w te marzenia szalone, współcześnie czuł niezadowolenie głuche przeciw samej komunie. Nie miał ufności do ludzi, uważał ich za nieudolnych, szarpanych przez mnóstwo żywiołów sprzecznych, rozjątrzonych, niezgodnych i głupich, w miarę jak byli bardziej zagrożeni. Ze wszystkich reform społecznych, które komuna zapowiedziała, nie zdołała ani jednej urzeczywistnić i był pewnym, że niepozostawi za sobą żadnego dzieła trwałego. Główną jej wadą była rywalizacya, która ją zjadała, podejrzenia trawiące, wśród których żył każdy z jej członków. Wielu z umiarkowańszych, z zaniepokojonych nie brało udziału w jej posiedzeniach. Inni działali pod naciskiem wypadków, drżeli przed dyktaturą możliwą, przyszli do tego, że pojedyncze grupy zgromadzenia rewolucyjnego tępiły się nawzajem, pod pozorem zbawienia ojczyzny. Po Cluserecie, po Dąbrowskim, Rossel stał się podejrzanym. Delescluze, mianowany komisarzem cywilnym przy wojsku, nie mógł nic zrobić, pomimo wielkiej swej władzy. I wielkie usiłowania społeczne marnowały się, ginęły wśród odosobnienia, jakie z każdą godziną się zwiększało około tych ludzi ogarniętych niemocą, zdolnych tylko do czynów rozpaczy.
W Paryżu postrach wzrastał. Paryż zrazu rozdrażniony przeciw Wersalowi, jeszcze drżący od cierpień oblężenia, odsuwał się teraz od komuny. Przymusowe rekrutowanie, dekret wcielający do wojska wszystkich mężczyzn do lat czterdziestu, rozdrażnił ludzi spokojnych i spowodował tłumną ucieczkę. Uciekano przez Saint-Denis, pod przebraniami, z fałszywemi dokumentami alzackiemi, spuszczano się w rowy fortyfikacyj przy pomocy sznurów i drabin, podczas nocy ciemnych. Bogate mieszczaństwo oddawna się wyniosło. Żadna fabryka, żaden przemysł nie pracował. Nie było handlu, ani pracy, stan ciągłego próżniactwa, w oczekiwaniu pełnem niepokoju rozwiązania nieuniknionego. Lud żył ciągle tylko z żołdu gwardyi narodowej, z tych trzydziestu su, które płacono teraz z milionów zabranych Bankowi, owe trzydzieści su, dla których wielu szło do wojska, stały się w gruncie rzeczy jedną z przyczyn zaburzeń. Całe dzielnice opustoszały, sklepy były zamknięte, domy umarłe. Pod jasnem słońcem majowem, na ulicach pustych, spotykało się tylko wspaniałe pogrzeby federalistów poległych w bitwie, orszaki bez księży, karawany pokryte czerwonemi chorągwiami, za któremi szedł tłum niosący bukiety z nieśmiertelników. Kościoły zamknięte co wieczór przemieniały się w sale klubowe. Wszystkie dzienniki zawieszono, prócz rewolucyjnych. Był to Paryż zniszczony, ten wielki i nieszczęśliwy Paryż, który zachował do Zgromadzenia narodowego wstręt stolicy republikańskiej, w którym teraz szalał teroryzm komuny, niecierpliwość wyzwolenia się od niej wśród strasznych historyj jakie obiegały, aresztowania codziennego zakładników, beczek prochu znoszonych do kanałów, gdzie jak mówiono, stoją ludzie z pochodniami, czekając na sygnał.
Maurycy, który dotąd nigdy nie pijał, teraz niejako zatopił się w pijaństwie powszechnem. Zdarzało mu się teraz, gdy był na służbie na jakim posterunku wysuniętym, lub gdy noc przepędzał w kordegardzie, że wypijał szklankę koniaku. Jeżeli wypił drugą, wpadał w zapał pod wpływem alkoholu, który mu twarz zaogniał. Była to zaraza ogólna, upojenie się chroniczne, pozostałość pierwszego oblężenia, zaostrzona przez drugie, ta ludność pozbawiona chleba, ale mająca pełne beczki wódki i wina, którą nasycona, drżała jednak do gorzałki. W niedzielę, dnia 21 maja po raz pierwszy w swem życiu, Maurycy powrócił pijany do mieszkania przy ulicy Orties, gdzie od czasu do czasu noc przepędzał. Cały dzień przepędził w Neuilly, strzelając, pijąc z kolegami, w nadziei, że tym sposobem przezwycięży niezmierne znużenie, pod którem upadał. Potem napół nieprzytomny, resztką sił przywlókł się i rzucił na łóżko w swem mieszkaniu, raczej instynktem wiedziony, gdyż nigdy nie mógł sobie przypomnieć, jak się tu dostał. Nazajutrz, gdy słońce już było wysoko, odgłos dzwonów, bębnów i trąb zbudził go. Wczoraj w Pont-du-Jour, wersalczycy, znalazłszy jeden z szańców opuszczony, weszli swobodnie do Paryża.
Zeszedł, ubrawszy się pośpiesznie, z karabinem zarzuconym na plecy; gromada zmieszanych mocno towarzyszów, których spotkał w merostwie okręgu, opowiedziała mu zdarzenia wieczorne i nocne, wśród takiej wrzawy, że z trudnością mógł zrozumieć o co idzie. Od dziesięciu dni, odkąd fort Issy i wielka baterya w Montretout, wspierana przez Mont-Valérien, strzelała do szańców, szaniec w Saint-Cloud stał się niemożliwym do utrzymania; miano doń nazajutrz szturm przypuścić, gdy jeden z przechodniów, koło godziny piątej, widząc że nikt nie strzeże wałów, przywołał ruchem ręki straże, stojące najdalej w odległości piędziesięciu metrów. Nie zwlekając, zaraz dwie kompanie 37-go pułku liniowego, zajęły szaniec. Po nich cały korpus 4-ty, dowodzony przez generała Douay, wszedł tutaj. Przez całą noc wojska płynęły, jak nieprzerwana fala. O godzinie siódmej dywizya Vergé pomaszerowała ku mostowi Grenelle i posunęła się aż do Trocadéro. O godzinie dziewiątej, generał Clinchant wziął Passy i la Muette. O godzinie trzeciej rano, korpus I-szy obozował w lasku Bulońskim, a w tymże czasie dywizya Bruat przeszła Sekwanę dla zdobycia rogatki Sewrskiej i ułatwienia wejścia korpusowi 2-mu, który pod rozkazami generała Cissey, miał zająć dzielnicę Grenelle w godzinę później. Tym sposobem, dnia 22 rano, armia wersalska była panią Trocadéro i la Muette na brzegu prawym, Grenelle na brzegu lewym; stało się to wśród oszołomienia, gniewu i nieładu w komunie, która wołała że to zdrada i traciła przytomność ducha wobec upadku nieuniknionego.
Gdy Maurycy zrozumiał, pierwszą jego myślą było, że nadszedł koniec i najlepiej będzie odebrać sobie życie. Ale dzwony biły nieustannie, bębny grzmiały coraz silniej, kobiety, nawet dzieci pracowały przy barykadach, ulice napełniały się rozgorączkowanemi batalionami, zwołanemi pośpiesznie, biegnącemi na swe stanowiska bojowe. Koło południa nadzieja nieśmiertelna odżyła w sercach rozegzaltowanych żołnierzy komuny, zdecydowanych zwyciężyć, zwłaszcza gdy się przekonano, że wersalczycy, jeszcze się nie ruszyli. Ta armia, której lękali się, że zobaczą w Tuileryach w ciągu dwóch godzin, działała z nadzwyczajną ostrożnością, nauczona smutnem doświadczeniem, przesadzając w trzymaniu się taktyki, której nauczyli ją prusacy tak boleśnie. W ratuszu, komitet ocalenia publicznego i Delescluze, komisarz wojskowy, organizowali i kierowali obroną. Mówiono, że z pogardą odrzucili ostatnie usiłowanie zgody. To rozpalało odwagę, tryumf Paryża stawał się pewnym, opór wszędzie miał być rozpaczliwy, jak atak miał być nieubłagany, wśród nienawiści przepełnionej kłamstwami i okrucieństwami, jakie gorzały w sercach obu armii. Dzień ten Maurycy przepędził w okolicy Pola Marsowego i Inwalidów, cofając się wolno, z ulicy na ulicę, strzelając ciągle, nie mógł odszukać swego batalionu, walczył z nieznanymi sobie kolegami, zaprowadzony przez nich na brzeg lewy, nie wiedząc nawet kiedy i jak. Koło godziny czwartej bronili oni barykady; opuścili ją dopiero o zmroku, gdy się dowiedzieli że dywizya Bruat, maszerując wzdłuż wybrzeża, owładnęła gmachem Ciała prawodawczego. O mało nie dostali się do niewoli, z wielkim trudem wydobyli się na ulicę Lille, okrążając przez ulicę Św. Dominika i Bellechasse. Gdy noc zapadła, armia wersalska zajmowała linię, wychodzącą od rogatki Vanves, przez gmach Ciała prawodawczego, pałac Elizejski, kościół Św. Augustyna, dworzec Saint-Lazare i dotykającą się rogatki Asnières.
Następujący dzień, 23, wtorek wiosenny, oblany jasnem i ciepłem słońcem, był dla Maurycego dniem straszliwym. Kilkuset federalistów, do których należał, składało się z ludzi rozmaitych batalionów, trzymało jeszcze w swym ręku całą dzielnicę, od wybrzeża aż do ulicy Św. Dominika. Większość biwakowała na ulicy Lille, w ogrodach pałacowych, znajdujących się tamże. On sam zasnął głęboko, na trawniku, obok pałacu Legii honorowej. Od rana sądził, że wojska wyruszą z gmachu Ciała prawodawczego i odrzucą ich po za barykady ulicy du Bac. Tymczasem godziny upływały i atak nie następował. Wymieniano tylko kule bezcelowo z jednego końca ulicy na drugi. Wersalczycy wykonywali swój plan z rozsądną powolnością, z postanowieniem nieuderzania od czoła na potężne fortyfikacye, jakie powstańcy urządzili na tarasie Tuileryjskim, zamierzając je okrążyć od prawego i lewego, wzdłuż szańców, tak żeby najprzód zawładnąć Montmartrem i Obserwatoryum, ażeby tym sposobem całą dzielnicę środkową otoczyć siecią ogromną. Około drugiej godziny Maurycy słyszał jak mówiono, że sztandar trójkolorowy powiewa na Montmartre; zaatakowana przez trzy korpusy armii naraz, które rzuciły swe bataliony na wzgórze od północy i wschodu, przez ulice Lepic, Saules i Mont-Cenis, wielka baterya w Moulins de la Galotte została zdobyta; i zwycięzcy wylewali się na Paryż, opanowując plac Św. Jerzego, Matki Boskiej Loretańskiej, merostwo przy ulicy Drouot, nową Operę; podczas gdy na lewym brzegu, ruch okolny, począwszy od cmentarza Montparnasse, zajął plac Enfer i jarmark koński. Zdumienie, wściekłość i przestrach wzbudzały te wiadomości, ten postęp tak nagły wojsk. Jakto? Montmartre wzięte w dwie godziny, Montmartre cytadela powstania, pełna chwały i niezdobyta! Maurycy wkrótce zauważył, że szeregi rzedzieją, że kobiety, drżąc, wymykają się cichaczem, biegną myć sobie ręce, przyodziewać się w bluzy w obawie represji. Obiegała pogłoska, że zostaną okrążeni przez Croix-Rouge, na który atak przygotowywano. Już barykady na ulicy Martignac i Bellechasse zostały wzięte, dostrzegano już czerwone spodnie z wylotu ulicy Lille. Pozostali wkrótce tylko silnie przekonani i zaciekli, Maurycy i piędziesięciu innych, zdecydowanych na śmierć, zabiwszy jak można najwięcej tych wersalczyków, którzy obchodzili się z federalistami, jak z rozbójnikami, którzy rozstrzeliwali jeńców, po za linią bitwy. Od wczoraj straszliwa nienawiść wzrosła, było to wytępienie między tymi buntownikami umierającymi za swe marzenia, i tą armią dyszącą namiętnościami reakcyjnemi, rozdrażnioną, że jeszcze bić się musi.
Koło godziny piątej, gdy Maurycy i jego towarzysze cofać się poczęli ostatecznie po za barykady ulicy Bac, przemykając się z bramy do bramy na ulicy Lille, strzelając ciągle, ujrzeli nagle olbrzymi dym czarny, wydobywający się z otwartego okna pałacu Legii honorowej. Był to pierwszy pożar, rozniecony w Paryżu; i Maurycy, pod wpływem wściekłego szaleństwa, które nim owładnęło, uczuł radość dziką. Wybiła godzina, niech więc całe miasto goreje, jak stos olbrzymi, niech ogień oczyszcza świat! Nagle został mocno zdziwiony; pięciu czy sześciu ludzi, wybiegło szybko z pałacu, a na ich czele, biegł jakiś wysoki chwat, w którym poznał Chouteau, swego dawnego kolegę w pułku 106-ym. Po dniu 18 marca, widział go już raz, w czapce obszytej galonami, obecnie spostrzegł, że cały jest pokryty galonami, widocznie należał do sztabu jakiegoś generała, który się wcale nie bił. Przypomniał sobie pewną historyę, jaką mu niedawno opowiadano, że Chouteau mieszkał w pałacu Legii honorowej, żył tam w towarzystwie kochanki, wśród biesiad nieustannych, kładąc się w butach na miękie przepyszne łóżka, strzelając dla żartów w lustra z rewolweru. Zapewniano nawet, że jego kochanka, pod pozorem zakupywania wiktuałów na targu, wyjeżdżała codzień rano w pojeździe dworskim, wywożąc stosy bielizny skradzionej, zegary i meble. I Maurycy, widząc go biegnącego ze swymi ludźmi, trzymającego w ręku kociołek z naftą, uczuł głębokie niezadowolenie, okropną wątpliwość, która zachwiała odrazu jego dotychczasową wiarę. Czyż dzieło straszliwe, może być dobrem, gdy taki człowiek doń się zabiera?
Upływały godziny, bił się teraz z rozpaczą, mając jedno tylko pragnienie, żeby umrzeć. Jeżeli się omylił, to niechże przynajmniej błąd swój krwią okupi! Barykada, zamykająca ulicę Lille, na wysokości ulicy Bac, była bardzo silna, zbudowana z worków i beczek z ziemią, zaopatrzona z czoła w głęboki rów. Bronił jej z kilkunastu zaledwie federalistami, wszyscy do połowy zakryci, zabijając na pewno każdego żołnierza, który się pokazał. On sam, aż do zmroku nie ruszył się, wystrzelił swe ładunki, milczący, oszalały z rozpaczy. Widział jak zwiększał się w pałacu Legii honorowej dym gęsty, który wiatr rozwłóczył po ulicy, choć w szarym blasku kończącego się dnia, ognia dojrzeć nie można było. W sąsiednim pałacu także wybuchnął pożar. Nagle jeden z kolegów nadbiegł doń z ostrzeżeniem, że żołnierze, nie mogąc zdobyć barykady od czoła, zaczęli przemykać się przez ogrody i domy, przebijając mury oskardami. Wszystko więc było skończone, mogli się tu zjawić lada chwila. Jakoż przy blasku płomienia wydobywającego się z okien, zauważył Chouteau i jego ludzi wdzierających się szybko do jednego z domów narożnych, z naftą i pochodniami. W pół godziny później, pod niebem czarnem, cały kwadrat domów się palił; on zaś ciągle ukryty po za beczkami i workami, korzystał z nagłej jasności, by zabijać żołnierzy nierozsądnych, którzy zapuszczali się w ulicę.
Jak długo Maurycy strzelał? Nie miał pojęcia o czasie i miejscu. Mogła być godzina dziewiąta, może dziesiąta. Straszliwa czynność, której się oddawał, sprawiała mu nudności, jak gdyby wypił kiepskiego wina. Dokoła niego domy gorejące, sprawiały żar nieznośny, dusiły go rozgrzanem silnie powietrzem; kwadrat zamknięty przez góry wyrwanego bruku zmienił się w obóz oszańcowany, trawiony przez pożar, przez deszcz spadających szczątków płomienistych. Wszak taki był rozkaz, — zapalać całe dzielnice, po opuszczeniu barykad, palić Paryż i zgliszcza tylko oddawać. Zauważył, że nie tylko na ulicy Bac palą się domy. Przed sobą widział niebo, pokryte olbrzymią łuną krwawą, słyszał warczenie dalekie, jak gdyby całe miasto gorzało. Na prawo, wzdłuż Sekwany, wybuchły nowe wielkie płomienie. Oddawna stracił już z oczów Chouteau, który uciekł przed kulami. Z pomiędzy towarzyszów Maurycego, najzawziętsi wymykali się jeden za drugim, przestraszeni wieścią, że mogą być lada chwila otoczeni. W końcu został sam, wyciągnięty między dwoma workami z piaskiem, i strzelał ciągle, gdy żołnierze, przedostawszy się przez podwórza i ogrody, wydostali się przez jakiś dom na ulicy Bac i rzucili się naprzód.
Maurycy w zapale tej walki ostatniej, od dwóch dni, nie pomyślał o Janie. I Jan także, od chwili gdy wszedł do Paryża ze swym pułkiem, którym wzmocniono dywizyę Bruat, nie pamiętał wcale o Maurycym. Wczoraj strzelał na polu Marsowem i na stoku Inwalidów. Dziś dopiero koło południa opuścił Palais Bourbon, by zdobyć okoliczne barykady, aż do ulicy Saints-Pères. Tak spokojny zwykle, powoli wpadł w rozdrażnienie w tej wojnie bratobójczej, wśród towarzyszów, którzy gorąco pragnęli spoczynku po tylu trudach. Jeńcy, których odsyłano z Niemiec i wcielano do pułków, przybywali wcale nieoburzeni na Paryż, ale opowiadania o okropnościach komuny rozdrażniły ich mocno. Co do Jana, to raniły one jego poczucie praw własności i porządku. Był on zawsze chłopem rozsądnym, pragnącym pokoju, żeby można znów pracować, zarabiać, obmyć się z krwi! Najbardziej jednak, wśród tego gniewu wzrastającego w nim ciągle, doprowadzały go do szaleństwa pożary. Palić domy, pałace, dla tego tylko, że się jest słabszym, nie! to za wiele! Tylko zbóje mogą robić coś podobnego! A choć wczoraj sumaryczne egzekucye oburzały go, to dziś nie był już panem siebie, stał się dzikim, bił, mordował z oczami wytrzeszczonemi od gniewu.
Jan wskoczył gwałtownie na ulicę Bac z kilku żołnierzami swej sekcyi. Z początku nie dostrzegł nikogo, myślał, że barykada została opanowana. Potem, tam między dwoma workami z piasku zauważył jakiegoś komunarda, który się ruszał, mierzył i strzelał jeszcze w ulicę Lille. I jak gdyby popchnięty przez szalone przeznaczenie losu, skoczył i przybił bagnetem człowieka do barykady.
Maurycy nie miał czasu się odwrócić. Krzyknął i podniósł głowę. Pożar oblał go blaskiem oślepiającym.
— O Janie, mój stary Janie, więc to ty?
Umrzeć chciał, gorąco pragnął. Ale umrzeć z ręki swego brata, tego było za wiele, to gorzką boleścią zatruwało mu konanie.
— A więc to ty, Janie, mój stary Janie?
Jan, jakby piorunem rażony, oszołomiony cały patrzał na niego. Sam tu był, inni żołnierze poczęli ścigać uciekających. W około nich pożar ciskał wysokie płomienie, okna żygały językami krwawemi, słychać było trzask zapadających się sufitów. I Jan ukląkł przy Maurycym, łkając głośno, dotykając go się, pragnąc go podnieść, przekonać się, czy nie możnaby go jeszcze ocalić.
— O! mój chłopcze, mój biedny chłopcze!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.