Pogrom (Zola)/Część trzecia/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pogrom
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. P.
Tytuł orygin. La Débâcle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

W Sedanie, przy ulicy Maqua, u Delaherche’ów, życie przybrało zwykłe formy po strasznych wstrząśnięciach bitwy i kapitulacyi; i przeszło od czterech miesięcy, dzień upływał za dniem pod ponurym uciskiem pruskiego najazdu.
Jeden tylko kącik obszernych zabudowań fabrycznych był zamknięty, jakby niezamieszkały; był to pokój, wychodzący na ulicę, w końcu apartamentów gospodarza, zajęty ciągle przez pułkownika de Vineuil. Gdy inne okna otwierano, i wpuszczano przez nie wszelkie odgłosy życia, tu były zamknięte, z firankami starannie zapuszczonemi. Pułkownik uskarżał się, że silne światło sprawia mu ból oczów; i jakkolwiek nie bardzo temu wierzono, jednakże zgodnie z jego wolą, palono u niego dzień i noc lampę. Przez długie dwa miesiące nie opuszczał łóżka, chociaż major Bouroche utrzymywał, że to jest tylko pękniecie kostki; rana się nie goiła i wystąpiły najróżnorodniejsze komplikacye. Teraz wstawał już, ale tak był zgnębiony moralnie, tak chory, uparty, gniewny, że przepędzał dnie, leżąc na sofie, przed kominkiem, w którym palił się zawsze ogień wesoły. Chudł, mizerniał i doktór, który go leczył, był bardzo zdziwiony, nie mogąc wykryć żadnej przyczyny tej śmierci powolnej. Gasł jak płomyk.
Pani Delaherche, matka, zamknęła się z nim, zaraz nazajutrz po okupacyi. Widocznie musieli się porozumieć ze sobą w kilku słowach, raz na zawsze, co do tego wspólnego zamknięcia się w głębi mieszkania, dopóki prusacy stać będą w domu. Wielu z tych ostatnich przepędziło tu po dwie lub trzy noce, a pewien kapitan, pan de Gartlauben, sypiał tu jeszcze. Zresztą, ani pułkownik, ani starsza pani Delaherche, nie mówili o tych rzeczach. Pomimo swych siedmdziesięciu ośmiu lat, wstawała o świcie, zasiadała w fotelu wprost swego przyjaciela, po drugiej stronie kominka; i przy nieruchomym blasku lampy, robiła pończochy dla ubogich dzieci; on zaś, z okiem wlepionem w ognisko, nigdy nic nie robił, ani żył ani umierał, pogrążony w jednej myśli, drętwiejąc coraz więcej. Przez cały dzień nie zamienili ze sobą dwudziestu słów nawet, a ilekroć ona, powróciwszy z innych pokoi, przynosiła jaką wiadomość, powstrzymywał ją ruchem ręki, tak że nie przenikały tu żadne odgłosy życia zewnętrznego, nie wiedziano o oblężeniu Paryża, o klęsce nad Loarą, o codziennych cierpieniach najazdu. Ale napróżno pułkownik w tym grobie dobrowolnym osłaniał się od światła dziennego, zatykał oba uszy, dobiegała jednak do niego przez szpary, przez powietrze, którem oddychał, wszystka żałoba śmiertelna kraju, gdyż od czasu do czasu robił wrażenie człowieka otrutego, umierającego powoli.
Tymczasem sam Delaherche, powodowany swą ruchliwością, kręcił się, biegał i starał otworzyć fabrykę. Zdołał zaledwie wprawić w ruch kilka oddziałów, wśród braku robotników i klientów. Wreszcie dla zapełnienia smutnego czasu, przyszła mu myśl zrobienia zupełnego inwentarza swego domu i wystudyowania niektórych ulepszeń, o których oddawna marzył. Miał właśnie pod ręką do pomocy w tej pracy pewnego młodego człowieka, który się znalazł u niego po bitwie, syna jednego ze swych klientów. Edmund Lagarde wychował się w Passy, w małym sklepiku nowości swego ojca, sierżanta z 5-go pułku liniowego, liczył teraz zaledwie dwadzieścia trzy lata, a wyglądał na osiemnaście; bił się tak walecznie i z taką zaciętością, że wyszedł z boju z lewą ręką strzaskaną przez ostatnie prawie kule, koło godziny piątej, u bramy Ménil. Delaherche, gdy usunięto z jego szopy rannych, zajął się nim z dobrego serca. Tym sposobem Edmund stał się członkiem rodziny, jadł, spał, żył tutaj, teraz już wyleczony i pełnił obowiązki sekretarza fabrykanta sukna, czekając na możność powrotu do Paryża. Dzięki poparciu Delaherche’a, oraz na mocy uroczystego, jakie dał, przyrzeczenia, że nie ucieknie, władze pruskie zostawiły go w spokoju. Był to blondynek z niebieskiemi oczami, śliczny jak kobieta, przytem tak lękliwy, że się rumienił za najmniejszem słówkiem. Matka go wychowała, oddając ostatni grosz, wszystkie dochody ze swego drobnego handlu, by mógł się uczyć w kolegium. Ubóstwiał on Paryż i żałował go namiętnie przed Gilbertą, ten cherubin raniony, doglądany przez młodą kobietę po koleżeńsku.
Wreszcie, w domu znalazł się nowy gość, pan de Gartlauben, kapitan landwery, którego pułk zastąpił w Sedanie wojska czynne. Pomimo nizkiego stopnia, była to osobistość bardzo wpływowa, gdyż miał wuja, gubernatora generalnego w Reims, który w całej okolicy posiadał władzę nieograniczoną. On także udawał, że kocha Paryż, że w nim niegdyś mieszkał i znał jego wykwintną grzeczność; jakoż starał się o to, by uchodzić za mężczyznę dobrze wychowanego, ukrywając pod tą pokrywką wrodzone sobie gburostwo. Zawsze opięty w mundurze, był wysoki i tęgi, ukrywał swe lata, rozpaczając nad swym czterdziestym piątym rokiem. Gdyby miał więcej inteligencyi, mógłby być strasznym; ale jego próżność, przechodząca wszelkie granice, sprawiała mu ciągłe zadowolenie, gdyż nie mógł przypuszczać, by ktoś sobie drwił z niego.
Później, stał się on prawdziwym zbawcą Delaherche’a. Ale w pierwszych chwilach, zaraz po kapitulacyi, jakież były dni opłakane! Sedan opanowany, zalany przez żołnierzy niemieckich, drżał w obawie rabunku. Potem wojska zwycięzkie odpłynęły ku dolinie Sekwany, została się tylko załoga, i miasto zmieniło się w pewien rodzaj cichego cmentarza; domy były ciągle zamknięte, sklepy zabite, ulice ze zmrokiem pustoszały; milczenie ich przerywały tylko ciężkie kroki i gardłowe krzyki patroli, nie przychodził już ani jeden dziennik, ani jeden list. Była to kryjówka zamurowana, nagłe odcięcie wśród niewiadomości i obawy nowych klęsk, których zbliżanie się przeczuwano. Na dobitkę, głód był coraz większy. Pewnego poranku obudzono się bez chleba, bez mięsa, kraj zniszczony, jakby pożarty przez przelot szarańczy, odkąd setki tysięcy ludzi, jak fala wezbrana tędy przepłynęło. Miasto miało tylko na dwa dni żywności i musiano odwołać się do Belgii; wszystko teraz przywożono z sąsiedniego kraju, przez granicę otwartą, gdzie komora celna zniknęła, porwana przez katastrofę. Były to zresztą ciągłe udręczenia, walka rozpoczynająca się każdego dnia, między komendanturą pruską rezydującą w Podprefekturze i radą municypalną zasiadającą nieustannie w Ratuszu. Ta ostatnia, bohaterka w swym oporze administracyjnym, napróżno opierała się, ustępując krok za krokiem, a mieszkańcy upadali pod wymaganiami ciągle rosnącemi, pod fantazyą i częstemi rekwizycyami.
Z początku Delaherche doznał wielce przykrości od żołnierzy i oficerów, którzy u niego stanęli kwaterą. Wszystkie narodowości przeszły przez jego dom z fajką w rękach. Codzień nagle wpadało do miasta dwa lub trzy tysiące ludzi, piechoty, jazdy, artyleryi; a ponieważ ludzie ci mieli prawo tylko do dachu i ognia, uciekali się więc nieraz do rozmaitych sposobów zdobycia sobie żywności. Pokoje, w których kwaterowali, zanieczyszczali obrzydliwie. Niekiedy oficerowie przychodzili pijani i byli jeszcze nieznośniejsi od żołnierzy. Mimo to karność była tak surową, że fakta gwałtu i rabunku były rzadkością. W całym Sedanie znieważono tylko dwie kobiety. Później dopiero, gdy Paryż się opierał dawali uczuwać dotkliwiej swą władzę, rozwścieczeni, że wojna się przedłuża, zaniepokojeni postawą prowincyi, lękając się ciągle powszechnego powstania, tej wojny wilczej, jaką im wypowiedzieli wolni strzelcy.
Delaherche miał u siebie na kwaterze komendanta kirasyerów, który spał w butach i odjechawszy zaplugawił nawet kominek. Po nim w drugiej połowie września, zjawił się u niego pewnego deszczowego wieczoru kapitan Gartlauben. Pierwsze chwile były dość przykre. Mówił głośno, domagał się pokoju najpiękniejszego, dzwonił szablą po schodach. Ale zobaczywszy Gilbertę, stał się przyzwoitym, zamknął się, zmienił głos i kłaniał się grzecznie. Pochlebiano mu bardzo, gdyż wiedziano, że jedno jego słówko u pułkownika, komenderującego w Sedanie, wystarczało, by zmniejszono rekwizycyę lub wypuszczono jakiego więźnia. Właśnie jego wuj, gubernator generalny w Reims, wydał świeżo proklamacyę surową i chłodną, ogłaszającą stan wojenny i grożącą karą śmierci wszystkim, którzyby pomagali nieprzyjacielowi, czy to jako szpiedzy, czy też wprowadzając na błędne drogi wojska niemieckie, czy niszcząc mosty i drogi, linie telegraficzne i koleje żelazne. Nieprzyjaciel, to francuzi; i serca mieszkańców pękały z gniewu, gdy czytali wielką plakatę białą, przybitą do do drzwi komendantury, czyniącą zbrodnię z ich obaw i ich pragnień. Jakże boleśnie było dowiadywać się o nowych zwycięztwach armii niemieckiej, z okrzyku: hurra! jaki wydawała załoga! Tak więc każdy dzień przynosił nową żałobę, żołnierze rozpalali wielkie ognie, śpiewali, pili przez całą noc, podczas gdy mieszkańcy zmuszeni do znajdowania się w domach już o godzinie dziewiątej, słuchać musieli tego wszystkiego w głębi owych domów czarnych, pełni niepewności, odgadując nowe nieszczęście. Właśnie wśród takiej okoliczności, w połowie października, pan Gartlauben okazał po raz pierwszy nieco delikatności. Od rana Sedan jakby się odrodził, opowiadano sobie o wielkiem zwycięztwie armii Loary, która jest w marszu dla oswobodzenia Paryża. Ale nie pierwszy to już raz najlepsze wieści zmieniały się w doniesienie nowej klęski! I w rzeczy samej wieczorem dowiedziano się, że wojska bawarskie zawładnęły Orleanem. Na ulicy Maqua, w domu stojącym naprzeciw fabryki, żołnierze tak mocno hałasowali, że kapitan, spostrzegłszy że to drażni Gilbertę, sam poszedł, by uciszyć tę wrzawę niewłaściwą.
W ciągu następnego miesiąca, Gartlauben oddał jeszcze parę innych usług. Władze pruskie zreorganizowały służbę administracyjną, ustanowiono podprefekta niemieckiego, co jednak nie powstrzymało ucisku, jakkolwiek nowy podprefekt wydawał się być człowiekiem rozsądnym. Wśród ciągłych zatargów, jakie powstawały między komendanturą i radą municypalną, najczęściej szło o podwody; otóż pewnego dnia, gdy Delaherche nie był w stanie posłać do Podprefektury swego powoziku zaprzężonego w dwa konie, podniosła się o to wielka burza; mer został przyaresztowany, sam fabrykant poszedłby niechybnie do cytadeli, gdyby nie Gartlauben, który załatwił sprawę bardzo szybko. Innego dnia jego wdanie się spowodowało odroczenie dla miasta w opłacie trzydziestu tysięcy franków kary za to, że nie we właściwym czasie zajęło się odbudowaniem mostu w Villet, mostu zburzonego przez prusaków, historya opłakana, która zrujnowała i oburzyła Sedan. Największą jednak wdzięczność zjednał sobie u Delaherche’a jego gość po poddaniu się Metzu. Straszna ta historya stała się dla mieszkańców istnem uderzeniem pioruna, zniszczeniem ostatniej ich nadziei; zaraz potem rozpoczęły się uciążliwe przechody wojsk, potok ludzi płynący od Metzu, armia Fryderyka Karola posuwająca się ku Loarze, armia generała Manteufla maszerująca na Amiens i Rouen, inne korpusy idące dla pomagania oblegającym Paryż. Przez kilka dni domy były przepełnione żołnierzami, piekarnie i jatki rzeźnicze zostały wyprzątnięte do okruszyny, do ostatniej kostki, bruk uliczny cuchnął wonią potu, jak po przejściu wielkich trzód wędrownych. Jedna tylko fabryka przy ulicy Maqua nie ucierpiała nic z tego napływu trzód ludzkich, ochraniana ręką przyjacielską, przyjąwszy na kwaterę zaledwie kilku naczelników, dobrze wychowanych.
To też Delaherche powoli pozbył się swej postawy chłodnej. Cała bowiem rodzina mieszczańska zamknęła się była w głębi swych apartamentów, unikając wszelkich stosunków z oficerami, którzy u niej mieszkali. Ale on sam, podbudzony nieustanną potrzebą mówienia, podobania się, używania życia, cierpiał wiele w tej roli zwyciężonego i dąsającego się. Jego wielki dom, cichy i chłodny, w którym każdy żył swym dworem, z surowością i gniewem, ciążył mu bardzo. To też zaczął od tego, że pewnego dnia zaczepił Gartlaubena na schodach, dla podziękowania mu za jego usługi. I powoli weszło to w zwyczaj, że obaj zamieniali ze sobą kilka słów, ilekroć się spotkali, tak że pewnego wieczoru kapitan siedział w gabinecie fabrykanta, przy kominku, na którym gorzał wielki ogień z drew dębowych, paląc cygara, gwarząc jak niedawno poznany przyjaciel. Przez pierwsze dwa tygodnie Gilberta się nie pokazywała, kapitan udawał że nie wie nawet o jej istnieniu, jakkolwiek za najmniejszym szelestem żywo zwracał oczy ku drzwiom sąsiedniego pokoju. Zdawało się, że stara się usilnie, by zapomniano o jego położeniu zwycięzcy, okazywał umysł liberalny i pojętny, szydząc chętnie z niektórych śmiesznych domagań się pruskich. Jednego dnia np. zażądano trumny i bandaża; ten bandaż i ta trumna ubawiła go wielce. Na resztę, na węgle kamienne, oliwę, cukier, masło, chleb, mięso, nie licząc ubrania, pieców, lamp, wszystkiego tego, jednem słowem, co potrzeba do jedzenia i życia codziennego, ruszał tylko ramionami. Cóż robić? mówił, jest to nieznośnem, może nawet żądania są za wielkie, ale jest to wojna, i musimy żyć kosztem kraju nieprzyjacielskiego. Delaherche, którego nieustanne te rekwizycye gniewały, wywnętrzał się ze swobodą, trutynował je co wieczór, niby wydatki swego stołu. Mimo to raz tylko żywo się starli w kwestyi kontrybucyi jednego miliona, jaki prefekt pruski Rethel nałożył na departament Ardennów, pod pozorem wynagrodzenia strat zadanych niemcom przez okręty wojenne francuzkie i wypędzenie niemców, zamieszkałych we Francyi. Przy rozdziale, na Sedan przypadło czterdzieści dwa tysiące franków. Wysilał się dowieść swemu gościowi, że to było niewłaściwem, że położenie miasta jest wyjątkowe, że za dużo ucierpiało, by miało jeszcze płacić. Zresztą, z tych rozpraw rozchodzili się bardziej ze sobą spoufaleni, on zadowolony, że się nagadał, prusak ucieszony że dał dowody grzeczności czysto paryzkiej.
Pewnego wieczoru, Gilberta się ukazała, ze swą minką roztrzepaną. Zatrzymała się, udając zdziwienie. Pan Gartlauben podniósł się i na tyle był dyskretny, że natychmiast wyszedł. Ale nazajutrz zastał tu już Gilbertę i usiadł na swem zwykłem miejscu przy kominku. Odtąd rozpoczęły się urocze wieczory, które przepędzano w tym gabinecie a nie w salonie, co nadawało im pewien ton wyróżniającej serdeczności. A nawet później, gdy młoda kobieta zgodziła się grać na fortepianie na prośbę swego gościa, który lubił muzykę, poszła sama do salonu sąsiedniego, pozostawiając tylko drzwi otwarte. W tej zimie ostrej, stare dęby ardeńskie paliły się wielkim płomieniem w głębi wysokiego kominka; koło godziny dziesiątej pito herbatę, gawędzono wśród przyjemnego ciepła obszernego pokoju. I widocznem było, że Gartlauben zakochał się szalenie w tej młodej i śmiejącej się kobiecie, która kokietowała go tak samo, jak niegdyś w Charleville przyjaciół kapitana Beaudoin. Ubierał się teraz starannie, okazywał wytworną galanteryę, cieszył się z najdrobniejszej łaski, dręczony jedyną troską, by nie uchodził za barbarzyńcę, za gburowatego żołdaka gwałcącego kobiety.
Tym sposobem w obszernym czarnym domu przy ulicy Maqua, życie się niejako rozjaśniło. Podczas gdy przy obiadach Edmund, ze swą piękną twarzą cherubina zranionego, odpowiadał półsłówkami gadulstwu nieprzerwanemu Delaherche’a, gdy rumienił się ilekroć Gilberta poprosiła go o podanie soli, — gdy wieczorem pan Gartlauben, z mdlejącemi oczyma, siedział w gabinecie i wsłuchiwał się w sonatę Mozarta, którą młoda kobieta grała dlań w głębi salonu — to w pokoju sąsiednim, gdzie mieszkał pułkownik de Vineuil i pani Delaherche panowała cisza, firanki były zapuszczone, lampa wiecznie się paliła, niby w grobie oświeconym przez gromnicę. Grudzień zasypał miasto śniegiem, rozpaczliwe nowiny dusiły się w ostrym mrozie. Po klęsce generała Ducrot pod Champigny, po utracie Orleanu, pozostała smutna nadzieja, że ziemia francuzka stanie się ziemią-mścicielką, ziemią wytępienia, pożerającą swych wrogów. Niech więc śnieg pada gęstemi płatami, niech ziemia pęka od mrozu, byle całe Niemcy znalazły tu swój grób! I nowy niepokój owładnął panią Delaherche-matkę. Pewnej nocy, gdy jej syn pojechał do Belgii za interesami, usłyszała przechodząc koło sypialni Gilberty, lekki szmer głosów, stłumione pocałunki, pomieszane ze śmiechem. Zgryziona poszła do siebie, przestraszona ohydą, którą podejrzywała; to nikt inny tylko prusak tam był; wszak spostrzegła już jak się porozumiewali oczami, i pod ciosem tej nowej hańby czuła, że słabnie. Ach ta kobieta, którą syn wprowadził, mimo jej woli do domu, ta kobieta żądna rozkoszy, której raz już przebaczyła, nic nie mówiąc, po śmierci kapitana Beaudoin! I znów się to rozpoczyna, i teraz jest to ostatniem łajdactwem! Co ma zrobić? tego rodzaju ohyda nie może pod jej dachem trwać dalej. Smutek odosobnienia wzrastał w niej ciągle, były dnie, w których staczała ze sobą ciężkie walki; kiedy wchodziła do pułkownika, smutna, milcząca całemi godzinami, ze łzami w oczach, to patrzał na nią i wyobrażał sobie, że Francya doznała nowej klęski.
Takie było położenie, gdy Henryeta pewnego poranku zjawiła się przy ulicy Maqua, by namówić Delaherche’ów o wdanie się w sprawę wuja Fouchard. Słyszała, jak mówiono z uśmiechem o wpływie przeważnym, jaki miała posiadać Gilberta nad Gartlauben. To też stanęła z pewnem zakłopotaniem przed panią Delaherche, którą spotkała najprzód na schodach, idącą do pułkownika i której uważała za stosowne wyjaśnić powód swego przybycia.
— Pani wdasz się w to!... mój wuj jest w położeniu straszliwem, mówią, że go wyślą do Niemiec.
Pani Delaherche, choć kochała Henryetę, zawołała z gniewem:
— Ależ moje dziecko, ja tu nic zrobić nie mogę... to nie do mnie należało się udać...
Później, widząc wzruszenie w proszącej, dodała:
— Źleś trafiła, mój syn odjeżdża dziś wieczór do Brukselli... Zresztą, podobnie, jak ja, nie ma on żadnego wpływu... Udaj się do mej synowej, ona może wszystko...
I odeszła od Henryety zdumionej, przekonanej teraz, że tu rozgrywa się jakiś dramat rodzinny. Od wczoraj pani Delaherche zdecydowała się powiedzieć wszystko synowi, przed jego odjazdem do Belgii, gdzie miał traktować o znaczne zakupno węgla kamiennego, w nadziei otworzenia znów swej fabryki. Nie mogła pozwolić, by znów, w czasie tej nieobecności, rozpoczęły się dawne obok niej obrzydliwości. Czekała więc aż zdecyduje się stanowczo jechać, by z nim pomówić. Będzie to zapadnięcie się niejako całego domu; prusak zostanie wypędzony, żona wygnana na ulicę, jej nazwisko ohydnie umieszczone na plakatach ulicznych, jak to grożono każdej kobiecie, które się odda niemcowi.
Gdy Gilberta zobaczyła Henryetę, wydała okrzyk radości:
— Ach, jakżem szczęśliwa, że cię widzę!... Jakże to dawno już, jak się prędko starzejemy wśród tych szkaradnych historyj!
Zaprowadziła ją do swego pokoju, umieściła na kanapie, przytuliła się do niej!
— No, co? zjesz z nami śniadanie... Ale najprzód, pomówimy. Musisz mieć tyle do powiedzenia! Wiem, że nie masz żadnych wiadomości o bracie. Prawda? biedny Maurycy, jakże go żałuję w tym Paryżu bez gazu, bez drzewa, może nawet bez chleba... A ten młody człowiek, którego doglądasz, przyjaciel twego brata? Widzisz, że wiem o plotkach... Czy to w jego interesie przychodzisz?
Henryeta nie zaraz odpowiedziała, przestraszona do głębi. Czyż w gruncie rzeczy nie dla Jana tu przyszła? czyż nie dla tego, że wuj choć raz wypuszczony, to Jan może być już spokojny. Zmieszała się mocno, słysząc Gilbertę mówiącą o nim, nie śmiała już wyjawić istotnej przyczyny swych odwiedzin, brzydząc się w głębi sumienia tego ohydnego pośrednictwa, jakiego użyć chciała.
— A więc — powtórzyła Gilberta z minką złośliwą — więc to dla tego młodzieńca potrzebujesz nas?
A gdy Henryeta przyparta do ściany, poczęła nakoniec mówić o uwięzieniu ojca Fouchard, Gilberta zawołała:
— A tak! tak... ach, jakaż ja nierozumna! mówiłam nawet o tem dziś rano... Och, moja droga, dobrze żeś przyszła, trzeba się zaraz zająć twym wujem, gdyż ostatnie wiadomości, jakie mam, nie są dobre. Chcą dać przykład.
— Tak, pomyślałam sobie zaraz o was — mówiła Henryeta głosem wahającym się. Sądziłam, że mi poradzisz, że może co zrobisz...
Młoda kobieta wybuchła śmiechem:
— Nie bój się, uwolnię twego wuja w ciągu trzech dni... Czyż nie mówiono ci, że mam tu w domu pewnego kapitana pruskiego, który robi wszystko, co ja chcę... Słyszysz, moja droga, niczego mi nie odmawia!
Śmiała się coraz bardziej, oszalała w swym tryumfie zalotności, trzymając przyjaciołkę za obie ręce, które pieściła, a która niezdolną była za to podziękować, pełna trwogi i obawy, aby się przed nią nie wywnętrzono. A przytem jaki spokój, jaka wesołość pełna czystości!...
— Pozwól mi działać, ręczę że odejdziesz wesoła ztąd wieczorem.
Gdy przeszły do pokoju jadalnego, Henryeta zdziwiła się na widok wytwornej piękności Edmunda, którego wcale nie znała. Piękność ta zachwycała ją jak śliczna zabawka, jak śliczne cacko. Czy to możliwe, żeby ten chłopiec się bił i żeby śmiano mu strzaskać ramię? Podania o jego wielkiej waleczności, czyniły go bardziej interesującem i Delaherche, który przyjął Henryetę jak człowiek uszczęśliwiony z widoku nowej postaci, nie przestawał, podczas gdy podawano kotlety i kartofle w mundurach, wychwalać swego sekretarza, niemniej czynnego i dobrze wychowanego jak pięknego. Tym sposobem śniadanie we czworo, w pokoju dobrze ogrzanym, nabrało cechy rozkosznej poufałości.
— Czy to w sprawie ojca Fouchard przyszłaś pani do nas? — pytał fabrykant. — Żal mi bardzo, że muszę dziś wieczorem odjechać... Ale moja żona załatwi to wszystko, nic jej się oprzeć nie zdoła, robi wszystko co chce.
Śmiał się, mówił o tem z zupełną dobrodusznością, gdyż ta władza, z której był do pewnego stopnia dumny, łechtała jego próżność. Nagle zwracając się do żony, spytał:
— Ale, ale, moja droga, czy Edmund nic ci nie mówił o tem co znalazł?
— Nie, a cóż pan znalazł? — odrzekła wesoło Gilberta, zwracając na młodego sierżanta swe piękne oczy pieściwe.
Ale ten rumienił się, niby pod wrażeniem nadzwyczajnej rozkoszy, ilekroć która kobieta spojrzała na niego w ten sposób.
— Ależ, proszę pani, idzie tu po prostu o starą koronkę, którą pani mieć pragnęłaś dla ubrania swego penioaru zielonego... Udało mi się wczoraj znaleźć pięć metrów starych koronek z Bruges, w rzeczy samej bardzo pięknych i tanich. Marszandka przyjdzie wkrótce pokazać je pani.
Była tak uradowana, że gotowa go była uściskać.
— O! jakże pan jesteś grzeczny, czemże panu wynagrodzę?
Potem, gdy podano na stół półmisek z węgorzem, kupionym w Belgii, rozmowa przybrała inny obrót i mówiono o rybach w Mozie, które snęły zatrute i wreszcie poczęto rozmawiać o niebezpieczeństwie zarazy, grożącej Sedanowi w niedługim czasie. Już w listopadzie przytrafiały się pojedyncze wypadki zarazy. Jakkolwiek bowiem zaraz po bitwie wydano sześć tysięcy franków na oczyszczenie miasta, spalono tornistry, ładownice, i wszelkie szczątki, to jednakże pola okoliczne wydawały ciągle wstrętną woń przy najmniejszej wilgoci, tak dalece przepełnione były trupami źle pochowanemi i przykrytemi zaledwie kilku centymetrami ziemi. Wszędzie groby garbiły ziemię, grunt zapadał się pod najlżejszem dotknięciem, zgnilizna się wydobywała i rozchodziła. Na dobitkę wczoraj właśnie odkryto nowe ognisko zarazy, Mozę, z której jednak wydobyto przeszło tysiąc dwieście trupów końskich. Sądzono, że nie ma tam już ani jednego trupa ludzkiego, gdy pewien polowy, przypatrując się pilnie, dostrzegł w dwóch metrach głębokości pod wodą coś białego, co można było wziąść za kamienie, a co było legowiskiem trupów, ciał wydętych, które dla tego właśnie nie mogły wypłynąć na wierzch. Już od czterech blizko miesięcy leżały one tam w wodzie, między sitowiem. Przy pomocy haka wydobywano ramiona, nogi, głowy. Niekiedy siła prądu odrywała i unosiła ręce. Woda stawała się mętną, wielkie bańki gazem napełnione wydobywały się na wierzch i zarażały powietrze smrodliwą wonią.
— Dobrze, dopóki będzie mróz — zauważył Delaherche — ale gdy śnieg stopnieje, należy rozpocząć poszukiwania, oczyścić rzekę, inaczej wszyscy zginiemy.
A gdy żona, śmiejąc się, prosiła, by podczas jedzenia o czem innem mówiono, zakończył:
— Ba! ryb z Mozy stanowczo i przez długi czas jeść nie będzie można.
Ale skończono śniadanie i podano już kawę, gdy pokojówka doniosła, że pan Gartlauben prosi, by mógł na chwilę tu zajść. Zdziwiono się, gdyż nigdy o tej godzinie, podczas dnia, nie przychodził. Delaherche kazał go zaraz prosić, postanowiwszy sobie skorzystać ze szczęśliwej okoliczności i przedstawić prusakowi Henryetę. A kapitan gdy spostrzegł jeszcze jedną młodą kobietę, podwoił swą grzeczność. Przyjął nawet filiżankę kawy, którą pił bez cukru, jak to widział u wielu osób w Paryżu. Zresztą jeżeli domagał się, by go przyjęto, to dla tego, że chce panią domu uwiadomić, iż wyjednał ułaskawienie dla jednego z jej protegowanych, nieszczęśliwego robotnika fabryki, uwięzionego w skutek pobicia żołnierza pruskiego.
Teraz Gilberta skorzystała ze sposobności, by pomówić o ojcu Fouchard.
— Kapitanie, przedstawiam panu jedną z moich najlepszych przyjaciółek... Pragnie ona oddać się pod pańską opiekę, jest ona siostrzenicą gospodarza, którego uwięziono w Remilly, wiesz pan, w skutek tej historyi wolnych strzelców.
— Aha, wiem, sprawa szpiega, którego znaleziono w worku... O! to sprawa ważna, bardzo ważna! Lękam się, czy będę mógł co zrobić.
— O! kapitanie, zrobisz mi tem wielką przyjemność!
Spojrzała na niego swym wzrokiem pieszczotliwym; sprawiło mu to widocznie rozkosz, bo skłonił się z posłuszeństwem galanteryi. Wszystko, co ona zechce!
— Będę panu bardzo wdzięczną — poczęła mówić z trudnością Henryeta, niezadowolona nadzwyczajnie na myśl o swym mężu, o swym biednym Weissie, rozstrzelanym, tam, w Bazeilles.
W tej chwili wszedł Edmund, który przy pojawieniu się kapitana usunął się dyskretnie, i szepnął parę słów do ucha Gilbercie. Podniosła się żywo, opowiedziała historyę koronek, które właśnie przyniesiono i poszła za młodym człowiekiem przepraszając obecnych. Henryeta, zostawszy sama w towarzystwie dwóch mężczyzn, usunęła się nieco na bok, usiadła przy oknie, podczas gdy oni obadwaj rozmawiali dalej bardzo głośno.
— Kapitanie, może napijemy się po szklaneczce wina... Jak pan widzisz, jestem otwarty, bo znam wyższy umysł pański. Otóż, zapewniam pana, że wasz prefekt nie ma żadnej racyi żądać od miasta tych czterdziestu dwóch tysięcy franków... Pomyśl pan o wszystkich ofiarach, jakie od początku ponosimy. Najprzód w przeddzień bitwy cała armia francuzka wycieńczona i zgłodniała. Potem wy, niemniej zgłodzeni. Ciągłe przejścia wojsk, rekwizycye, dostawy, wydatki wszelkiego rodzaju, wynoszące przeszło półtora miliona. Dodaj do tego zniszczenie, spowodowane przez bitwę, ruiny, ogień, razem około trzech milionów. Nakoniec, straty jakie poniósł przemysł i handel oceniam na dwa miliony... No, i cóż pan na to? mamy więc pięć milionów strat w mieście liczącem trzynaście tysięcy mieszkańców! I chcecie jeszcze od nas czterdziestu dwóch tysięcy franków kontrybucyi, Bóg wie jakiem prawem! czy to jest sprawiedliwem i uzasadnionem?
Pan Gartlauben potrząsnął głową i odrzekł:
— Cóż pan chcesz? to wojna, wojna!
Milczenie zapanowało; Henryeta czuła szum w uszach od niejasnych i smutnych myśli, które nią owładnęły przy oknie, a Delaherche dawał słowo honoru, że nigdy Sedan nie będzie w stanie stawić czoła kryzysowi, wobec zupełnego braku gotówki, jeżeli nie zostanie wypuszczona moneta na okaziciela miejscowa, banknoty kasy kredytowej przemysłowców, która jedna może wybawić miasto z ruiny finansowej.
— Kapitanie, może jeszcze kieliszek koniaku?
Zaraz też począł o czem innem mówić.
— To nie Francya wypowiedziała wojnę, ale Cesarstwo... O! cesarz mię oszukał. Wszystko się z nim skończyło, raczej przepadniemy, niż żeby on miał wrócić... Jeden tylko człowiek widział rzeczy jasno w lipcu, tak! pan Thiers, którego obecna podróż po stolicach Europy, jest wielkim aktem mądrości i patryotyzmu. Towarzyszą mu życzenia wszystkich ludzi rozumnych, oby mu się udało!
Szybkim ruchem zakończył swą myśl, gdyż nie wydawało mu się właściwem, ażeby przed prusakiem, nawet sympatycznym, wypowiadał swe pragnienie pokoju. Ale to pragnienie było w nim gorące, jak w całej burżuazyi starej, ludowej i konserwatywnej. Nie było już krwi i pieniędzy, trzeba się poddać, i głucha uraza przeciw Paryżowi, który uparcie stawiał opór, tkwiła we wszystkich prowincyach zajętych. To też skończył głosem stłumionym, mając na myśli ognistą proklamacyę Gambetty.
— Nie! nie! nie możemy trzymać z szaleńcami... To rzeź... Ja należę do stronnictwa pana Thiersa, który chce nowych wyborów, co zaś do ich Rzeczypospolitej, to Bogiem a prawdą, nie ona mię kłopocze, niech sobie będzie, dopóki czegoś lepszego nie wynajdziemy.
Pan Gartlauben bardzo grzecznie potakiwał głową, powtarzając:
— Zapewne, zapewne...
Henryeta, niezadowolona coraz więcej, nie chciała tu dłużej czekać. Drażniło ją to wszystko, sama nie wiedząc dla czego; wstała cicho i wyszła szukać Gilberty, która zbyt długo kazała czekać na siebie.
Ale gdy weszła do pokoju sypialnego, spostrzegła na wielkie swe zdziwienie, swą przyjaciółkę leżącą na szezlągu, zalaną łzami, wzburzoną do głębi.
— Co to? co takiego? co się stało?
Młoda kobieta zaczęła płakać jeszcze silniej, nie chciała mówić, zmieszana tak, że cała krew spływała jej do twarzy. Nakoniec, jąkając się, kryjąc główkę na piersi Henryety, rzekła:
— O moja droga, gdybyś wiedziała... Nigdy nie ośmielę się powiedzieć ci tego... a jednak, tylko ty jedna możesz mi poradzić...
Zadrżała i mówiła:
— Byłam z Edmundem... otóż, przed chwilą pani Delaherche złapała mię...
— Jakto złapała?
— A tak, siedzieliśmy tu, trzymał mię w swych objęciach, ściskał mię...
I całując Henryetę, obejmując ją drżącemi rękami, powiedziała jej wszystko.
— O! moja droga, nie sądź mię zbyt surowo, toby mię zmartwiło... Wiem, żem ci przysięgła, że już tego nigdy nie będzie. Ale widziałaś Edmunda, on jest taki mężny, taki śliczny! A przytem pomyśl sama, on był raniony, chory, zdala od swej matki! Prócz tego nigdy nie był bogaty, wydano wszystko na jego edukacyę... Słowo ci daję, nie mogłam odmówić mu tego...
Henryeta słuchała jej przerażona, nie mogąc wyjść ze zdziwienia.
— Jakto? więc to z tym małym sierżantem... Ale moja droga, wszyscy cię posądzają, że jesteś kochanką prusaka!
Gilberta zerwała się na równe nogi, otarła łzy i poczęła protestować.
— Kochanką prusaka!... o! nie! On jest wstrętny, nie podoba mi się wcale... Za kogóż mię to mają? jakim sposobem mogą przypuszczać, bym ja była zdolna do takiej niegodziwości? — Nie, nie, nigdy! wołałabym umrzeć.
W oburzeniu tem spoważniała i wypiękniała jeszcze bardziej. Lecz nagle wzięła znów górę wesołość zalotna, lekkomyślność nieopatrzna, wśród śmiechu niepowstrzymanego.
— Co prawda, bawi on mnie. Ubóstwia mię, i dość mi spojrzeć na niego, by się stał moim pokornym sługą... Żebyś wiedziała, jakie to śmieszne tak żartować z takiego możnowładcy, który ciągle wierzy, że z czasem otrzyma za to nagrodę!
— Ale to jest bardzo niebezpieczne — odrzekła poważnie Henryeta.
— Czy tak! a cóż ja ryzykuję? Gdy zobaczy że nie ma na co liczyć, rozgniewa się i pójdzie sobie... A zresztą, nie! on tego nigdy nie zobaczy! Ty nie znasz mężczyzn, on należy do tych, z którymi kobieta bez żadnego niebezpieczeństwa może robić co chce... Co do tego, mam ja swój zmysł, który mię ostrzega. On jest zanadto próżny, by mógł przypuścić, że ja sobie z niego żartuję... I wszystko, co będzie miał w końcu, to wspomnienie o mnie, wraz z pociechą, że działał przyzwoicie, jak człowiek elegancki, który długi czas mieszkał w Paryżu.
Rozweseliła się i dodała:
— Tymczasem każę wypuścić na wolność wuja Foucharda, a w nagrodę otrzyma filiżankę herbaty, osłodzoną moją ręką.
Ale nagle przypomniała sobie swe obawy, że została schwytana na gorącym uczynku! Znów łzy zawisły na jej rzęsach.
— Ach, mój Boże, a pani Delaherche?... Co to się stanie? Nie lubi mię ona i gotowa jest wszystko powiedzieć memu mężowi.
Tymczasem Henryeta przyszła do siebie, otarła łzy swej przyjaciółki i zmusiła ją do poprawienia nieładu w sukni.
— Słuchaj mię, moja droga, nie mam siły, żeby cię łajać, ale wiesz dobrze, że ci tego pochwalić nie mogę! Ale narobiono mi tyle strachu tym prusakiem, obawiałam się rzeczy tak brzydkich, że ta historya, jak cię kocham, jest dla mnie ulgą... Uspokój się, jakoś to będzie...
Rada była dobra, zwłaszcza że w tej chwili Delaherche wszedł ze swą matką. Mówił, że posłał po powóz, który go ma zawieść do Belgii, że tegoż wieczoru siądzie do pociągu, idącego do Brukselli. Przyszedł więc pożegnać się z żoną. Zwróciwszy się do Henryety, dodał:
— Bądź pani spokojna, pan Gartlauben, odchodząc, przyrzekł mi zająć się twoim wujem; zresztą gdy mnie tu nie będzie, to jest moja żona i zrobi co trzeba będzie.
Jak tylko pani Delaherche weszła, Gilberta nie spuszczała z niej wzroku, ze straszną obawą w duszy. Czy powie o tem, co widziała, czy przeszkodzi wyjazdowi syna? Stara Delaherche milcząca, już od drzwi miała oczy wlepione w synową. W surowym swym umyśle, doznała zapewne tej samej ulgi, która usposobiła łagodnie Henryetę. Ponieważ to z tym młodym człowiekiem, tym francuzem, który się bił tak walecznie, czyż nie powinna przebaczyć, jak przebaczyła już stosunek z kapitanem Beaudoin? Oczy jej złagodniały, odwróciła głowę. Jej syn może jechać, Edmund obroni Gilbertę przed prusakiem. Uśmiechnęła się nawet słabo, ona, która się nie śmiała od czasu dobrych wieści z pod Coulmiers.
— Dowidzenia — rzekła, ściskając Delaherche’a. Załatw twe interesa i powracaj prędko.
I odeszła na drugą stronę, do pokoju zamurowanego, w którym pułkownik wzrokiem osłupiałym patrzał w ciemności, po za okrągłym pasem światła, jakie rzucała lampa.
Henryeta tego samego wieczoru powróciła do Remilly, i w trzy dni potem, na wielką swą radość ujrzała ojca Fouchard pojawiającego się rankiem na folwarku, z miną tak spokojną, jakby wracał po załatwieniu jakiego interesu w sąsiedztwie. Usiadł, zjadł kawałek chleba z serem. Na wszystkie pytania odpowiadał powoli, jak człowiek, który nie miał powodu czegokolwiek się lękać. Dla czego go uwięziono! nic przecie złego nie zrobił. To nie on zabił prusaka, wszak tak? Powiedział więc władzom: „szukajcie, ja nic nie wiem“. I trzeba go było uwolnić, tak samo jak mera, bo nie miano przeciw nim żadnych dowodów. Ale jego oczy chłopa chytrego i chciwego błyszczały z radości, że wyprowadził w pole tych brudnych świniarzy, których miał już dosyć, zwłaszcza teraz, gdy zaczęli lepiej się przypatrywać jego mięsu.
Grudzień się kończył, Jan chciał odjechać. Teraz nogę miał zdrową, doktór oświadczył, że może iść na wojnę. Było to dla Henryety wielką przykrością, którą napróżno starała się ukryć. Od chwili niepomyślnej bitwy pod Champigny, nie było żadnych wiadomości z Paryża. Wiedzieli tylko, że pułk Maurycego, wystawiony na ogień straszliwy, utracił wielu ludzi. Potem ciągłe milczenie, żadnego listu, najmniejszego dla nich wiersza, gdy tymczasem rodziny w Raucourt i w Sedanie otrzymywały depesze, nadeszłe drogami bocznemi. A może gołąb niosący wieści tak gorąco oczekiwane, spotkał jakiego krogulca żarłocznego, a może padł na skraju lasu, przeszyty kulą prusaka. Ale najbardziej ich dręczyło przypuszczenie, że może Maurycy umarł. To milczenie wielkiego miasta, cichego wśród ucisku najazdu, stawało się wśród niepokoju oczekiwania, cichością grobu. Stracili wszelką nadzieję dowiedzenia się czegoś i gdy Jan wyraził stanowczą wolę jechania, Henryeta jęknęła głucho:
— Mój Boże, więc się skończyło, więc sama zostanę!
Jan pragnął się połączyć z armią północną, którą wysztyftował generał Faidherbe. Skoro korpus generała Manteuffla przerznął się aż do Dieppe, armia ta broniła trzy departamenty oddzielone od reszty Francyi, departament północy, Pas-de-Calais i Sommy; i Jan zamierzał udać się po prostu do Bouillon i potem okrążyć niemców przez Belgię. Wiedział że kończy się formacya 23-go korpusu ze starych żołnierzy Sedanu i Metzu, których można było zebrać. Słyszał, że generał Faidherbe ma działać zaczepnie i oznaczył ostatecznie swój wyjazd na niedzielę następną, gdy się dowiedział o bitwie pod Pont-Noyelle, bitwie o rezultacie niepewnym, którą jakoby francuzi wygrać mieli.
I tym razem doktór Dalichamp ofiarował się zawieźć go w swym powoziku do Bouillon. Był on niewyczerpanie dobry i odważny. W Raucourt, gdzie grasował tyfus, przyniesiony przez bawarów, miał chorych we wszystkich domach, oprócz dwóch lazaretów, które odwiedzać musiał, to jest w Raucourt i Remilly. Jego patryotyzm gorący, ciągłe protestowanie przeciw gwałtom nieustannym, spowodowały, że go dwa razy aresztowali prusacy i później puścili. To też śmiał się dobrodusznie, gdy rano przybył zabrać Jana, szczęśliwy że dopomoże do wymknięcia się znów jednemu ze zwyciężonych pod Sedanem, tym biednym i dzielnym ludziom, jak mówił, których leczył i którym dopomagał ze swej kieszeni. Jan, który był drażliwy na punkcie pieniędzy, i wiedział, że Henryeta jest biedną, przyjął piędziesiąt franków, które mu doktór zaofiarował na podróż.
Ojciec Fouchard na pożegnanie wystąpił wspaniale. Posłał Sylwinę po dwie butelki wina, chciał, by wszyscy wypili po szklaneczce na pohibel niemcom. On sam, teraz wielki pan, nie sięgnął do worka ukrytego gdzieś tajemnie; teraz spokojny zupełnie, bo wolni strzelcy z lasu Dieulet znikli, ścigani jak dzikie zwierzęta, chciał tylko korzystać z przyszłego pokoju, gdy zostanie zawarty. A nawet w przystępie wspaniałości, obiecał płacić pensyę Prosperowi, dla przywiązania go do folwarku, którego chłopak ten zresztą nie myślał opuszczać. Trącił się z Prosperem, chciał się trącić z Sylwiną, z którą przez chwilę chciał się ożenić, gdyż widział że jest rozsądną i oddaną swym obowiązkom; ale po co ma się żenić? wiedział, że odeń nie odejdzie, że nawet wtedy, gdy Karolek dorośnie i pójdzie do wojska, pozostanie tutaj. Trąciwszy się z doktorem, Henryetą i Janem, zawołał:
— Na zdrowie wszystkich! niech każdy robi swoje i będzie tak jak ja szczęśliwy!
Henryeta chciała koniecznie odprowadzić Jana do Sedanu. Ubrany on był po miejsku, w palcie i okrągłym kapeluszu, pożyczonym mu przez doktora. Dnia tego słońce świeciło i mróz był tęgi. Miano tylko przejechać przez miasto, ale Jan, dowiedziawszy się, że jego pułkownik jest u Delaherche’ów koniecznie chciał się z nim zobaczyć, a przy tej sposobności podziękować fabrykantowi za jego dobroć. Była to jego ostatnia boleść, w tem mieście pogromu i żałoby. Gdy przybyli do fabryki, przy ulicy Maqua, tragiczna śmierć wzburzyła cały dom. Gilberta straciła przytomność, pani Delaherche, płakała cicho i rzewnie, a jej syn, przyszedłszy z warsztatów, gdzie już po trochu rozpoczynano roboty, wydawał okrzyki zdziwienia. Znaleziono bowiem pułkownika, leżącego na podłodze jego pokoju, już trupa. Lampa nieśmiertelna paliła się samotnie, w zamkniętym pokoju. Lekarz, wezwany z pośpiechem, nie mógł pojąć przyczyny śmierci, ani anewryzmu, ani apopleksyi, nie było. Pułkownik umarł spiorunowany, i nikt nie wiedział, zkąd wypadł ten piorun; nazajutrz dopiero znaleziono kawałek starego dziennika, którym obłożona była jakaś książka. W dzienniku tym, był opis poddania się Metzu.
— Moja droga, rzekła Gilberta do Henryety, pan Gartlauben, przed chwilą schodząc z góry, zdjął kapelusz przed drzwiami pokoju, w którym leży ciało mego wuja... Edmund to widział; prawda, że to człowiek bardzo dobry?
Jan nigdy jeszcze, nie ucałował Henryety. Przed wsiadaniem z doktorem do kabryoletu, chciał jej podziękować za starania, za to, że go pielęgnowała i kochała, jak brata. Ale nie mógł znaleźć słów, roztworzył ramiona i uściskał ją, łkając jak dziecko. Ona straciła przytomność, i oddała mu pocałunek. Kiedy koń ruszył, odwrócił się, ręce obojga poruszyły się, a usta szeptały słowa: „Bądź zdrów! bądź zdrowa“!
Tej nocy, Henryeta, powróciwszy do Remilly, poszła na dyżur do szpitala. Czuwając w nocy, płakała ciągle, tłumiąc jęki w sobie, i łamiąc ręce rozpaczliwie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.