Podróże Gulliwera/Część czwarta/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jonathan Swift
Tytuł Podróże Gulliwera
Wydawca J. Baumgaertner
Data wyd. 1842
Druk B. G. Teugner
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Jan Nepomucen Bobrowicz
Tytuł orygin. Gulliver’s Travels
Źródło Skany na commons
Inne Cała część czwarta
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Autor odprawia podróż jako kapitan okrętu.

— Jego ludzie sprzysięgają się przeciwko niemu, biorą go w niewolę i zamykają w kajucie; potem wysadzają go na brzegi nieznajomego kraju.
— Udaje się wgłąb kraju.
Opis Jahusów osobliwych zwierząt.

— Spotyka dwóch Houyhnhnmów.



J


Już pięć miesięcy bawiłem przy mojej żonie i dzieciach, i mogę mówić że przez ten czas byłbym szczęśliwym, gdybym tylko umiał był cenić spokojne życie które prowadziłem. Opuściłem jednak moją żonę będącą w ciąży, i przyjąłem ofiarowane mi dowództwo kupieckiego okrętu „Awanturnik“ trzysta pięćdziesiąt beczek ładunku obejmującego. Posiadałem dokładną znajomość marynarstwa, i gdy sobie stan chirurga mocno sprzykrzyłem, w którym tylko przy zdarzonej okazyi praktykować chciałem, wziąłem przeto zsobą młodego człowieka bardzo biegłego w tej professyi, nazwiskiem Robert Purefoy.

Dnia 7o września 1710 roku, rozwinęliśmy żagle w Portsmuth, a 14o t. m. spotkałem się przy wyspie Teneryffa z kapitanem Pocok z Bristolu, udającym się do Honduras dla ścinania drzewa Kampeszowego. Dnia szesnastego wielka burza rozłączyła nas i poźniej dowiedziałem się że jego okręt rozbił się i że wszyscy majtkowie i podróżni na okręcie się znajdujący potonęli, wyjąwszy jednego kuchcika. Kapitan ten był człowiek bardzo godny i biegły w swojej sztuce, ale zanadto uporczywym w raz powziętych mniemaniach, i to zdaje mi się było powodem tak jego, jako i tylu jemu podobnych ludzi zguby. Gdyby był poszedł za moją radą, siedziałby teraz spokojnie i bezpiecznie jak ja, przy swojej familji.

Wiele ludzi straciłem przez choroby panujące w tych okolicach, i byłem przymuszony werbować majtków w Barbados i na wyspach Leewardskich, gdzie mi właściciele okrętu wylądować rozkazali. Niezadługo mocno tego żałowałem, bo przekonałem się, że większa część z nich składała się z korsarzy. Miałem pięćdziesięciu ludzi pod mojemi rozkazami i zlecenie, ażebym prowadził handel z Indyanami morza południowego i robił jak najwięcej nowych odkryć. Ci łotrzy których zaciągnąłem, przerobili resztę moich ludzi, i sprzysięgli się z niemi ażeby opanować okręt i mnie samego uwięzić. Jednego dnia z rana wpadli do mojej kajuty, rzucili się na mnie, związali mnie i grozili, że rzucą mnie w morze, jeżeli się odważę sprzeciwiać w najmniejszem ich woli. Powiedziałem im, że jestem ich więźniem i będę we wszystkiem posłusznym. Na ich rozkaz przysiągłem że dotrzymam mojego słowa, poczem rozwiązali mnie, i tylko łańcuchem przywiązali jednę nogę do łóżka mojego i postawili przy drzwiach pokoju wartę, z rozkazem zastrzelenia mnie gdybym się chciał uwolnić. Przysłali mi żywności i napoju do mojego więzienia, a sami dowództwo okrętu objęli. Mieli zamiar zostać korsarzami i rabować hiszpanów, ale nie mogli tego aż po zebraniu więcej ludzi uskutecznić. Przedewszystkiem postanowili sprzedać ładunek okrętu, a potem udać się do Madagaskaru dla werbowania rekrutów, bo wielu ludzi umarło im od czasu mojego uwięzienia. Przez kilka tygodni żeglowali i prowadzili handel z Indyanami, ale nie wiedziałem jaki obrali kierunek, bo jako więzień zamknięty byłem w kajucie w ciągłej zostając obawie, ażeby mnie nie zamordowali, jak mi tem nie raz grozili.

Dziewiątego maja 1711 przyszedł pewien Jan Welch do mojej kajuty i powiedział mi, że ma zlecenie od kapitana ażeby mnie wysadził na ląd. Nadaremne były moje prośby i przedstawienia, nie chciał mi nawet powiedzieć kto jest kapitanem. Zaprowadzono mnie na szalupę, pozwoliwszy mi jednak przedtem włożyć najlepszy i niedawno sprawiony ubiór, wziąść ze sobą trochę bielizny, ale żadnej innej broni prócz kordelasu; nawet tak byli grzeczni że nie przeglądali moich kieszeni, w których miałem pieniądze i drobniejsze rzeczy. Po upłynieniu może godziny jak odbili od okrętu, wysadzili mnie na ląd. Prosiłem ich ażeby mi powiedzieli w jakim kraju się znajduję: wszyscy jednak zapewnili mnie, że sami tego nie wiedzą, i że kapitan (tak go nazywali) postanowił był jak tylko sprzedarz ładunku uskutecznioną została, wsadzić mnie jak najprędzej, za pierwszem odkryciem lądu. Odbijając od brzegu, radzili mi ażebym się prędko z tamtąd oddalił, żeby mnie przypływ morza nie napadł i pożegnali się ze mną.

W tem smutnem położeniu porzuciłem brzegi piasczyste i udałem się w głąb kraju. Zbliżywszy się do jednego pagórka, usiadłem chcąc trochę wypocząć i zastanowić się, co mi przedsięwziąść wypada. Gdy się czułem trochę pokrzepionym, poszedłem dalej z postanowieniem poddania się pierwszemu dzikiemu krajowcowi którego spotkam, i wykupić sobie u niego życie bransoletkami, szklannemi pierścionkami i innemi tego rodzaju bawidełkami które miałem z sobą, i jakiemi wszyscy żeglarze opatrywać się zwykli.

Liczne szeregi drzew nieregularnie sadzonych przerzynały tę okolicę. Widziałem też wiele obszernych pastwisk i pól owsem zasianych. Chodziłem bardzo ostrożnie z obawy abym nie został niespodzianie napadnięty albo strzałą z tyłu zabity. Dostałem się nareszcie na ubitą ścieżkę, gdzie widziałem ślady nóg ludzkich jako też bydlęcych, najwięcej jednak było śladów kopyt końskich. Niezadługo zobaczyłem kilka zwierząt na polu, jako też i siedzących na drzewach. Postać ich była nader osobliwą i brzydką, tak że na ich widok strachem przejęty, ukryłem się czem prędzej w krzakach ażebym się mógł im przypatrzyć bezpieczniej. Niektóre z nich zbliżyły się do miejsca gdzie leżałem, mogłem więc ich kształt lepiej rozpoznać.

Głowa ich i piersi okryte były grubemi już kędzierzawemi, już spadającemi włosami; miały brody jak kozy, a plecy i przednie części nóg opatrzone były grubą siercią; reszta zaś ciała była zupełnie naga i mogłem widzieć ich skórę która ciemno brunatnego koloru. Nie miały ogonów i uważałem że siedzenie równie było im naturalnem jak leżenie lub stanie na tylnych nogach. Wdrapywały się na drzewa tak zwinnie jak wiewiórki, bo łapy ich opatrzone były długiemi i bardzo ostremi pazurami; skakały przytem z wielką zręcznością. Samice były trochę mniejsze od samców; miały długie spadające włosy na głowie, twarz zaś bez włosów jako i całe ciało, wyjąwszy kilka miejsc puchem porosłych. Piersi wisiały im między przedniemi łapami i gdy chodziły sięgały prawie aż do ziemi. Włosy obojga płci były różnego koloru: brunatne, czerwone, czarne i żółte. Słowem we wszystkich podróżach które odprawiłem, nie widziałem nigdzie zwierzęcia tak nieprzyjemnego, brzydkiego i któreby taką odrazę we mnie wzbudziło. Pomyślałem sobie nareszcie, żem się już dosyć im przypatrzył: wstałem więc pełen obrzydzenia i wzgardy, i chciałem iść tą samą drogą dalej, w nadziei dostania się do mieszkania jakiego Indyanina. Nie wiele jeszcze uszedłem, gdy spotkałem na drodze jedno z tych stworzeń, które prosto ku mnie zmierzało. Straszna ta potwora, skoro mnie zobaczyła, stanęła na miejscu, wykrzywiła okropnie wszystkie rysy twarzy, i wytrzeszczyła na mnie oczy, jakby nigdy jeszcze podobnego nie widziała zwierzęcia; nareszcie zbliżyła się i podniosła na mnie przednią swą łapę, przez ciekawość lub w złośliwym jakim zamiarze. Wyjąłem prędko kordelas i uderzyłem ją płaską stroną, nie chcąc jej zranić z obawy abym nie rozgniewał na siebie ich właścicieli. Skoro uczuła boleść odskoczyła odemnie i zaczęła tak głośno krzyczeć, że całe stado złożone z czterdziestu lub pięćdziesięciu podobnych zwierząt, zbiegło się z przyległych pól, otoczyło mnie, i wyjąc okropnie złośliwe mi twarze robiło. Schroniłem się prędko pod drzewo i oparłszy się o nie plecami, broniłem się kordelasem. Niektóre z tych przeklętych zwierząt uchwyciły za gałęzie, wskoczyły na drzewo i zaczynały wypróżniać się na moją głowę. Chroniłem się ile mogłem, przyciskając się mocno do drzewa, lecz ledwo że nie zostałem zaduszony smrodem plugastwa, które na mnie ze wszystkich stron spadało.

W tem okropnem położeniu spostrzegłem że nagle wszystkie uciekać zaczęły. Opuściłem więc drzewo i wyszedłem na drogę, pełen ciekawości, co też te zwierzęta tak przestraszyć mogło. Lecz oglądając się na około, nic nie zobaczyłem jak tylko konia, który się powoli przechadzał na polu; i to było przyczyną ucieczki oblegających mnie zwierząt, które go pierwej niźli ja spostrzegły. Koń zbliżył się do mnie, stanął, cofnął się trochę i spoglądał na mnie uważnie, zdawając się być bardzo zadziwionym. Oglądał moje ręce i nogi, i chodził na około mnie kilka razy. Chciałem iść moją drogą, lecz zastąpił mi, patrząc się na mnie łagodnem okiem, i nie okazując najmniejszej skłonności do czynienia mi gwałtu. Staliśmy tak przez niejaki czas obglądając się wzajemnie; nareszcie odważyłem się podnieść rękę do jego szyi chcąc go pogłaskać, i gwizdałem przytem jak to masztalerze czynić zwykli, gdy z cudzym koniem mają do czynienia. Lecz zdawał się pogardzać moją grzecznością, trząsł głową, zmarszczył brwi i podniósł dumnie przednią swoją nogę dla oddalenia mojej ręki. Potem zarżał trzy lub cztery razy, ale tak rozmaitym tonem, że mi przyszło na myśl, iż mówi we właściwym sobie języku i że te różne rżenia sens jakiś mają.

Podczas gdy to między nami zachodziło, nadszedł drugi koń, który z poważną postawą zbliżył się do pierwszego, potem dotknęły się łagodnie przedniemi prawemi kopytami, rżąc przytem na przemian kilka razy tak odmiennym tonem, że się artykułowanym być wydawał. Oddaliły się o kilka kroków odemnie, jakby chciały naradzić się nad czem; przechadzały się ze sobą tam i nazad z poważną miną, jak osoby rozmawiające o ważnym przedmiocie, przyczem często oglądały się na mnie, jakby chciały mnie pilnować, ażebym im nie uciekł. Zdziwiłem się niezmiernie nad takiem postępowaniem bezrozumnych zwierząt i myślałem sobie, że jeżeli mieszkańcy tego kraju proporcyonalnie tyle posiadają rozumu, muszą być najmędrszym narodem na ziemi. Ta myśl tak mnie uradowała, żem postanowił iść dalej w kraj, aż odkryję dom lub wieś jaką, albo spotkam się z mieszkańcami, i zostawić konie w rozmowie ze sobą, jak długo im się spodoba.

Lecz pierwszy koń, będący pstrokato szarej maści widząc że się oddalam, zaczął rżeć za mną tak odznaczającym się tonem, iż musiałem poznać czego chce; obróciłem się więc i zbliżyłem do niego, usiłując ile możności ukryć wielką niespokojność która mnie przejmowała, gdyż nie wiedziałem co się z tego stanie, i czytelnik łatwo sobie wystawić może, jak moje położenie było krytyczne.

Oba konie przybliżyły się do mnie i bardzo uważnie oglądały moją twarz i ręce. Szary obmacywał kopytem mój kapelusz i tak go przesunął, że musiałem go zdjąć aby lepiej znowu włożyć, przezco oba konie (drugi był gniady) bardzo zdawały się być zdziwione. Drugi dotknął się poły mojej sukni, a znalazłszy że wolno wisi koło mojego ciała, z większem jeszcze zadziwieniem patrzały na mnie.

Nogą swoją, głaskał prawą moją rękę i zdawał się podziwiać jej kolor i delikatność, ale ścisnął ją tak mocno kopytem i pęciną, iż głośno krzyczeć musiałem. Nie mniej podziwiały moje trzewiki i pończochy, które często macały, i rżąc robiły sobie przytem miny, jak filozof usiłujący rozwiązać trudne jakie zagadnienie. W ogóle postępowanie tych zwierząt było tak porządne i rozumne, tak dowcipne i rozsądne, żem mniemał iż to są czarnoksiężniki, którzy w pewnym zamiarze przemienili się w konie i spotkawszy obcego na drodze, chcieli sobie zażartować z niego; albo też istotnie się zadziwili na widok człowieka, który ubiorem, rysami twarzy i kolorem, tak mocno się różni od innych ludzi mieszkających może w tym kraju. W tem bardzo do prawdy podobnem mniemaniu, miałem do nich następującą przemowę:

„Łaskawi panowie: jeżeli jesteście, jak mi się z pewnością zdaje, czarnoksiężnikami, rozumiecie zapewne wszystkie języki; ośmielam się przeto uwiadomić panów: że jestem biednym i nieszczęśliwym Anglikiem, który przez zawistny los swój wyrzucony został na te brzegi. Proszę przeto ażeby jeden z panów chciał mi pozwolić abym wsiadł na niego, jakby był prawdziwym koniem, i zaniósł mnie do jakiego domu lub miasta, gdziebym mógł znaleźć pomoc mojej niedoli. W nagrodę za tę przysługę ofiaruję panom ten nóż i tę bransoletkę“ — i wyjąłem obie te rzeczy z kieszeni.

Milcząc słuchały oba te stworzenia z największą uwagą mojej do nich przemowy: gdym skończył, rżały do siebie kilka razy, jakby ważną zajęte były rozmową. Z zadziwieniem spostrzegłem, że ich mowa bardzo dobrze wzruszenia umysłu wyrażała i że z jej wyrazów możnaby było ułożyć alfabet, daleko łatwiejszy i prostszy od chińskiego.

Słyszałem że często powtarzały wyraz Jahu, i lubo nie mogłem się domyśleć jego znaczenia, usiłowałem podczas, gdy konie rozmawiały ze sobą, abym go mógł wymówić. Skoro mówić przestały, powtórzyłem głośno kilka razy wyraz Jahu, starając się naśladować ile możności rżenie konia. Zadziwiło ich to niezmiernie, i pstrokaty powtarzał mi kilka razy ten wyraz, jakby mnie chciał nauczyć jak go wymówić trzeba. Starałem się naśladować go w wymówieniu tego wyrazu, i polepszyłem się cokolwiek przez kilkakrotne ćwiczenie, lubo doskonałości dosięgnąć nie mogłem. Potem chciał mnie gniady nauczyć wyrazu jeszcze daleko trudniejszego do wymówienia, który podług naszej ortografji pisałby się Houyhnhnm. Nie tak łatwo mogłem ten wyraz wymówić jak pierwszy; ale powtórzywszy go kilka razy, wprawiłem się, i konie dziwowały się mocno mojej pojętności.

Pomówiwszy jeszcze cokolwiek ze sobą, i jakem się domyślał z ich min, to ja musiałem być przedmiotem ich rozmowy: pożegnały się, jak pierwszym razem, wzajemnem dotykaniem się prawych kopyt. Potem dał mi gniady znak, abym szedł przed nim: zdawało mi się też najroztropniejszą rzeczą przyjąć jego wezwanie, ażbym lepszego nie dostał przewodnika. Gdym zaczął iść trochę wolniej, krzyczał hune, hune: domyśliłem się czego chce, i dałem mu znakami do zrozumienia, że jestem znużony i nie mogę iść dalej: stanął więc i dał mi przez niejaki czas wypocząć.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jonathan Swift i tłumacza: Jan Nepomucen Bobrowicz.