Podróże Gulliwera/Część czwarta/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jonathan Swift
Tytuł Podróże Gulliwera
Wydawca J. Baumgaertner
Data wyd. 1842
Druk B. G. Teugner
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Jan Nepomucen Bobrowicz
Tytuł orygin. Gulliver’s Travels
Źródło Skany na commons
Inne Cała część czwarta
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Autor zaprowadzony zostaje przez Houyhnhnma do jego domu.

— Opis tego domu. Przyjęcie autora.
Żywność Houyhnhnmów.
Krytyczne położenie autora przez całkowity brak żywności, i jak sobie w tem poradził.

— Sposób życia autora w tym kraju.



U


Uszedłszy blizko trzech mil, przyszliśmy do obszernego drewnianego domu, bardzo nizkiego i okrytego słomą. Uradowało mnie to mocno, i wyjąłem z kieszeni kilka bawidełek — które podróżujący zwyczajnie ofiarują dzikim — myśląc że przez to lepszego doznam od mieszkańców tego domu przyjęcia. Koń dał mi znak abym naprzód wszedł; była to wielka sala z gładką podłogą z gliny w której znajdowały się żłoby i koryta zajmujące całą jednę ścianę. Widziałem tam trzy konie i dwie klacze; nie jadły, co mię najbardziej zadziwiło tylko siedziały; nie mniej dziwiłem się widząc że niektóre zajęte były gospodarstwem. Ten widok wzmocnił mnie w mniemaniu, że naród który potrafił ucywilizować tak bezrozumne zwierzęta, musi być najmędrszym na ziemi. Szary wszedł za mną i uchronił mnie od złego przyjęcia, któregobym może doznał od jego kolegów. Zarżał kilka razy tonem rozkazującym i otrzymał odpowiedź.

Poszedłem z nim do drugiej a z tamtąd mieliśmy iść do trzeciej sali, gdy mi mój przewodnik dał znak abym zaczekał aż powróci i sam wszedł do niej. Przygotowałem podarunki dla pana i pani domu: były to dwa noże, trzy bransoletki z fałszywych pereł, małe zwierciadełko i naszyjnik ze szklanych paciorków. Koń zarżał dwa lub trzy razy: i spodziewałem się że usłyszę głos ludzki; lecz odpowiedź nastąpiła w tym samym dialekcie, tylko głosem trochę delikatniejszym. Myślałem sobie że pan tego domu musi być osobą znakomitą, bo tyle robią ceremonji nim kto wpuszczonym zostaje; lecz że człowiek znakomity tylko koniom pozwala sobie usługiwać, tego żadnym sposobem pojąć nie mogłem: obawiałem się mocno czym przez cierpienia i nieszczęścia nie pozbawiony został rozumu, zebrałem się i patrzyłem koło siebie w sali, gdzie mnie samego zostawiono; umeblowana była podobnie jak pierwsza tylko trochę ładniej. Przetarłem sobie oczy, ale zawsze toż samo widziałem. Szczypałem sobie ramiona chcąc się obudzić, gdyż mniemałem że to wszystko jest snem. Nareszcie osądziłem że to niezawodnie jest dziełem czarodziejstwa i magji. Nie długo jednak mógłem się oddać tym myślom; szary wyszedł i dał mi znak ażebym poszedł za nim do trzeciej sali, gdzie obaczyłem bardzo piękną klacz i troje źrebiąt siedzących tylnemi nogami na pięknych i czystych matach.

Gdym wszedł, podniosła się klacz i zbliżyła się do mnie, a obejrzawszy z największą uwagą moją twarz i ręce, rzuciła na mnie spojrzenie pełne wzgardy; obróciła się potem do konia i słyszałem że często powtarzała wyraz Jahu, którego jeszcze nie rozumiałem, lubo był pierwszy jakiegom się nauczył. Lecz niezadługo dowiedziałem się z nieograniczonem zmartwieniem znaczenia tego wyrazu. Koń dał mi znak głową powtarzając wyraz hune, hune, którym chciał mi oznaczyć, abym poszedł za nim. Zaprowadził mnie na podwórze, gdzie niedaleko od domu stał drugi budynek. Wszedłszy, zobaczyłem trzy z owych szkaradnych stworzeń, które zaraz po wylądowaniu spotkałem był na polu. Przywiązane były za szyję grubemi powrozami do wbitych w ziemię słupów, żywiły się korzeniami, tudzież jakem się później dowiedział, mięsem psów, osłów i zdechłych krów, które trzymając w przednich łapach, zębami szarpały.

Pan koń rozkazał bułanemu, który był jego służącym, ażeby odwiązał jedno z tych zwierząt i wyprowadził na podwórze. Postawiono nas koło siebie, i pan ze służącym porównywali uważnie rysy naszych twarzy, przyczem często wymawiali wyraz Jahu.

Nie mogę opisać zadziwienia i zgrozy które mnie przejęły, gdym obaczył że szkaradne to zwierze podobną całkiem do człowieka ma budowę. Twarz jego była wprawdzie płaska i szeroka, nos też płaski, wargi zapuchłe i bardzo grube, gęba szeroka; ale różnice w rysach twarzy są właściwe wszystkim dzikim ludom, gdzie się dzieci czołgają bezustannie na brzuchu, a matki noszą je zawsze na grzbiecie i plecami swojemi trą ciągle ich twarze. Przednie łapy tego Jahu różniły się od moich rąk jedynie długością paznokci, chropowatością i grubością, jako też i brunatnym kolorem skóry, która rzęsisto włosami zarosłą była. Nogi jego również podobne całkiem były do moich, ale konie nie domyślały się tego, bom nosił pończochy i trzewiki. Co do reszty ciała taż sama była proporcya, wyjąwszy kosmatość i kolor skóry.

Najbardziej to zastanowiło konie, że niektóre części mojego ciała całkiem się różniły od odpowiednich tego zwierzęcia; winienem to był mojej odzieży, o której konie żadnego nie miały wyobrażenia. Bułany wziął między kopyto i pęcinę korzeń i dał mi go. Przyjąłem go od niego powąchawszy oddałem jak najgrzeczniej. Przyniósł mi potem ze stajni kawał mięsa oślego, ale tak okropnie śmierdziało, że z największym wstrętem głowę odwrócić musiałem. Widząc to koń, rzucił je stojącemu koło mnie zwierzęciu, które je z największą chciwością pożarło. Potem pokazał mi wiązkę siana i miarę owsa, ale ja kiwnąłem głową, dając mu znać, że to nie jest żywnością dla mnie. Już zacząłem się trwożyć, ażebym z głodu umrzeć nie musiał jeżelibym nie znalazł tak prędko stworzeń mnie podobnych, bo co się tycze tych obrzydliwych Jahusów, muszę wyznać, że wydawały mi się być najobmierźlejszemi w każdym względzie stworzeniami jakiem tylko widział, lubo nikt w ten czas nie kochał ludzkości więcej odemnie. Im bliżej je poznawałem, tem bardziej musiałem się niemi brzydzić przez cały mój pobyt w tym kraju. Pan koń domyślał się tego z mojego postępowania i rozkazał ażeby zaprowadzono Jahusa napowrót do stajni. Potem podniósł przednią swoją nogę i położył kopyto na usta swoje, co mnie niezmiernie zadziwiło, lubo to uczynił z największą zręcznością i naturalnością, chcąc mnie tem zapytać cobym chciał jeść. Nie mogłem mu dać odpowiedzi którąby pojął, i gdybym nawet to potrafił, nie byłby wstanie dostarczyć stósownej dla mnie żywności. Gdyśmy tak ze sobą rozmawiali, przeszła krowa, wskazałem na nią i dałem mu przez wyraźny znak do zrozumienia że chciałbym ją wydoić. Zrozumiał to i zaprowadził mnie ze sobą do domu, gdzie rozkazał klaczy służącej, ażeby mi otworzyła izbę, gdziem znalazł mnóstwo glinianych i drewnianych naczyń pełnych mleka, ustawionych w największym porządku i utrzymywanych w czystości. Służąca dała mi wielkie naczynie pełne mleka, które z największym apetytem wypiłem i uczułem się być znacznie orzeźwionym.

Koło południa nadjechał powóz podobny do sanek, ciągniony od czterech Jahusów, w którym się znajdował stary koń, będący jak się zdawało osobą znakomitą. Wysiadł tylnemi nogami, bo przednią lewą miał nieszczęściem zranioną. Przyjechał obiadować z moim gospodarzem, który go przyjął z wielką grzecznością. Obiadowali w najlepszem pokoju, i mieli na drugie danie owies gotowany w mleku. Stary koń jadł tę potrawę ciepłą, drudzy zaś zimną. Koryta ustawione były w koło i podzielone na wiele oddziałów. Konie siedziały przy nich tylnemi nogami na wiązkach słomy. W środku stało wielkie koryto, którego przegródki odpowiadały oddziałom mniejszych koryt, tak że każdy koń jadł porcyą swoją siana i owsa w mleku gotowanego z wielką przystojnością i regularnością. Sprawowanie się źrebiąt obojga płci było bardzo skromne i spokojne, a mojego gospodarza i jego żony najgrzeczniejsze dla gościa. Gniady rozkazał mi ażebym stanął koło niego, i miał długą rozmowę ze swoim przyjacielem o mnie, com poznał z częstego spoglądania na mnie gościa i powtarzania wyrazu Jahu.

Przypadkiem nosiłem wtenczas moje rękawiczki; gdy to gniady, mój pan spostrzegł, zdawał się być bardzo zadziwiony i znakami dał mi to poznać, że się zdumiewa com zrobił z mojemi przedniemi nogami; położył kilka razy na nie kopyto, dając mi tem poznać, żebym im pierwszy kształt przywrócił. Uczyniłem, zadosyć jego życzeniu; zdjąłem rękawiczki i schowałem je do kieszeni. Przezto wszczęła się znowu długa rozmowa, i mogłem poznać że byli z mojego sprawowania się zadowolnieni: rozkazano mi bowiem, ażebym wymówił te kilka które umiałem wyrazów, i podczas obiadu nauczył mnie mój pan nazwisk owsa, mleka, ognia, wody i kilku innych rzeczy, które z niewielką trudnością pojąłem i wymówić potrafiłem, dzięki mojej wielkiej zdatności do nauczenia się obcych języków.

Po obiedzie wziął mnie pan koń na stronę, i dał mi znakami jako też kilkoma wyrazy do zrozumienia, że bardzo żałuje iż nie mam nic do jedzenia. Owies nazywa się w języku Houyhnhnmów, hlunnh. Wymówiłem kilka razy wyraz hlunnh, gdyż lubo z początku nie chciałem przyjąć owsa, jednak zastanowiwszy się, przyszło mi na myśl, że może będę w stanie zrobić sobie z niego gatunek chleba, a mając do tego i mleko, będę się mógł przy życiu utrzymać, aż się wydostanę z tego kraju i znajdę mojego rodzaju stworzenia. Pan koń rozkazał służącej, ładnej białej klaczce, ażeby przyniosła w naczyniu owsa. Ugotowałem je przy ogniu aż łupiny pękły, a wyłuskawszy go, utarłem między dwoma kamieniami i dodawszy trochę wody, zrobiłem ciasto, które przy ogniu upiekłem, potem wdrobiłem w ciepłe mleko i zjadłem.

Z początku zdawała mi się być najniesmaczniejszą potrawą, lubo zwyczajną żywność w niektórych krajach stanowi; lecz z czasem przyzwyczaiłem się do niej tem łatwiej, że nie raz w mojem życiu musiałem się kontentować nędznym pokarmem, i nie pierwszy raz przekonałem się, jak łatwo natura ludzka zaspokoić się daje. Muszę też dodać, że ani raz przez cały mój pobyt na wyspie nie zachorowałem. Często, prawda, starałem się złowić wiewiórkę lub ptaka za pomocą sidła zrobionego z włosów Jahusów; nieraz zbierałem zdrowe rośliny, które gotowałem i zamiast sałaty z chlebem jadłem; zrobiłem sobie kilka razy cokolwiek masła i piłem maślankę. Brak soli sprawiał mi z początku wiele nieprzyjemności i mocno mi dokuczał, lecz z czasem i bez tego obejść się mogłem, i jestem przekonany; że używanie soli u nas jest skutkiem zbytku i zostało wprowadzone jedynie dla wzbudzenia pragnienia, wyjąwszy tam, gdzie jej używają do uchronienia mięsa od zepsucia, na wielkich morskich podróżach, lub w transportowaniu do miejsc odległych. Widzimy przecież że żadne zwierze, wyjąwszy człowieka, nie potrzebuje jej do swych pokarmów, i co mnie się tycze, ledwo znieść mogłem jej smak, jakem ten kraj opuścił i do innego się dostał gdzie jej używano.

Dosyć już zdaje mi się, mówiłem o moim sposobie życia, lubo niektórzy podrużujący zapełniają tem swoje dzieła, jakby czytelnika interesowało, czy dobrze jedli czy źle. Było jednak koniecznem wspomnieć o tem, inaczej świat poczytałby to za rzecz do prawdy nie podobną, żem przez trzy lata mógł żyć w takim kraju i między takiemi mieszkańcami.

Za zbliżeniem się wieczora, rozkazał mój pan koń urządzić dla mnie miejsce do spania, w budynku sześć łokci tylko od głównego domu odległym i od mieszkania Jahusów oddzielonym. Rozpostarłem sobie na ziemi cokolwiek słomy okryłem się moją odzieżą i bardzo spokojnie spałem. Z czasem położenie moje przestawało być dla mnie przykrem, jak się tego czytelnik w dalszym ciągu dowie, gdzie obszerniej mój sposób życia w tym kraju opiszę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jonathan Swift i tłumacza: Jan Nepomucen Bobrowicz.