Podróż naokoło świata w 80-ciu dniach/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż naokoło świata w 80-ciu dniach
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1891
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź
Tytuł orygin. Le Tour du monde en quatre-vingts jours
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Przygody Obieżyświata.

Wszystkim zapewne wiadomo, iż Indye, ten wielki trójkąt, którego podnóże znajduje się na północy, a wierzchołek na południu, zajmuje przestrzeń wynoszącą 14.000 mil kwadratowych. Na tym olbrzymim obszarze mieści się do 180 milionów mieszkańców. Pewna część tego kraju znajduje się pod rządem brytańskim.
Indye zaś t. zw. angielskie, rozciągają się zaledwie na 70.000 milach kwadratowych z ludnością około 110 milionową. Widzimy więc, iż większa część tego państwa usunęła się z pod władzy Anglii i zachowała niezależność.
Wygląd tego kraju, jego zwyczaje, podział etnograficzny zmieniają się szybko. Dawniej podróżowano tu sposobem bardzo prostym, pieszo, konno, w lektykach lub na plecach ludzi. Teraz zaś na rzekach indyjskich kursują statki i kolej żelazna, przerzynająca Indye w całej jej szerokości, umożebnia w przeciągu trzech dni podróż z Bombayu do Kalkuty.
O godzinie 4-tej minut 50 wieczorem pasażerowie »Mongolii« wysiedli w Bombayu. Pociąg do Kalkuty miał odejść dopiero o 8-ej. Pan Fogg pożegnał swych partnerów, wydał słudze szczegółowe dyspozycye, co do niektórych zakupów i upominając, by się przed godziną 8-mą stawił na dworcu, udał się miarowym krokiem do biura paszportowego. Miasto z jego osobliwościami nie obchodziło go wcale. Ani hotele, ani bogata biblioteka, ani rynki z kretonami, ani sklepy, ani synagogi, ani ormiańskie kościoły, nie zwróciły jego uwagi. Nie obdarzył ani jednem spojrzeniem arcydzieł Elephanta, ani grot Kanherie na wyspie Salcette, wszystkich tych pięknych szczątków architektury buddyjskiej.
Powróciwszy na przystań, pan Fogg kazał sobie podać obiad. Między innemi daniami gospodarz gorąco polecał jakąś potrawkę z królika, opowiadając cuda o delikatnym smaku tejże. Pan Fogg przystał na królika, lecz po pierwszym kęsie, znalazł go obrzydliwym. Natychmiast też zadzwonił na gospodarza.
— Panie — rzekł, patrząc nań badawczo — czy to ma być królik?
— Tak, mylordzie — odparł śmiało gospodarz — jest to młody królik.
— Czy królik ten nie miauczał czasami, gdy go zabijano?
— Miauczał? O mylordzie! Przysięgam...
— Panie gospodarzu — odparł chłodno pan Fogg — nie przysięgaj i przypomnij sobie, iż dawniej w Indyach uważano koty za święte. Były to dobre czasy.
— Dla kotów, mylordzie.
— A być może, że i dla podróżników!
Zrobiwszy powyższą uwagę, pan Fogg dokończył przerwanego obiadu. W parę minut po panu Fogg, Fix opuścił statek i co tchu pospieszył do dyrektora policyi w Bombayu. Przedstawiwszy się jako agent policyjny, opowiedział mu o swej misyi. Na zapytanie, czy rozkaz aresztowania już nadszedł, otrzymał przeczącą odpowiedź. Fix był zbity z tropu. Wymagał od dyrektora, by ten od siebie kazał pana Fogg zaaresztować. Dyrektor odmówił. Sprawa ta dotyczyła administracyi londyńskiej i ta też mogła jedynie podobne rozkazy wydawać. To ścisłe trzymanie się przepisów zupełnie odpowiadało angielskim zwyczajom, które w rzeczach dotyczących osobistej swobody, nie znają ustępstwa; Fix też nie nalegał, zamierzał ze spokojem oczekiwać nadejścia rozkazu.
Postanowił jednakże nie tracić z oczu swego tajemniczego nicponia przez cały czas przebywania tegoż w Bombayu. Agent również jak i Obieżyświat nie wątpił, iż Phileas Fogg jakiś czas w mieście tem się zatrzyma. Cieszył się też z tego w myśli, iż rozkaz aresztowania tymczasem nadejdzie.
Co do Obieżyświata, ten, ku swemu wielkiemu niezadowoleniu z instrukcyi swego pana, zrozumiał, iż w Bombayu będzie to samo co w Paryżu i Londynie, że podróż ich się nie skończy i pojadą zapewne do Kalkuty albo i dalej. Zapytywał się w duchu, czy zakład pana Fogg był faktem prawdziwym i czy zły los nie spłatał mu figla, zmuszając go, tak pragnącego spokoju, do objechania świata w 80 dniach. Zakupiwszy koszul i skarpetek, poczciwiec spacerował po ulicach Bombayu. Ogromny ruch i zgiełk panował dnia tego na ulicach miasta. Wśród Europejczyków wszystkich krajów snuły się tłumy Persów w spiczastych czapkach, Bunhaysów w okrągłych turbanach, Armeńczyków w długich sukniach i t. d. Persowie lub Guebrowie obchodzili dnia tego święto. Należą oni do najbardziej ucywilizowanego i wykształconego plemienia indyjskiego, do którego zaliczają się też najmożniejsi kupcy w Bombayu.
W dniu tym plemię to święciło rodzaj karnawału religijnego z procesyami i przedstawieniami, w których przyjmowały udział bajaderki, przystrojone w różową gazę, przetykaną złotem i srebrem. Przy dźwiękach muzycznych instrumentów tańczyły one lekko z nadzwyczajną gracyą. Obieżyświat z szeroko rozwartemi oczyma i ustami przyglądał się tym ceremoniom, a na twarzy jego malowały się naprzemian podziw i zdumienie.
Nieszczęściem dla niego i pana Fogg, któremu mógł popsuć szyk, ciekawość jego nie zadowolniła się tym jednym widokiem. Przechodząc koło pięknej świątyni Malebar-Hill powziął nieszczęsną myśl zwiedzenia tejże. Nie wiedział biedaczysko, iż wstęp do niektórych pagód indyjskich jest surowo wzbroniony chrześcijanom i że nawet prawowierni, wchodząc tam, winni zdjąć obuwie. Trzeba zaznaczyć, iż rząd angielski szanował w najdrobniejszych szczegółach religię kraju i karał surowo, wyśmiewającego obrzędy religijne. Obieżyświat, wszedłszy do świątyni bez złej myśli, jak zwykły turysta, olśniony przepychem ornamentacyi bramińskiej, przyglądał się ciekawie, gdy silne jakieś ramię rzuciło go na świętą podłogę. Zanim się opamiętał, trzej kapłani napadli na niego, zerwali z nóg obuwie i zaczęli go okładać pięściami, wydając dzikie wrzaski. Zręczny i ruchliwy Francuz szybko się podniósł. Jednem uderzeniem pięści i kopnięciem nogi oswobodził się od napastników zaplątanych w swych długich szatach i, wydostawszy się z pagody, pędził z całej siły, pozostawiając poza sobą daleko Indusa, usiłującego go dogonić.
W pięć minut przed odejściem pociągu, Obieżyświat bez czapki, bosy, zgubiwszy w popłochu pakiet ze sprawunkami, przyleciał na dworzec kolei żelaznej.
Pan Fix był już na stacyi. Odprowadziwszy pana Fogg na kolej zrozumiał, iż tenże zamierza opuścić Bombay. Postanowił więc jechać z nim razem do Kalkuty, a choćby i dalej, gdy okaże się tego potrzeba. Obieżyświat nadbiegłszy, opowiedział panu swemu w krótkości awanturę, jaka go spotkała, a Fix, nie będąc zauważonym przez nikogo, całą historyę wysłuchał.
— Spodziewam się, iż więcej nic podobnego się nie zdarzy — rzekł spokojnie pan Fogg, zajmując miejsce w wagonie. Biedny chłopak, bosy i zmieszany, nie wymówiwszy słowa, zajął swe miejsce. Co do Fixa, ten już miał wsiąść do wagonu, gdy nagła myśl zmieniła zupełnie jego zamiary.
— Zostaję — rzekł do siebie. — Popełniono świętokradztwo na ziemi Indyjskiej. Już cię mam złodzieju!
— W tejże chwili lokomotywa gwizdnęła przeraźliwie i pociąg znikł w ciemnościach nocy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.