Podróż na Jowisza/Księga II/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Jacob Astor
Tytuł Podróż na Jowisza
Podtytuł Powieść fantastyczno-naukowa
Wydawca Nakład Redakcyi "Niwy"
Data wyd. 1896
Druk Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Milkuszyc
Tytuł orygin. A Journey in Other Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
Niewidzialny myśliwy.

Obliczywszy, że musieli ujść już od dziesięciu do dwudziestu mil od miejsca, gdzie pozostawili tratwę, podróżni poczuli powiew słonego wiatru, co kazało im się domyślać, że się znajduję w bliskości Oceanu.
Wnosząc, że wielkie zbiorniki wód muszą być jednakowe na wszystkich planetach, postanowili zwrócić się w stronę łańcucha wzgórz, leżącego ku północy, o kilka mil dalej, a stamtąd wrócić już do statku. Miękki, wilgotny piasek pełen był śladów dziwnych i ciekawych, pozostawionych zapewne przez zwierzęta, które wśród nocy musiały tu gasić pragnienie. Zauważyli z przyjemnością, że najświeższe ślady szły w stronę, ku której i oni iść zamierzali.
Dla wprawy strzelali wybuchowemi kulami do wężów boa, zawieszonych na gałęziach drzew, pod któremi przechodzili; nie obawiali się spłoszyć zwierzyny, pewni będąc, że nie zna ona huku wystrzałów. Często spotykali na drodze całe kłęby splątanych wężów; Bearwarden strzelał w sam środek śrótem.
— Przeznaczeniem tych płazów — mówił — jest stanowić warstwę ziemi, na której szlachetniejsze ma powstać życie, a zatem zabijając je, pomagamy tylko naturze.
Każdy wystrzał fuzyi rozlegał się tak silnie w powietrzu, jak huk działa wielkiego kalibru, z powodu wielkiej gęstości atmosfery na Jowiszu; pomimo to jednak oddychali swobodnie, gdyż bliskość gór rozrzedzała powietrze.
Na ziemi widać było ciągle ślady wielkich nóg; czasami podobne one były do stóp dwunoga, może olbrzymiego jakiego ptaka, lub też czworonoga, którego długi ogon zacierał ślady nóg tylnych. Zbliżali się do skalistego, jak mniemali wzgórza, chcąc na niem wypocząć, zatrzymali się, ale jakież było ich zdziwienie, gdy owa skała zaczęła się poruszać; był to poprostu żółw olbrzymich rozmiarów, skorupa jego miała najmniej dwanaście stóp szerokości, osiemnaście długości, a grubą była najmniej na stopę.
— Byłoby czem nakarmić dwadzieścia cztery osób, a zupy możnaby ugotować dla całego, regimentu. Ciekawy jestem, czy ten żółw należy do rodziny Trionyx’ów czy też do tak zwanych skorupiaków dyamentowych...
W tej chwili potwór poruszył się znowu.
— Patrzcie — zawołał Bearwarden — żółw dąży w stronę, gdzie i my zmierzamy, zdarza nam się przejażdżka gratis, korzystajmy z niej.
To mówiąc, rozpędził się i wskoczył na żółwia, wdrapując się na jego grzbiet. Ayrault poszedł za jego przykładem, co też uczynił i Cortlandt, bardzo sprężysty pomimo lat pięćdziesięciu.
Żółw był zupełnem przeciwieństwem Glyptodonta, który kiedyś istniał na ziemi, poruszał się skokami, bez porównania prędzej, niżby to mogli uczynić podróżni; to też bardzo zadowoleni ze swego rumaka, wynaleźli sposób kierowania nim: mianowicie uderzając silnie fuzyą w bok głowy, z jednej lub z drugiej strony.
— To dziwna — rzekł Ayranlt — że z wyjątkiem Mastodonta i tego żółwia nie spotkaliśmy żadnego ze zwierząt należących do epoki węglowej, w której Jowisz znajduje się obecnie, pomimo, że ziemia zasiana jest ich śladami.
— Prawdopodobnie źle jest obrana godzina — odrzekł Bearwarden — gruby zwierz zapewne przebywa w gęstwinach aż do nocy.
— Zdaje mi się, że z czasem znajdziemy tu wszystkie zwierzęta, które niegdyś przebywały na ziemi. Śpiew kwiatów i meduza, jako ognik latający, są atoli nową zdobyczą wiedzy, o której dotąd nikt nie miał pojęcia.
Kiedy żółw chciał się zatrzymać, podróżni kłóli go nożem i nolens volens, szedł dalej. Zwierz ten miał wygląd złośliwy, posiadał paszczę w formie dzioba ogromnie twardego i ostrego, którym napotykane na drodze młode drzewka ścinał niby wątłe trawy.
Przebywali teraz dolinę na pół mili szeroką z dwóch stron otoczoną lasem. Bearwarden rozglądając się na wszystkie strony, krzyknął:
— Patrzcie, patrzcie!
Ujrzeli wtedy wśród zielonych gałęzi drzew głowę zwierzęcą na piętnaście stóp od ziemi. Był to Dinosaurus, należący do czworonogów łuską pokrytych; za chwilę ukazała się druga głowa, o kilka stóp wyżej. Głowy te były zupełnie podobne do głowy płazów, ale miały dzioby takie same jak żółw. Tylnie nogi były wysokie i dobrze zbudowane i przedstawiały pewne podobieństwo z nogami kangura; przednie, króciutkie łapy mogły służyć jako ręce lub też pomagać do chodu, w tej chwili wisiały bezczynnie. Ogon gruby i silny był widocznie bardzo pożyteczny zwierzęciu jako podpora; gdy on stał, ogon stanowił jakby trójnóg w połączeniu z tylnemi nogami.
— Radbym zabrać z sobą na ziemię parę takich zwierząt! — zawołał Cortlandt.
— Dotłoczyćby się nie można do muzeum lub menażeryi, coby taką miała w swym zbiorze osobliwość — odrzekł Bearwarden.
Wszyscy trzej podróżni z wielką uwagą przyglądali się tym dziwnym okazom fauny z grzbietu żółwia; zwierzęta obojętnie patrzyły na nich, przeżuwając owoce palmowe, mlaskały przytem tak głośno, że z daleka można je było słyszyć.
— Zwierzęta te wiedzą, że żółw dla nich pod żadnym względem groźnym nie jest, to też nie obawiają go się wcale, nas zaś biorą może za proste narości na jego skorupie.
— Nie wiele byśmy też mogli im zrobić złego, gdyby nie nasza broń palna.
— Dziwi mnie to jednak, dla czego zwierzęta trawożerne są tak silnie uzbrojone; zdobycie zwykłego pożywienia nie wymaga żadnej walki.
— Sądząc z budowy ich szczęk, można je zaliczyć prędzej do omnivorów, wszystkożernych i zdaje mi się, że wolałyby jeść mięso, niż owoce. Możnaby myśleć, że jakaś szczególna katastrofa pomieszała porządek w zwykłym trybie życia tego świata zwierzęcego.
Zaimprowizowany wierzchowiec postępował naprzód, z pewnym zgrzytem w stronę, gdzie znajdował się Dinosaurus. Strzelcy przygotowali broń, gdy wtem nagły ruch powstał w zaroślach, całe stado potworów wypadło na dolinę i przebiegło je z pośpiechem; niektórym widać było tylko grzbiety z po za wysokiej trawy, inne postępowały ciężko, inne jeszcze podskakując wysoko. Przestraszone Dinosaury przestały jeść i wzięły udział w powszechnym popłochu, biegnąc chwilami na czterech nogach, to znów na dwóch, podpierając się ogonem. Stado zwierząt przebiegło około podróżnych, nie zwracając na nich uwagi i zwróciło się w przeciwną stronę, by szukać schronienia w lesie, ale niebawem nawróciło się raz jeszcze w stronę, w którą podążał żółw.
— Te zwierzęta robią na mnie poprostu wrażenie pasażerów spieszących się na kolej, podczas gdy nasz rumak jakoś ani myśli przyspieszać kroku.
— Dużobym dał za to — rzekł Cortlandt — aby się dowiedzieć, co jest powodem tej śmiertelnej trwogi owych potworów; sądzę, że to chyba musi być to samo stworzenie, co tak pocięło w kawałki naszego mastodonta.
— Zdaje mi się, że ta zwierzyna jest wzięta we dwa ognie przez zręcznych myśliwych, których postawa musi być odpowiednią.
— Jeżeli to są ludzie, w takim razie wycieczka nasza może stać się bardzo niebezpieczną.
— Ale jeśliby to byli ludzie, niezawodnie byliby się już tu ukazali; łatwiej przecie jest ścigać zwierzynę w otwartem polu, niż w lesie.
— Może być, że to jest wielkie polowanie, a ludzie, ukryci w gęstwinie, są naganiaczami, pędzącymi zwierzynę w umówione miejsce, gdzie na nią czekają myśliwi.
— Może zobaczymy, jak to się będzie odbywać, bo i my również dążymy w tę stronę, a może też przyjmiemy czynny udział w tej zabawie — rzekł Ayrault.
— Pozwólcie mi wątpić, aby ci myśliwi byli ludźmi; bo przypominając sobie obcięte nogi mastodonta, pozostawionego następnie bez sprzeczki nam i innym na pożarcie, nie mogę wyobrazić sobie, aby tak mogli postąpić ludzie szczególniej dzicy... pocóż mieliby się kryć, czując się mocniejszymi?... Zresztą zobaczymy...
Niebezpieczeństwo, grożące wszystkim mieszkańcom tej puszczy, zostawiało w zupełnym spokoju żółwia, który widocznie znudzony ciężarem schował się tak dokładnie pod swoją skorupę, że pozostało tylko bezwładne, skaliste wzgórze, którego nic z miejsca ruszyć nie było w stanie.
— Zdaje się, że w dalszej podróży na własne nogi już tylko liczyć możemy — zawołał Bearwarden wesoło, zeskakując z żółwia.

— Teraz łatwo zrozumieć obojętność naszego rumaka na ogólną trwogę; zna dobrze wypróbowaną siłę swej twierdzy i wie, że dosyć jest dla niego zamknąć się u siebie, a wtedy chyba piorun mógłby roztrącić tę skałę, która go pokrywa. Na ziemi orły chwytają w szpony żółwia, a następnie puszczając z góry, roztrącają go o skały, ale tu pomimo potwornych kształtów jowiszowych mieszkańców, nie sądzę, aby podobny ptak mógł się znaleźć, który ten ciężar uniósłby w obłoki.
— То też gdybyście koniecznie mieli apetyt na zupę z żółwia, w takim razie trzeba będzie postawić na jego grzbiecie igłę magnesową, ściągającą pioruny, i zaczekać na burzę; na tych tylko warunkach wasz kuchmistrz nadworny dostarczyć jej wam może — mówił, śmiejąc się Bearwarden.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Jacob Astor i tłumacza: Maria Milkuszyc.