Podróż na Jowisza/Księga II/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Jacob Astor
Tytuł Podróż na Jowisza
Podtytuł Powieść fantastyczno-naukowa
Wydawca Nakład Redakcyi "Niwy"
Data wyd. 1896
Druk Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Milkuszyc
Tytuł orygin. A Journey in Other Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Marzenia sportsman’a.

Przez wdzięczność dla żółwia, co ich tak wygodnie przeniósł na swym grzbiecie, podróżni upolowali kilkanaście dużych wężów i położyli je przy nim, aby mu zrobić miłą niespodziankę, gdy się obudzi. Następnie postępowali ostrożnie po ziemi gęsto zarośniętej trawą. Uszedłszy ze dwie mile, znaleźli się u stóp łańcucha gór przecinającego ich drogę pod prostym kątem; wstąpili na górę, a spojrzawszy ku dołowi, zobaczyli przedmiot, na widok którego krew im zastygła w żyłach.
Potwór, mający pewne podobieństwo do aligatora z różnicą tylko, że miał grzbiet wygięty, przechadzał się w odległości może 75 stóp od nich, miał długości 60 stóp a wysokości 25. W ciągłym był ruchu, a podróżni z przestrachem zauważyli niezmierną sprężystość i szybkość zwrotów.
— To także jest Dinosaurus — rzekł Cortland, przyglądający mu się uważnie — zupełnie podobny do tego, który został odbudowany ze szkieletu znalezionego w wykopaliskach; nosi on nazwę: Stegosaurus ungulatus w muzeum. Ale teraz myślić nam wypada, co zrobić z tym żywym okazem, który wcale niepożądany znalazł się na naszej drodze.
— No, prezesie, bierz komendę, musimy przecież zabić tego potwora — mówił Ayrault, zwracając się do Bearwardena.
— Chyba nie wątpisz, że sam o tem myślę, ale to wróg niebezpieczny, trudny do zabicia z powodu swego pancerza; trzeba się przygotować do formalnego boju, a Cortland ma tylko fuzyę, my dwóch wyłącznie możemy strzelać z karabinów wybuchowemi kulami, które jedynie mogą mieć szansę napoczęcia łuskowatego pancerza. Stajemy z dwóch stron, Cortlandt w środku i baczność!
Cortlandt, aby zwrócić ku sobie uwagę potwora, wydał dziwne krząkanie, podobne do głosu krokodyla; ten zwrócił ku niemu głowę i równocześnie z obu karabinów dano ognia, Ayrault strzaskał szczękę, kula Bearwardena utkwiła w boku, gdyż potwór wzniósł się w powietrze na trzydzieści stóp od ziemi; celnie wymierzone kule wybuchowe po kilku wystrzałach położyły go trupem.
— Nakoniec zabiliśmy go I — zawołał Bearwarden — ale pierwszy atak chybił, chociaż komenda i wykonanie było bez zarzutu, do polowania przecież na te zwierzęta potrzeba nabyć doświadczenia, którego jeszcze nie mamy. Miejmy nadzieję, że na przyszły raz będzie lepiej.
Nabili broń, poczem, gdy Cortlandt oglądał trupa uważnie jako naturalista, Ayrault i Bearwarden dobyli z niego serce, uważając je za najstosowniejszą część do jedzenia,
— Jutro musimy się koniecznie postarać o tutejsze ptactwo, jeszcze nie miałem sposobności dać wam dowodu, jak je doskonale piec i przyprawiać potrafię.
Słońce chyliło się ku zachodowi; wybrali sobie tedy miejsce suche i piaszczyste na przepędzenie nocy, przygotowali obozowisko, otaczając je podwójnym drutem elektrycznym, rozpalili ogień i zabrali się do przygotowania wieczerzy. Podczas gdy ją spożywali, zmrok zapadł, a w dolinie jaśniały licznie latające ognie, nadając jej pozór zamieszkałego i jasno oświetlonego miasta.
— Te ogniki — rzekł Bearwarden — są mniejsze i słabsze, niż te, które wczoraj widzieliśmy nad wodą, ale są też mniej niebezpieczne; jestem pewny, że gdyby któregokolwiek z nas uderzyła meduza, byłby to niezawodnie przypłacił życiem.
Chłodne powietrze wieczorne i lekki, dolatujący z doliny, wieczorny śpiew kwiatów, mile oddziaływały na podróżnych, księżyce ukazywały się jeden po drugim na niebie, między innemi Liliputka odkryta w 1893 roku przez profesora Bernarda. Srebrne promienie światła roztaczały jakiś melancholiczny spokój w naturze; pod tym wpływem pierwszy przerwał milczenie Cortlandt.
— Ach, czemuż nie mogę zostać znów młodym! Jakżebym chętnie na tej pozostał planecie, którą już nowym możemy nazywać światem. Piękności ziemi nikną w porównaniu z tem, co nas tu otacza.
— Zapomniałeś profesorze — rzekł Bearwarden — co Cycero mówi w obronie starości w swojem De senectute; dowodzi przecie, że starość posiada prawie wszystko, co stanowi rozkosz młodości z dodatkiem jeszcze uczucia spokoju, wypoczynku i wielu innych rzeczy.
— Przyznać jednak należy, że jakkolwiek pięknem trzeba nazwać jego dowodzenie, nie jest ono jednak wcale przekonywającem. Roskosze starości są tylko negatywne a szczęście jej polega na braku cierpienia.
— Najwyższą rozkoszą, jakiej człowiek dosięgnąć może, jest poznanie i uwielbienie Pana nad Pany; w późniejszym wieku, kiedy namiętności stygną w człowieku, wtedy on czuć się musi bliżej Boga, w śmierci upatruje wiekuistej szczęśliwości wybranych, a tam oczekują go piękności i szczęście, o jakiem zamarzyć nawet trudno. Zresztą pamiętacie starą piosenkę:

Czyż młodość uwolnić zdoła.
Od smutków i cierpienia?
Czyż ci nie zegnie czoła,
Brak szczęścia, omamienia?
Podobno wśród życia boju,
Najmilej zasnąć w spokoju.

Poeta miał zapewne na myśli sen, z którego już nic człowieka nie zbudzi, my jednak z rozkoszą teraz zamkniemy znużone powieki, aby je jutro otworzyć oraz nowe oglądać piękności i brzydoty tej okolicy.
Na tych słowach skończyła się rozmowa, każdy z trzech towarzyszy zatonął w myślach lub wspomnieniach, ale znużenie fizyczne niebawem sprowadziło sen. Podwójne druty telegraficzne stanowiły jak gdyby straż nocną, a dzwonek, który za najlżejszem ich dotknięciem wprowadzony w ruch miał budzić uśpionych, sprawował urząd szyldwacha. Jedynie niebezpieczni mogli być tylko nieprzyjaciele skrzydlaci, jak ptaki lub nietoperze. W dali wulkany błyszczały czerwoną łuną wybuchów, ale zbyt oddalone, nie potrafiłyby zamącić spokojnego wypoczynku podróżnych, oddalenie zmieniało huk wybuchów w szmer, który do snu kołysał błądzących po obcej planecie odważnych ziemi mieszkańców. Cała natura zdawała się również pogrążoną w uśpieniu. Nieco przed świtem, ogromnie ciężkie stąpanie zbliżać się zaczęło do nocnego obozu podróżnych. Niezwłocznie dzwonek uderzył na alarm. W tejże samej chwili wszyscy trzej podróżni byli na nogach z bronią w ręku. Nieproszony gość ukazał się ich oczom przy jasnem świetle księżyca. Ogromny potwór z gatunku Triceratops prorsus dotarł do ich obozu. Był podobny mniej więcej do słonia, tylko trzy razy większy. Miał długości więcej niż czterdzieści stóp, nie licząc długiego ogona, na czole ogromne dwa rogi i jeden na nosie.
— Przeklinam teraz moją fuzyę z jej lekkiemi nabojami! — zawołał Cortlandt — to nie broń na tak grubą zwierzynę; gdyby nie wasze karabiny o wybuchowych kulach, stalibyśmy się tu napewno ofiarami tych potworów.
Zwierz nastąpił na druty.
— Celuj w serce! — zawołał Bearwarden.
Niezwłocznie kula Ayrault’a utkwiła w oznaczonem miejscu, wyrywając ogromny płat skóry. Strzały szły jedne za drugiemi z szybkością błyskawicy, zwierz ciężkie poniósł rany, żadna jednak nie była śmiertelną i zwierz rycząc, zaczął uciekać w stronę lasu, pomimo poranionych nóg potwór biegł prędko, myśliwi ścigając go, strzelali ciągle; o pół mili od obozu upadł nareszcie, wtedy dobili go, a wykroiwszy spory kawał polędwicy, zwolna wrócili do obozu, gdzie rozpaliwszy ogień, upiekli ją i zjedli z apetytem.
— Brak nam tu wczorajszych spektatorów — rzekł Bearwarden — co jednak nie przeszkadza do ocenienia podług wartości mojego uzdolnienia kucharskiego.
— Istotnie można ci oddać sprawiedliwość, prezesie, że posiadasz talent, którego nie domyślają się w tobie zapewne nawet najwięksi wielbiciele... nam dopiero okoliczności sprzyjające dały poznać twoje ukryte zalety — rzekł Ayrault.

— A teraz, przyjaciele, korzystajmy ze wschodu słońca, zbierajmy nasze manatki i wracajmy do naszego osamotnionego Kalista — zobaczymy, czy też wzbudził ciekawość tutejszych mieszkańców, droga nasza wypada około naszej ofiary, rzucimy na nią raz jeszcze okiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Jacob Astor i tłumacza: Maria Milkuszyc.