Podróż do środka Ziemi (1874)/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż do środka Ziemi
Wydawca J. Sikorski
Data wyd. 1874
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Przez nową galeryę poczęliśmy na dół zstępować; Hans wedle przyjętego zwyczaju szedł naprzód. Zaledwieśmy uszli sto kroków, gdy profesor przybliżywszy swą lampę do ściany podziemia; zawołał:
— Otóż i pokłady pierwotne, jesteśmy na dobrej drodze; idźmy, idźmy śmiało naprzód.
Gdy ziemia w pierwszych dniach istnienia świata stygła powoli, stopniowe zmniejszanie się jej objętości porobiło na skorupie liczne rozpadliny, pęknięcia i otwory. Galeryja którą przechodziliśmy, była właśnie jedną ze szczelin tego rodzaju, a liczne przejścia i zakręty, czyniły ją labiryntem prawdziwym, w którym się nie łatwo było oryjentować. W miarę jak schodziliśmy niżej, coraz wyraźniej odznaczały się warstwy składające grunt pierwotny, który geologija uważa za podstawę skorupy mineralnej; składa się on z trzech rozmaitych warstw, to jest iłołupków, gnejsów i łupków mikowych spoczywających na twardej i niewzruszonej skale, którą, zowią granitem.
Żaden zapewne mineralog nie znajdował się w lepszych i cudowniejszych okolicznościach, dla zbadania natury na miejscu. To, czego sonda, owo niedołężne narzędzie, nie mogła wydobyć z wnętrza na powierzchnię kuli ziemskiej, to powiadam, my oglądaliśmy na własne oczy i dotykaliśmy tego własnemi rękami. Przez piętra łupków mieniących się pięknemi zielonemi barwami, wiją się metaliczne żyłki miedzi i manganu, z drobnemi śladami platyny i złota. Myślałem o tych bogactwach zakopanych w głębi ziemi, z których chciwość ludzka nigdy korzystać nie będzie. Wstrząśnienia i przewroty w pierwszych dniach egzystencyi świata dokonane, do takiej głębokości zapędziły te skarby, że ich ztamtąd przemysł ludzki żadnem narzędziem wydobyć nie potrafi.
Po lupkach następowały warstwowatej budowy gnejsy, zwracające na siebie uwagę regularnością. i jednostajną równoległością swych płytów, a dalej rozłożone w dużych blaszkach, których blask naturalny podwyższa jeszcze mika biała. Światło przyrządów Ruhmkorfa odbite o ścianki masy skalistej, łamało się pod różnemi kątami i wyobrażałem sobie, że podróżuję gdzieś przez wyżłobione góry dyamentowe, do wnętrza których promienie słońca wpadały ze swem światłem jaskrawem.
Około szóstej godziny wieczorem, blask ten zmniejszał się coraz widoczniej, a w końcu znikł zupełnie; ściany przybrały barwę krystaliczną, lecz ciemną; mika coraz wyraźniej mięszała się z feldspatem i kwarcem, formując właściwą skałę, to jest kamień najtwardszy, wytrzymujący na sobie ciężar czterech piętr pokładów kuli ziemskiej. Znajdowaliśmy się jakby zamurowani wśród obszernego więzienia granitowego.
Była ósma godzina wieczorem. Wody brak ciągły. Ja cierpiałem straszne pragnienie; stryj szedł naprzód bez ustanku, ciągle nadstawiając ucha, czy nie dosłyszy gdzie szmeru jakiego strumyka. Ale nic dotąd!
Tymczasem nogi odmawiały mi posłuszeństwa, cierpiałem jednak nie chcąc skargą zatrzymywać stryja nie mającego wiele czasu do rozporządzenia. Lecz nareszcie sił mi zbrakło, upadłem na ziemię wołając:
— Ratujcie mnie! umieram!
Stryj przybiegł do mnie, popatrzył załamując ręce rozpaczliwie, a nareszcie wybąknął ten straszny; ponury frazes: „Wszystko skończone!”
Dalej już nic nie słyszałem i nie widziałem co się wokoło mnie dzieje. — Gdym na nowo otworzył oczy, spostrzegłem moich dwóch towarzyszy obwiniętych w kołdry, leżących na ziemi. Czy spali? — nie wiem — lecz ja nie mogłem do snu zmrużyć powiek. Cierpiałem strasznie, tem okropniej, że nie widziałem żadnego środka ratunku. Ostatnie wyrazy profesora brzmiały mi w uszach złowieszczem echem. „Wszystko skończone”, bo w takim stanie osłabienia, nawet powrót na ziemię był niepodobnym.
Przebyliśmy półtorej mili wskróś skorupy ziemskiej. Zdawało mi się, że masa ta całym swym ciężarem wspiera się na moich barkach, że nie jestem w możności poruszyć się ani obrócić na mojem granitowem łożu.
Tak upłynęło kilka godzin. Głębokie, grobowe milczenie panowało naokoło; żaden głos nie przedarł się przez te mury, z których najcieńszy miał pięć mil grubości... Leżąc tak napór zemdlony, posłyszałem nagle szmer jakiś; ciemno było w tunelu; wytężyłem wzrok i zdawało mi się że Islandczyk nasz odchodził z lampą elektryczną w ręku.
Gdzież on idzie, pomyślałem, chciałżeby nas opuścić? Stryj zasypiał głęboko; chciałem krzyczeć, lecz głos zamarł mi w piersiach, nie mogąc się przedrzeć przez usta spieczone. Ostatni raz światełko błysnęło mi w oczach, ostatni odgłos ciężkiego stąpania doleciał uszu moich.
— Hans opuszcza nas — wołałem — Hans! Hans!
Wymawiałem te wykrzykniki, ale sam w sobiegłos mój nie wydobył się na zewnątrz. Jednak po chwili zastanowienia wstydziłem się mej podejrzliwości względem człowieka, który całem swem postępowaniem niedał mi nigdy do tego powodu. Odejście jego nie mogło być ucieczką — nie szedł w górę, ale owszem niżej się jeszcze spuszczał — nie mógł mieć przeto żadnego złego zamiaru. To rozumowanie uspokoiło mnie trochę, inne zupełnie myśli zajęły mą wyobraźnię. Hans był tak spokojnym człowiekiem! jakiś ważny widocznie powód skłonił go do przerwania spoczynku. Czyżby chciał odkryć co nowego? Czyżby w nocy usłyszał szmer jakiś, który do mego nie doszedł ucha? —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.