Podania i baśni ludu w Mazowszu (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)/Dwaj Towarzysze

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Zmorski
Tytuł Podania i baśni ludu w Mazowszu
Podtytuł (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)
Data wyd. 1852
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Dwaj towarzysze.



Baśń.

Jak poczniesz,
Tak spoczniesz.

Przysłowie.

Od Krakowa do Warszawy wędrowało społem dwu młodych czeladzi, stolarzy, po drodze zarabiając sobie, gdzie się zdarzyło..
Jeden z nich, Wawrzyn na imię, doskonale umiał swoją sztukę; ale co drugi, Franek, to ot! Boże zmiłuj się! — Nie dziw że jak gdzie zaszli do miasta lub dworu, Wawrzynowi dostawała się robota do pańskich komnat lub kościołów, kiedy Franek musiał żydom po karczmach naprawiać stoły i ławy. To téż kiedy mieszek piérwszego co raz bardziéj pęczniał, we drugiego kalétce grosz z groszem ledwie się spotkał. Biedy jednakże w podróży niedoznał, bo uprzejmy towarzysz dbał o niego jak o rodzonego brata.
Mimo to, niewdzięczny partacz wrzał przeciw niemu zazdrością i gniéwem; bo mu się zdawało, że wszystko co Wawrzyn zarabia, to jakby jemu samemu z rak wydarł. Przemyślał tedy tylko jako by się na nim zemścić i z drogi sobie usunąć. Zabić, nie mógł się odważyć, ale umyślił sobie go oślepić. — Jednego tedy dnia, wśród wędrówki, wsypał w obiad ufnego towarzysza ziele usypiające, które na to już gdzieś u Węgra oléjkarza kupił.
Po obiedzie, niedaleko jeszcze uszli, kiedy Wawrzyn zaczął się skarżyć na niezwyciężoną śpiączke.
— „Ha! zwyczajnie oto niedospałeś widać w nocy twojéj miarki!“ odrzekł chytry Franek. „Mnie téż jakoś do północka w karczmie się zabałamuciło, że chętnie dospałbym teraz. Ot, połóżmy się gdzie w krzaki; dyć nam nic pilnego w drodze.“
Nie bardzo daleko od gościńca, widać było niewielki pagórek, bajraczkami sosnowemi porosły, na szczycie którego stała szubienica. Nie było to miłe miejsce do spoczynku, ale Wawrzyn, ledwie już oczy powłócząc, dał się tam zaprowadzić, — a ległszy pod krzakiem choiny zasnął jak nieżywy.
Niegodziwy Franek, wypróbowawszy wpiérwéj czy śpiący zbudzić się nie da, wykłuł mu wtedy obie źrenice w oczach, że całkiem wyciekły; a zabrawszy oślepionemu ładowny trzosik, poszedł daléj w swoją droge. —
Niebogi Wawrzyn spał tymczasem, tak długo, że gdy się nareście zbudził, było już dawno po zachodzie słońca. Niewidząc nic w koło siebie, myślał z razu że to taka ćma; ale przeciérając oczy poczuł w źrenicach ból dolegliwy i wylękniony zawołał:
— „Franku, mój bracie! cóś ze mną źle. Oczy mnie bolą i nic nie widzę”, — bodaj czy nieoślepłem. Mów no, czy i tobie tak ciemno?“
Nie słysząc odpowiedzi, począł wołać głośniéj i rękoma szukać w koło, — ale towarzysza nie było. Chcąc się raz wreście przekonać co się z nim dzieje, siegnął ręką po krzesiwo i zaczął krzesać ogień: posypały się z krzemienia skry rzęsiste, — czuł jak mu parząc padały na ręce, — ale w oczach zostało ciemno jak w grobie!… Jęknął srodze biédny a gdy w kieszeniach napróżno trzosu swojego szukał, domyślił się na ostatek kto mu taki los zgotował. Nie klął jednak, nie pomstował, tylko podłszy twarzą na ziemię prosił Boga z wszystkiéj duszy o opiekę nad sobą, ślepym kaléką i żebrakiem.....
Pomodliwszy się, chciał wołać o pomoc, myśląc że kto gościńcem idący posłyszy; ale po zimnéj rosie noc czując, bał się zwabić do siebie jakich niegodziwców, coby go jeszcze z szat zwlekli. Skuliwszy się tedy od zimna, jak jéż, pod krzakiem, milcząc, doczekiwał dnia.
Jedną razą dało się słyszéć nad nim krakanie kruka i szum skrzydeł, — a za niedłużuchną chwilkę dwa znów kruki nadleciały. — Nie były to prawe ptaki, tylko trzéj źli czarodzieje, którzy się na radę zlecieli. Ku swéj okropnéj trwodze posłyszał Wawrzyn, jak się ze sobą w imię czarta witali i zaczęli się przechwalać co który złego zrobił lub umyślił.
— „Ja, (mówił piérwszy) podmówiłem jednego młodego chłopa, że starego ojca oślepiwszy, wywiózł do miasta na żebry… Używa teraz synalek, ani się domyślając jak niedługo biés mu karku nakręci; — a stary ślépiec, wyciągając rękę, szepce paciérze pod kościołem, zamiast co by mu przyjść pod tę szubienicę, przemyć sobie oczy w tém źródełku i odzyskać wzrok wydarty! Ale ci głupi ludziska to nie wiedzą nic a nic.“
— „Oj! to masz prawdę mój bratku“ — przemówił drugi, „ci ludzie, to prawe osły. — Ja oto, że mnie raz w Radomiu chłopaki psami poszczuli, zamówiłem za to źródło co im wody dostarczało, że całkiem pod ziemię się skryło. Mieszczanie kopią a kopią, płacą a płacą, blisko miesiąc już cały, — ale to wszystko próżno. A żeby się domyślili i rzucili do studni białego koguta, to jakby lecąc ze strachu zapiał, zaraz by woda wytrysła!“ —
— „Albo ja“ — odezwał się trzeci — „na córkę pańską w Grochowicach, co za mnie nie chciała wyjść, nasłałem żabę ropuchę, co ją do śmierci zniweczy, bo ją codzień w nocy ssie. Panna więdnieje z każdym dniem, ojciec rwie włosy z żalu i zwozi lékarzy ze świata całego, obiecuje złote góry za wyléczenie, — ale nic z tego nie będzie. Przecież osły te, żeby oderwały podłoge pod jéj łóżkiem i złapali żabę, uwarzyli z niéj rosół i choréj wypić dali, wstała by za jeden dzień zdrowiutka!“ —
Jeszcze cóś ze sobą pogwarzyli, czego Wawrzyn nie dosłyszał, a wreście ozwał się któryś:
— „Czas nam już wracać do dom, ranek nie zadługo. Do widzenia w przyszły nów!.”
— „Do widzenia!.. do widzenia!… odpowiedzieli dwaj drudzy. I znowu stawszy się krukami, z wrzaskiem i szumem rozlecieli się w swoje strony. —
Wawrzyn, przeczekawszy dobrze, ażby przeklęci daleko odlecieli, począł czołgać się do okoła pagórka, szukając cudownego źródełka, o którém od nich posłyszał. Jakoż natrafił na nie, — a skoro przemył oczy wodą, ku radości niewymownéj, odzyskał wzrok utracony. Padł więc w obliczu wschodzącego w téj chwili słońca na kolana, serdeczną modlitwę błogosławiąc Boga, który tak rychło nad niedolą się jego ulitował. — Ale przypomniawszy sobie co przeklęci powiadali o nieszczęśliwém mieście bez wody i choréj pannie w Grochowicach, pomyślał że go Opatrzność umyślnie tu sprowadziła, żeby złych sprawy popsował. Schwycił się tedy co duchu w drogę; a że było bliżéj do Radomia, tam naprzód zmierzał.
W Radomiu zastał płacz i zmartwienie powszechne, bo ludzie z braku wody poczęli już mrzéć jak muchy i trza się było bać powietrza. Co tylko mogło wziąść łopatę do ręki, kopało dzień i noc studnię, ale wody ani śladu nie było. — Kiedy Wawrzyn u burmistrza oświadczył się, że zdrój miastu powróci, stała się radość niezmierna między ludźmi strapionemi. Cóż dopiéro gdy obietnicy szczęśliwie dokonał!… wszyscy jak zbawicielowi dziękowali mu i na ręku go nosili, prosząc żeby sam powiedział jakiéj tylko zażąda nagrody. — Poczciwy chłopak, niezapracowawszy, nic brać nie chciał, lecz próżny był wszystek jego upór, mieszczanie łzami swojemi zmusili go wreście wziąść tysiąc talarów, które dla tego co wodę przywróci w ratuszu przeznaczone leżały.
Pożegnawszy się z wdzięcznymi Radomianami i dla pośpiechu kupiwszy konia, jechał Wawrzyn śpiesznie do Grochowic, ratować więdniejącą dziewczynę. — Zastał ojca śmiertelnie strapionego, że już wszyscy lékarze, niewiedząc co począć, opuścili jego córkę, a samą chorą tak już zbiedzoną, że istny trup niby w łóżku leżała. — Co duchu zwołany cieśla oderwał podłogę pod łożem — i patrzcie! siedziała tam szkaradna ropucha, jak kafel z pieca ogromna. Wawrzyn zabił ją i rozgotował doskonale na rosół, który choréj w usta przez lejek wlano. Wypiwszy go, usnęła twardo i spała przez dobę całą, aż stary ojciec bać się już zaczynał. Lecz na drugi dzień przed południem, panna zbudziła się ze snu, wesoła, rumiana i zdrowa, jakby nigdy nie słabowała.
Pan, ojciec uratowanéj jedynaczki, o mało do nóg nieupadł biédnemu stolarczykowi i niewiedział jak go opłacić; Wawrzyn przecież, pomny że Bóg mu już dał zyskać tyle, zaklął się że grosza nieweźmie. — Stare poczciwe panisko niemogło znów tego przenieść, żeby tak wielkiego dobroczyńcę bez nagrody pozostawić (bo wtedy był inny świat niż dzisiaj); niewiedząc tedy innego sposobu, ofiarował mu swoją ukochaną córkę za żonę. — To już była za wielka pokusa na Wawrzyna, — bo dziewczyna była istny obrazek i wraziła mu się w serce tak głęboko, że we śnie i na jawie zdało się jakoby mu w oczach stała. Kiedy wdzięczna wyzdrowiona rada przystała wziąść pięknego chłopca, ułożono tedy czas ślubu. — Tymczasem młody narzeczony jechał do Warszawy przyodziać się chędogo i dla swéj przyszłéj nakupić co było trzeba. —
Kiedy przybywszy do Warszawy zaszedł z drogi do gospody, pierwszy co mu wpadł pod oczy był niegodziwy Franek, który z kilką hulakami trwonił tu na pijatyce porwane oślepionemu koledze piéniądze. — Wawrzyn siadł sobie na stronie, pijąc cicho swoją szklankę miodu. Franek, chociaż już nieco podpiły, poznał jednak swego towarzysza; niedowierzając przecież swoim oczom, wstał i począł go obchodzić, przyglądając się mu zyzem.
— „Cóż mi się tak przyglądasz?“ poszepnął mu na ucho Wawrzyn, wstając z za stołu. „Ja to jestem ów towarzysz twój, któremuś niegodziwcze wydarł niewinnie wzrok i zrabował grosz zapracowany.“
— „A nu, tak!“ odpowiedział Franek, bezczelnie w boki się ująwszy. „Wykłułem ci te śliczne piwne ślépki.... ale widzę, jak we wszystkiém, tak i w tém biés ci dopomógł. Jeżeli chcesz, pozywaj mnie! zjész djabła kto ci uwierzy.“
— „O zatwardziały człowieku! niemyślę ja cię pozywać, tylko chciałbym dla twéj duszy, żebyś żałował tego coś mi zrobił. — Mnie, jako widzisz, żadna krzywda ztąd nieprzyszła, — i samać to Opatrzność dozwoliła ci pewnie dopełnić na mnie téj zbrodni, dla mego i drugich dobra.“
Tu Wawrzyn opowiedział mu wszystko wiernie jak się stało: podsłuchaną złych czarodziejów naradę, swoje cudowne wyléczenie ze ślepoty, co potém dobrego sprawił i jako został nagrodzon. — Brzydki Franek dziw że słysząc to nierozpukł się ze zazdrości. Gdyby mógł zabić Wawrzyna i wleść w jego skórę, byłby to zapewnie zrobił. Niemogąc mu przecież zaszkodzić i widząc go teraz panem, obyczajem podłych ludzi, upokorzył się przed nim, żałując wrzekomo swéj niegodziwości a ciesząc się z dobrego końca, ku któremu Bóg ją obrócił. — W duchu tymczasem pomyślał sobie iść w noc na nowiu pod szubienice oną i wysłuchawszy co czarodzieje uradzą, obrócić to na swój użytek.
— „Tylko nie będę taki głupi, jak ty“ — myślał — „żeby cóż tóż wziąść, co zapłacą! O nie! będę drzéć co się da z kogo.“ —
Z tém postanowieniem pożegnawszy Wawrzyna, że nów już był nie daleko, szedł zaraz nająć podwodę, którą zajechał aż do znanéj karczmy, gdzie towarzyszowi drogi zadał usypiającego ziela.
Przeczekawszy w niéj dzień cały, w samą noc nowiu wyszedł skrycie, równo z mrokiem, i przed północą stanął pod szubienica. Ukryty w najgęstszym krzaku choinowym, wyczekiwał niecierpliwie przybycia trzech kruków, kłapiąc zębami od chłodu i od obawy, bo cóś jakby mu szeptało że mu ta chciwość na złe wyjdzie. Możeby dłużéj nie wytrzymał i wszystkich zysków zrzekłszy się uciekł; alić w tém zaszumiało w górze, i kruk czarny, z przeraźliwym krzykiem, padł pod szubienica. — Za małą chwilkę zjawił się drugi i trzeci, — a wtedy z kruków stanęli trzéj żywi ludzie.
Franek nadstawił chciwie ucha, żeby ni słowa z ich tajemnic nie stracić; lecz na jego utrapienie, powitawszy się swoim obyczajem, cicho tylko cóś szeptać poczęli. Nakoniec odezwał się jeden:
— „Tak, niezawodnie podsłuchał nas któś, i pomięszał nasze sprawy. Trzeba dobrze przejrzéć wszędzie czy gdzie i dziś się niezaczaił!“
Jakoż wnet rzucili się szukać i znaleźli drżącego Franka.
— „a! tuś to, ciekawy ptaszku? Czekaj będziesz miał za swoje!“ wykrzyknęli radośnie trzéj przeklętnicy. — Próżno się im pachołczysko zaklinało że raz piérwszy tu jest dopiéro, próżno przyrzekał wskazać im Wawrzyna, żeby się na nim zemścili.
— „Żywo go rozszarpać w sztuki!“ krzyknął któryś.... i oto z trzech ludzi znów się stały kruki, — które rzuciwszy się na Franka, dziobami i pazurami na miejscu go rozerwały. —
Tak skończył podstępny urwisz brzydkie życie swoje!
Poczciwy Wawrzyn nie zadługo potém ożenił się z pańską córką i w łasce bożéj żył z nią szczęśliwie i długo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Zmorski.