Pod prawem/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Pod prawem
Pochodzenie Cztery nowele
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1888
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

W chwili, kiedy łapacz prowadzący Hankę ukazał się w trzeciém podwórzu ratuszowego gmachu, szereg zakratowanych, czerniejących tu i owdzie powybijanemi szybami okien w téj jego części, która zamyka perspektywę od strony ulicy Daniłowiczowskiéj, zapełniony był męzkiemi i kobiecemi głowami. Nie stanowiły wyjątku pod tym względem nawet tak zwane „obywatelskie” numery, w których odsiadują areszt policyjny osoby, korzystające z przywilejów stanu.
Przedmiotem ciekawości całéj téj galeryi był brudny, zabłocony, chudy pudel, którego strażnik uczył aportować i służyć. Ilekroć pies przybierał postawę pionową, u góry robiła się cisza, przerywana zaledwie pojedyńczemi wykrzykami: „ustoi!... nie ustoi!” Kiedy wszakże znużony psina opuścił przed czasem mdlejące łapy, a ciężkie razy grubego rzemienia na drżący grzbiet mu spadały, galerya wybuchała szalonym śmiechem i tupaniem, które, w połączeniu z żałośnym skowytem pudla, tworzyły prawdziwie piekielną wrzawę.
Pojawienie się w podwórzu łapacza z dziewczyną zrobiło w tém widowisku powszechną dywersyę. Strażnik kopnął psa, który w koziołkach przeleciał pod drugą oficynę, skomląc przeraźliwie, a grube i piskliwe głosy zwróciły się do przybyłego.
— Ojczulek! ojczulek! Jak się ojczulek miewa?...
— Dzień dobry ojczulkowi! Dzień dobry! Dzień dobry!
Łapaczowi pochlebiała widocznie ta popularność. Podniósł głowę, zmrużył lewe oko, i pogroziwszy ka oknu długim, chudym palcem, pokazał w uśmiechu kilka wielkich, żółtych zębów, sterczących pod opustoszałemi w większéj połowie dziąsłami.
Wrzawa jeszcze się wzmogła.
— Co to? Ojczulek z polowania? Jakże się udało?... Zwierzynka jest? — krzyczeli jedni.
— Panno! panno! spuśćno panna chustkę! — wrzeszczeli drudzy.
— Do nas ją tu! Do nas!
— Dawaj ją, ociec!
— Ciszéj, zbóje! — krzyczały kobiety, wysuwając pięście i głowy przez potłuczone szyby w stronę męzkiego oddziału.
— Wy same, baby, ciszéj!... — odpowiadali mężczyźni.
— Hej, ty tam, niuńka!... Nie słyszysz, że się do ciebie gada?
— W kark ją, ojczulku!... A dobrze!...
Hanka szła wyprostowana, krokiem równym, przyśpieszonym, z jakąś ponurą determinacyą w ruchach. Mocno ściągnięte brwi nadawały jéj twarzy wyraz groźnéj boleści. Wązkie usta lekko drżały, a nieruchomo utkwione w przestrzeni oczy zdawały się patrzéć w otchłań krzywdy i klęski. Przeszła tak podwórze, bramę, schody i dopiero kiedy ją w końcu długiego kurytarza „pod numer” wpuszczono, oparła się plecami o ścianę, jakby upaść miała, przygarbiła się, opuściła ręce, a oczy jéj chodziły jak błędne po wielkiéj, brudnéj izbie, w któréj, stosownie do litery prawa, miała odsiedziéć dwa tygodnie aresztu za ucieczkę swoję z pobytu. Izba ta nie było to właściwie więzienie, ale ohydny etap, przez który przepływały coraz to nowe fale nędzy, znikczemnienia i hańby, zostawiając tu swe ponure ślady. Kilkanaście brudnych, zbitych z desek tapczanów stanowiło sprzęt jéj jedyny. Na tapczanach chrapało parę pijanych kobiet, kilka innych tłoczyło się do drzwi dla zobaczenia i wypytania przybyłéj.
Rozczarowały się prędko. Było to jakieś „głupie dziewczysko," z którém się dogadać nie było można.
W południe przyniesiono szaflik kaszy, przy którym powstała gwałtowna kłótnia o skwarki ze starego sadła. Hanka w tym pierwszym obiedzie nie brała udziału. Nikt jéj nie wołał, łyżki dla niéj nie dano. Przyszła późno, kasza nie była na nią „rozrachowana,” jak utrzymywały dawniejsze lokatorki izby.
Dziewczyna nie czuła głodu, nie dopominała się téż o nic, a zwinąwszy się w kłębek, na ziemi w kącie siadła, głęboko na twarz zapuściwszy chustkę Walentowéj.
Zmierzch zapadał szybko. Przyszła noc, a przy migoczącém świetle zapalonéj nade drzwiami latarni można było widziéć rojące się po ścianach robactwo. Nowa kłótnia, którą aż strażnik uciszać musiał, powstała przy zajmowaniu tapczanów. Baby do oczu sobie niemal skakały, nie mogąc się pogodzić o miejsca; potém, zmuszone interwencyą strażnika, pokładły się, klnąc i lamentując; a kiedy odszedł, długo jeszcze warczały jedna na drugą, aż je nareszcie sen zmorzył. Hanka téż skulona w kącie na ziemi zasnęła.
Wkrótce przecież po północy zbudził ją hałas w kurytarzu. Zgrzytnęły zasuwy u drzwi, a pod numer wpuszczono śmiejącą się i ujadającą ze strażnikami dziewczynę. Hanka poznała ją natychmiast. Była to Mańka Czerkas. Wyglądała tak, jakby ją prosto z jakiéjś ulicznéj bachanalii chwycono. Różowa, szeroko z boku rozerwana suknia, zmięta papierowa róża we włosach, zaognione policzki, błyszczące oczy, lekka chusteczka na wpółodkrytych piersiach. Widocznie była nietrzeźwa. Wepchnięta do izby, jak kleszczmi trzymała się rękawa strażnika, który ją prowadził, i puścić go od siebie nie chciała.
— Hu... u... u!... Jak tu zimno! A to psiarnia! Huuu... Jaka to para idzie! A toć ja wam tu zmarznę, do licha!... Panie strażnik, abo pan funduj wódki, abo co... Hu... u... u...
— Poszła! — krzyknął grubym głosem strażnik, szamocząc się z dziewczyną. Nie mógł sobie wszakże dać rady.
— Jak nie, to z panem strażnikiem wywinę z jednego...
Zaczęła się śmiać szalenie i ciągnąć go wkółko za sobą.
— Hu! ha!... — przyśpiewywała sobie, tupiąc drobnemi stopami.
— Puskaj, ty!... — wrzasnął strażnik w ostatniéj pasyi.
— Co tam, puskaj... Abo to nie zapust? Tylko że mi jakoś nogi chodzić nie chcą. Musiały mi te bestye zadać co w gorzałce... No, panie strażnik! Daléj go!... na lewo...
Zatoczyła się i, zawadziwszy o tapczan, padła na ziemię. Padłszy, śmiała się jeszcze, ale się nie podnosiła.
— Ojej, jak mi się téż kręci w głowie! ojej!...
Strażnik splunął i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Nad ranem nowe wrzaski. Przypędzono całą gromadę kobiet, zebranych po zaułkach i złodziejskich norach.
Była to żywa hańba i nędza. Wychudzone, brudne, obdarte, po większéj części młode jeszcze, jedne obrzękłe, inne naznaczone sińcami na twarzy, nosiły w całéj swojéj postaci znamię ostatniego upodlenia.
Dwie z nich miały dzieci przy piersi. Niektóre rzuciły się zaraz na tapczany, chcąc sobie zdobyć miejsce, ale zbudzone baby z wrzaskiem i klątwami broniły im przystępu. Inne padły na ziemię, w ostateczném, jak się zdawało, znużeniu. Uciszyło się wreszcie. I dziw, wpośród téj ciszy tu i owdzie dało się słyszéć westchnienie, zmięszane ze słowami pacierza...
Dwa tygodnie, jakie Hanka spędziła w ratuszu, zostawiły głębokie ślady w całéj jéj istocie. Dusza jéj zwiędła, zestarzała jakby. Instynkt nienawiści dojrzewał w powietrzu téj wielkiéj, brudnéj izby, rozprzestrzeniał się, ogarniał ją całą i pełzał po sercu jéj tak, jak to robactwo pełzało po ścianach. Kiedy kto przemówił do niéj — ściskała zęby, żeby nie kląć; krzywda jéj leżała na jéj piersiach dzień i noc, jak wielki, ciężki kamień.
Po dwu tygodniach zaprowadzono ją razem z Mańką do kancelaryi w więziennym gmachu, w którym odsiadywała swój wyrok. Miano je wysłać w pobyt z całą partyą. W kancelaryi stała już u drzwi gromadka kobiet, oczekująca na wejście „wielmożnego.” Wielmożny spóźnił się dzisiaj. Miał u siebie wczoraj partyjkę winta, karta mu nie szła, wstał późno, kwaśny był i niewyraźny jakiś.
Kiedy wszedł, jedna z kobiet, Michalakowa, u nóg mu runęła z przeraźliwym krzykiem:
— A mój ojcze! A mój dobrodzieju! A mój przewielmożny panie! A nie dajże mnie od dzieci ginąć! A ulitujże się nade mną sierotą! A toć-em wysiedziała, com miała wysiedziéć... A toć się na mnie nic nie okazało... A teraz mnie znowu mają gnać... A nieszczęśliważ ja sierota! O Jezu... Jezu!... Chłopisko mi się rozpiło, dzieciska mi się po ludziach poniewierają, jak te szczeniaki... A kiedyż ja je wyhoduję? A kiedyż ja im matką będę?... O Jezu! Jezu!...
Nie leżało to w zwyczajach pana radcy pozwalać na tak długie perory. Wzruszenie psuło mu apetyt. Ale przed gwałtem téj żałości oniemiał narazie i zaczął się cofać ku stołowi.
Kobieta wszakże nóg jego nie puszczała, wlokąc się za nim z swoim strasznym jękiem. U drzwi słychać było chlipanie stojącéj gromadki.
— Upamiętajże się, moja kochana! — przemówił wreszcie wielmożny. — Co wyrabiasz? Na co ci się te krzyki i lamenty zdały? Choćbyś lamentowała, nadlamentowała, to ja ci nic nie poradzę. W wyroku stoi pobyt, jak wół, i musi być pobyt. To już tam święty Boże nie pomoże... Czemużeś nie apelowała, kiedy był czas na to? Czemużeś się nie ratowała?
Pan radca dobrze wiedział, że Michalakowa cały ten czas właśnie przeleżała w tyfusie; ale weszło mu to w zwyczaj w razie czego mówić: czemużeś nie apelował? czemużeś nie apelowała? i teraz powtarzał to machinalnie prawie, dla ulżenia sobie.
Kobieta wybuchnęła nowym płaczem.
— Jakżem się miała ratować, wielmożny panie, jakżem się miała ratować, uboga sierota, kiedym sama nie wiedziała o sobie, ani o bożym świecie w onéj chorobie... A! nieszczęśliwa moja głowa, nieszczęśliwa godzina!.. Oj, moje dzieci, moje dzieci, moje sieroty!... A czegóż ja doczekałam takiéj ciężkości... a czegożem ja dożyła! Adyć mi wszystko zmarnieje! Adyć mi już ni do czego będzie się powracać... O Jezu! Jezu!...
Pan radca podniósł ramiona i rozkrzyżował ręce. Był to gest wymowny, jako on nic na to wszystko poradzić nie może. Położenie jego było rzeczywiście nie do zazdrości. Kobieta ściskała mu konwulsyjnie nogi, buty jego od jéj łez straciły glans ze wszystkiém. Cofając się wszakże ciągle potrochu, dosięgnął wreszcie ręką stołu, oparł się na nim silnie i rzekł twardszym jakimś głosem:
— No, moja kochana, skończ już te lamenty. Co w wyroku stoi, tego językiem nie zliże. Stoi pobyt i musi być pobyt. To już jak amen w pacierzu. Takie prawo.
Gdy zaczął mówić, Michalakowa podniosła się w połowie ciała i przysiadła na ziemi, patrząc mu w oczy przenikliwie. Spodziewała się jeszcze czegoś, chwytała ostatnią nadzieję. Gdy skończył, wyrzuciła załamane ręce nad głowę i, przechyliwszy się w tył, buchnęła ogromném łkaniem.
— A bodaj takie prawo!... A bodaj taką krzywdę!... Tylo lat!... Tylo czasu!... O Jezu najsłodszy, Jezu!...
I zaniosła się nieludzkim rykiem, uderzywszy czołem w podłogę. Pan radca zniecierpliwił się nadobre. Znał to do siebie, że serce miał miękkie, ale ta scena trwała już zbyt długo.
— Gadajże z głupią! — zawołał porywczo. — Ja swoje, a ona swoje. Cóż to? Na Sybir cię pędzą, czy co? Pójdziesz, to i wrócisz... Straszna historya! Dzieciaków dyabli nie wezmą, kiedy ich dotąd nie wzięli!
Spróbował się ruszyć, ale kobieta już znów obejmowała nogi jego jakby kleszczami.
— Jakób! — krzyknął tedy zirytowanym głosem. — Zabrać babę! Niech mi tu nie wyprawia hałasów! — A kiedy strażnik się ruszył: — To tak z niemi — dodał.— Ludzkim bądź, gadaj jak do człowieka, a ta swoje i swoje. Czyste bydło!
Pan radca o ludzkości swojéj lubił wspominać często. Roztkliwiało go to, napełniało jego piersi jakiémś błogiém ciepłem. Pełniąc swój znojny urząd, czuł on niekiedy coś, jakby lekkie łechtanie pod lewém żebrem, coś, co skrupulat jakiś gotówby nazwać wyrzutem sumienia. Natychmiast wszakże przypominał sobie, że jest ludzkim, bardzo ludzkim, i to go uspakajało zupełnie. I teraz spróbował tego środka, ale łechtanie było uparte jakieś.
Tymczasem strażnik chwycił Michalakowę za ramię i chciał ją podnieść; ale kobieta leżała jak kłoda, piersią na ziemi, i przylgnęła do niéj, rozkrzyżowawszy daleko przed sobą zwiędłe, wychudłe ręce. Wyciągnął ją tedy tak jak leżała, pomagając sobie olbrzymim swoim butem. Podczas wyciągania tego głowa kobiety uniosła się i opadła kilka razy z głuchym łoskotem, któremu towarzyszył jęk coraz cichszy.
Stojąca u drzwi Hanka zaczęła drżéć na całém ciele.
Po raz pierwszy objawiło jéj się prawo w swéj ponuréj grozie.
Dotychczas nie umiała go ona odróżnić od ludzi. Trzy lata siedziała w więzieniu, bo sąd tak zapisał; w pobyt szła, bo wielmożny bieżéć kazał; w kozie była, bo ją pan sekretarz wsadził; w ratuszu dwa tygodnie ją trzymali, bo łapacz oddał. Zdawało jéj się owszem, że cała jéj bieda i krzywda ztąd idzie, że „prawa nad nią nie było.”
Teraz słyszy, że prawo jest, i że sam wielmożny nic przeciw niemu nie poradzi. Usiłuje myśléć i zaczyna rozumiéć, że kiedy ono Michalakowéj do dzieci nie puszcza, a ją samą pędzi tam, gdzie ani służby, ani chleba dla niéj, ani nijakiéj opieki, jeno głód i poniewierka krwawa, to już musi być twarde i „zakamieniałe.”
I w tępym tym umyśle powstaje niewyraźne pojęcie jakiéjś ślepéj, groźnéj i nieujednanéj mocy, która ludzkie karki gnie aż do ziemi, do czarnéj mogiły, a ludzką dolą jako wicher trzęsie, a kim zatrzęsie, to go tak połamie, jako burza łamie sosny w lesie...
Uczuwa przestrach i instynktową potrzebę bronienia się przed tém prawem. Z ponurą, zbladłą twarzą i szeroko otwartemi oczyma stoi w progu, wpatrzona w wielki stół, na którym leżą wielkie książki.
W téj chwili pan radca spostrzegł ją i przywołał łaskawie.
— Blacharzówna! A ty co tu robisz? Toś ty z pobytu uciekła?
Zatrwożyła się i, spuściwszy głowę, milczała.
— A! wiesz, żem się tego po tobie nigdy nie spodziewał!
Pan radca miał wymowę łatwą, niekiedy nawet kwiecistą, a moralizować lubił niezmiernie. Wytwarzało to, podług niego, pewną etyczną atmosferę w instytucyi powierzonéj pieczy jego, która to atmosfera jeżeli szwankowała czasem, to przynajmniéj nie z braku dobrych rad i ojcowskich uwag pana radcy. Teraz wprawdzie był zirytowany „tą głupią babą,” no i partyę trzeba było wyprawić, nie mógł wszakże odmówić sobie przyjemności maleńkiego przemówienia do tych „istot straconych.”
— Jakto — ciągnął więc daléj, — ja ciebie zawsze miałem za porządną aresztantkę, za przykład cię stawiałem innym, a ty tak sobie postąpiłaś? To tobie milsza włóczęga niż praca, niż życie uczciwe i spokój? Posłałem cię, jak co dobrego, samą, a ty mi taki wstyd zrobiłaś przed ludźmi? No widzisz! sama powiedz, coś ty warta?...
Hanka milczała.
— Taka młoda, taka przystojna dziewczyna! — mówił po pauzie pan radca, kiwając głową. — Toż ty mogłaś los jeszcze zrobić! Nie było ci to do służby iść, uczciwéj pracy się chwycić, z porządnymi ludźmi po ludzku żyć, po chrześcijańsku, po bożemu...
Tu brakło panu radcy dalszych omówień i zamilkł na chwilę. Czuł wszakże, że, ze stanowiska swego wychodząc, powinien jeszcze parę uwag dodać.
— Prawo — rzekł więc, — moja kochana, nikogo nie potępia. Ono chce poprawy, nie zguby winowajcy. Ono cię umyślnie odrywa od wszystkich dawnych pokus i okazyj, daje ci sposobność rozpoczęcia nowego życia, otacza cię dobroczynną opieką, ułatwia ci odrodzenie moralne. Tak tu, jak tam, widziałaś zawsze ludzi, którzy choć surowo, ale po ojcowsku obchodzili się z tobą... Czy nie tak?
Hanka milczała.
— Puszczona byłaś na swobodę, mogłaś robić wszystko, co ci się podoba, byle uczciwie, mogłaś, żyjąc skromnie i mając w służbie wszystkie potrzeby zaspokojone, odłożyć coś, zebrać sobie, za mąż wyjść. Te trzy lata pobytu to prawdziwe błogosławieństwo boskie dla ciebie. A ty wolałaś uciec, wolałaś do szajki złodziejskiéj przystać!... Nie, nie, nigdy się po tobie tego nie spodziewałem!
Hanka zacisnęła usta, a z oczu padały jéj łzy ciężkie, wielkie, jasne. Inne kobiety wzdychały, stara Fajerowa ucierała nos hałaśliwie.
Wymowa pana radcy nie była bez skutku. Ta prosta, nędzna dziewczyna uczuła taką skruchę, jakby wszystko, co mówił wielmożny, nie było właśnie najpotworniejszą sprzecznością z tém, czego w pobycie doznała. Serce w niéj tajało, jakby naprawdę puściła się na co złego z własnego wyboru. Oczarowanie to trwało póty, póki brzmiąca i z łagodną stanowczością wypowiadana przemowa nie dobiegła końca. Gdy dźwięk tych pięknych i pustych słów przycichł, dziewczyna ocknęła się w sobie, zmieszała, a przypomnienie o głodzie i hańbie krwawą chmurą po twarzy jéj przeszło.
— A równo ucieknę — pomyślała, — jeśli mnie on tam...
Nie dokończyła. Krwawa chmura podeszła jéj aż pod śniade skronie. Podniosła oczy i, spojrzawszy na stojący przed panem radcą krucyfiks, rzekła w duszy:
— Tak mi dopomóż Jezu miłosierny i najświętsza męka twoja...
Wysyłanie w pobyt partyi zawsze zgromadza garstkę ciekawych przed murami więziennego gmachu, którego tajemnice mało komu przeniknąć jest dane. I teraz stała na przeciwległym trotuarze kupka przechodniów: bab, dzieci, wyrostków, mężczyzn, którzy obserwowali tymczasem tłoczące się na schodkach więziennych kobiety. Kobiety te były to: matki, żony i siostry tych, których pędzić miano. Wszystkie one prawie miały zrana tak zwane „widzenie” w izbie, przyległéj kancelaryi, gdzie jest jakby rodzaj klatki okratowanéj, do któréj z jednéj strony wpuszczają więźnia, a z drugiéj odwiedzającego. Dziś wszakże po widzeniu nikt nie odchodził. Tłoczono się i czekano. Czasem wybiegło słowo jakie, częściéj westchnienie ciężkie, spojrzenia były niespokojne i zgnębione.
Otworzyły się drzwi, a strażnik przepuszczał partyę, licząc głośno. Najpierw szli mężczyźni. Drobni, chuderlawi, pokrzywieni jacyś, plecy w pałąk, kolana ku przodowi wygięte i drżące, twarze żółte, jakby nalane, niektóre poczerniałe, jakby dymem zaszłe, oczy błędne lub biegające, głowy pogolone. Jeden zaledwie pomiędzy nimi był roślejszy.
Ruszyły się kobiety ze schodków z jękiem i szlochaniem. W partyi także ten i ów ocierał oczy rękawem. Strażnik naglił, zaczęto się żegnać. Pogolone głowy schylały się ku wyschłym rękom starych kobiet, to ku dzieciom, przyniesionym z domu przez matki. Ale dzieci te odwracały się z przestrachem. Zapomniały już tych ojców, bały się.
Za mężczyznami wyszły kobiety. Najwięcéj było dziewcząt młodych, dziwnie zwiędłych, z śladami moralnego nieładu na twarzy. Ledwo się ukazały, zaraz na przeciwległym trotuarze dały się słyszéć koncepty i śmiechy; niektóre z dziewcząt odpowiadały na zaczepki także śmiechem. Nie brakło wszakże i starszych aresztantek. Do tych cisnął się kupkami i pojedyńczo różnego wieku drobiazg, to obdarty, to dosyć schludnie nawet odziany. Za kobietami wyszedł mający prowadzić partyę strażnik i zaraz ją zaczął ustawiać do drogi. Trójkami szli, prawie wszyscy nędznie odziani. Dwóch tylko mężczyzn miało kożuchy, a kaftany i chustki kobiet mroźny wiatr przewiewał. Ten i ów się obejrzał, ten i ów przeżegnał, a byli tacy, co podśpiewywali sobie. Najweseléj szli ci, których nikt nie odprowadzał, za którymi nikt nie patrzał. Niektórzy wywijali czapkami, wołając: „do widzenia” tym murom, które ich wypuściły. Ruszyli.
Tego dnia był pan radca na proszonym obiedzie, a tłumacząc się z braku humoru swojéj uroczéj sąsiadce, wyznał jéj, że wysyłał dziś partyę w pobyt i że to go zalterowało.
— Cóż to jest ten pobyt? — zapytała młoda dama.
— Pobyt, łaskawa pani?... Ależ nic prostszego nad to! Pobyt polega na tém, że przestępcy, po odsiedzeniu wyroku, nie wolno jest przez rok, przez dwa, przez trzy i cztery, to już wyraz określa, znajdować się bliżéj Warszawy, jak w promieniu czterdziestu wiorst. W takiéj to odległości jest kilka punktów, do których odstawia się więźniów po kilku, po kilkunastu, różnie.
— A to ciekawe...
— Bardzo ciekawe! Wogóle nasza procedura karna jest bardzo ciekawa. Pani nigdy nie czytała naszego kodeksu karnego?
— Nigdy. Zkądżeby?...
— Naturalnie! Bardzo to pojmuję.
— A czy tam, proszę pana — odezwała się młoda panna, która, siedząc poza uroczą damą, od chwili już przysłuchiwała się rozmowie, — czy tam jest jakaś opieka nad tymi więźniami?
Pan radca przechylił się ku mówiącéj uprzejmie.
— To jest niby gdzie, proszę pani?
— No tam, w tym pobycie.
— O, naturalnie! Muszą się meldować w miejscowym magistracie, otrzymują czerwone paszporty i...
— Czerwone?... — zadziwiła się urocza, — a to zabawne! Nigdym jeszcze nie widziała czerwonego paszportu!
— I są pod dozorem policyi — zakończył pan radca.
— Ale ja nie o tém mówię, proszę pana — przemówiła panna. — Ja chciałam zapytać, czy im tam kto dostarcza pracy... no i wsparcia moralnego do wejścia na uczciwą drogę?
— To jest, żeby tak specyalnie coś w tym guście było, to nie. Puszczają ich na miasto, a kto chce, to sobie roboty szuka.
— Ale tam w mieście wiedzą, że to złodzieje?
— Naturalnie! Przecież się ich przez całe miasto prowadzi, to raz. A powtóre, kto czerwony paszport pokaże, to już wiadomo, że złodziéj.
— Więc któż ich tam do roboty weźmie?
— Owszem. W lecie większa część znajduje robotę w polu.
— Większa część... A w zimie?
— Ha! — pan radca rozkrzyżował dłonie, — trafi się, że i w zimie czasem jakaś się robota znajdzie.
— Więc z czegóż oni żyją, kiedy pewnego zarobku niema?
— Kradną, proszę pani! To niepoprawny naród! Prawdziwe szajki złodziejskie tworzą w okolicy i kradną...
— Co za okropne zepsucie... — wtrąciła urocza.
— A inni — kończył pan radca — uciekają napowrót do Warszawy, bo tu niejeden rodzinę ma, warsztat, stosunki...
— I pozwalają im zostać?
— Ale zkąd znowu! Cóżby to był za porządek?
— Więc cóż oni robią? — przemówiła panna.
— Kryją się po różnych norach złodziejskich, póki ich znów nie złapią.
— A jak złapią?
— To sadzają ich do kozy, a potém prowadzą napowrót w pobyt.
— To okropne! — rzekła zcicha panna.
— A czy pani myśli, że to złodzieja poprawia? — zapytał pan radca. — Gdzie tam! Ledwo się strażnik odwróci, już znów ucieka.
— A jak go powtórnie złapią?
— To idzie na dwa miesiące do więzienia, a potém znów w pobyt.
— I tak ciągle? A to zabawne! — rozśmiała się urocza.
Panna patrzyła na pana radcę przerażonemi oczyma.
— I tak ciągle? — rzekła.
— O, nie! — odrzekł wesoło pan radca. — Takiego ptaszka...
Nie mógł dokończyć, gdyż gospodarz w téj chwili powstał i, wzniósłszy kieliszek wina:
— Zdrowie dam! — zawołał głośno.
Urocza się uśmiechnęła, pan radca się zerwał, zrobił się rumor — i tak rozmowa przerwaną została.
Tymczasem gromadka aresztantów posuwała się naprzód raźno, bo mróz przejmował, a wiatr świstał w polu, miecąc suchym, drobnym śniegiem. Blacharzówna i Mańka Czerkas trzymały się razem. Obie były zsiniałe i drżące, a odzienie ich, razem wzięte, jednéj nawet nie zabezpieczyłoby dostatecznie od zimna.
— Hanusia, siostrzyczko — szeptała Mańka. — Nie wytrzymam! Jak mi Bóg miły, nie wytrzymam! Drapnę... Chcesz ze mną?
— Nie chcę — odrzekła posępnie Hanka. — A ty wstydu w oczach nie masz, kiedy cię po takiéj poniewierce jeszcze do téj Sodomy ciągnie...
Mańka zaczerwieniła się i wzruszyła chudemi ramionami.
— Co mnie ma ciągnąć? Do jakiéj Sodomy? Jak Bozię kocham, tak ja wcale nie do Bamblowéj! A cóż to mnie Bamblowa? matka, czy co?
Szły chwilę w milczeniu. Mańka znów szeptać zaczęła.
— Ja tam, widzisz, w ratuszu poznałam się z jedną, co ci bez meldunku więcéj niż pół roku przesiedziała spokojnie...
Hance błysnęły oczy.
— I gdzie ona przesiedziała?
— U jednéj tam, na Zakroczymskiéj, wprost koszar, u jakiéjś Pajęczakowéj... Wdowa podobno, czy kto ją tam wie, ale że bardzo porządna kobieta. Handluje, sklepik jakiś trzyma, i dzieciaków tam u niéj różnych, bo swoich nie ma, pełno.
— I ona tam u niéj siedziała?
— A siedziała! Więcéj jak pół roku siedziała. I nijakiéj tam nie było Sodomy... tylko ją na robotę baba posyłała...
Zmierzchało. Strażnik popędzał, mieli jeszcze z pół mili do wsi, gdzie była kancelarya gminy. Tam miał zdać partyę, pilno mu więc było. Śnieg jakoś ustał, wiatr się uciszył, kilka gwiazd błysnęło na niebie. A już téż i psy zaczęły ujadać w opłotkach, zdaleka słychać było bęben i piskliwe skrzypce. Chrzciny były wczoraj u sołtysa, a teraz poprawiny w karczmie. Niektórzy z aresztantów zaczęli sobie pogwizdywać, a wszyscy przyśpieszyli kroku.
— Śpiewaj, śpiewaj! — mruknął jeden. — Pośpiewasz ty lepiéj jutro w kozie.
— W jakiéj znów kozie? Albo to ja do kozy idę? Przecie mnie tam nie zamkną.
— No, ciebie może nie. Ale te „stepowce,” te uciekiniery, co ich drugi raz pędzą, to najpierw pójdą do kozy.
— A przecie! — przytwierdził inny. — Taki Józik Werda, taki Sobiecha, taka Blacharzówna...
Hanka stanęła, jakby ją kto targnął. Do kozy? Ona do kozy? Tam, gdzie...
— Idi! — krzyknął na nią strażnik.
Spuściła głowę i zaczęła iść śpiesznie. Dochodzili już do pierwszych chałup, psy wypadały na drogę szczekając zajadle, taneczny bęben brzmiał coraz głośniéj. Hanka patrzyła po stronach niespokojnie; oczy jéj szukały Mańki Czerkas. Ale dziewczyna odbiła się gdzieś na przód i tylko jéj śmiech słychać było. Szli tęgim krokiem. Jednych pobudzało zimno, drugich odgłosy rzępolącéj od ucha kapeli. Już byli niedaleko kancelaryi gminnéj, kiedy się z nimi zetknęła kupka kobiet, idących od strony karczmy z głośną rozmową, śpiewami i pokrzykiwaniem.
— Niech będzie pochwalony! — przemówiła pierwsza.
Sąsiadka pociągnęła ją za chustkę.
— Adyć to złodzieiska! Frąckowo!
— A niech ta będą! Równo nie żydy...
Strażnik zatrzymał baby.
— Tak gdzie tut sołtys żywie?
— Adyć żyje! — odrzekła jedna z bab wesoło, — w karczmie siedzi!
— A stójka gdzie? stróż?...
— Adyć i stójka w karczmie. Cala kancelarya tam siedzi...
Rozśmiały się baby. Strażnik zafrasowany kręcił głową.
— A skocz ino, Maciuś, do karczmy i powiedz sołtysowi, coby duchem szli — rzekła jedna z kobiet, pchnąwszy w kark chłopaka, który, spódnicy jéj się trzymając, wytrzeszczał oczy na strażnika.
Kopnął się Maciuś, ale niemało czasu upłynęło, nim wrócił z sołtysem i stójką. Jednemu i drugiemu plątały się już języki. Wymowa wszakże sołtysa o tyle była przekonywająca, że w chwilę potém strażnik, zostawiwszy przy aresztantach stójkę i dwóch parobków, co na ochotnika wyszli pilnować złodziei, poszedł z sołtysem do karczmy ogrzać się nieco. Stójka był człowiek miękki, a już kiedy się napił, to go choć na palec owinąć było można; nic téż dziwnego, że kiedy ten i ów z aresztantów zaczął narzekać na siarczyste zimno, jedna i druga flaszka wódki znalazła się jakoś na rozgrzewkę, a po drugiéj przyszła trzecia i czwarta. Rozwiązywano węzełki, kto miał grosz jaki — fundował sobie i innym. Podeszli jakoś niechcący ku karczmie, żeby było bliżéj nosić, a że tu już skrzypice akuratnie słychać było, ten i ów, potaczając się, zawijał poły i do tańca się rwał.
Z progu karczmy dziewczyny i chłopaki przypatrywali im się ciekawie.
Werda posunął do jednéj.
Szarpnęła się i pokazała mu połowę pleców.
— Zaś bym tam... z takim... łbem golonym...
Zaczerwieniła się jak wiśnia, inne wybuchnęły śmiechem.
Tymczasem Hanka podeszła do Mańki Czerkas, która, już się w boki ująwszy i zrzuciwszy chustkę z głowy, kołysała się na biodrach, przyśpiewując sobie:

Poszła panna do gaju,
Nakopała rozmaju...

— Mańka! — szepnęła Blacharzówna, — Mańka!
Dziewczyna spojrzała na nią pobielałemi od wódki oczyma. Zmyliła jéj się piosenka.
Zaczęła z innéj nuty:

A ja sobie poradzę:
Czarną kurę nasadzę,
A kurczęta poprzedam,
Kupię sobie w mieście dom...

Hanka szarpnęła ją za ramię.
— Mańka! słuchaj! Mańka... idziesz?...
Ale Mańka już wyskakiwała.

Jak mi będzie jeszcze brak,
Dołoży mi starszy brat;
Jak mi jeszcze nie stanie,
Dołożą mi mieszczanie...

— Hu! ha! — zaczęła hukać do taktu bębna i skrzypicy.
Hanka szarpnęła ją znowu.
— Słuchaj ty zatracona, miałaś bieżéć... miałaś iść...
Mówiła przyciszonym, gorączkowym głosem.
Mańka spojrzała na nią.
— Co mi ta uciekanie! — rzekła głośno. — Dajcie jeszcze wódki!
Hanka obejrzała się ze strachem, ale wszyscy sobą byli zajęci.
Usunęła się wtedy w cień, poza baraszkującą gromadę.
Nazajutrz rano strażnik, zdając aresztantów w ręce wytrzeźwionego sołtysa, nie mógł się jakoś doliczyć jednego „nomeru.” Trzy razy ich ustawiał, trzy razy rachował, to od prawéj, to od lewéj strony zaczynając, i zawsze mu brakowało do liczby. Z początku zafrasował się tém mocno, potém wpadł w złość i pięścią po karkach aresztanckich przejechał, nareszcie, widząc, że i to „nie nada,” machnął ręką, zaklął, i z pisarzem gminnym, który na Mańkę zerkał, papierosa paląc, poszedł się rozgrzać na drogę.
Aresztanci śmieli się w kułak. Oni wiedzieli dobrze, kogo brakuje.
Krwawe, bezpromienne słońce podniosło się już nad ziemią, kiedy Hanka, naoślep biegnąca tą samą drogą, którą prowadzono partyę, dopadła znanych sobie zaułków nad Wisłą. Tym razem była to ucieczka bez premedytacyi nawet, bez zamiaru, rzecby można, jeśli za zamiar nie będziemy uważali głosu, który straceńcowi krzyczy w piersi: ratuj się, bo zginiesz!
Ona sama byłaby może zdumioną, gdyby jéj kto powiedział, że to ucieczka. „Ratowała się” tylko, nic więcéj.
Los sprzyjał jéj nadspodziewanie. Szła a szła, zrazu patrząc na wieczorną gwiazdę, potém na jutrzenną. Spotykając z wieczora ludzi, zwalniała kroku. Ten i ów przemówił do niéj „pochwalony;” nikt nie przypuszczał, patrząc na tę drobną, ciemną postać, że to kryminalistka, zbiegła aresztantka. Dopiero kiedy nikogo nie było naokół, puszczała się co sił, a wiatr, targający jéj lichą spódniczynę, czuł ją ciągle przeciw sobie idącą. Wreszcie znużył się wiatr i przycichł, ale dziewczyna szła daléj, daléj... Szła, a nędzne jéj serce oddawało się jeszcze jakiéjś nieokreślonéj nadziei.
Wszedłszy już w zaułki, zboczyła, nadkładając kawał drogi, aby wpaść do Walentowéj, przesiedziéć dzień w ukryciu, a zmrokiem puścić się daléj. Szczęściło jéj się; stróża nie było w bramie. Wpadli do suteryn zdyszana. Wszedłszy do długiéj, ciemnéj sieni, zadziwiła się, że widniéj tu jakoś było niż zazwyczaj. Posunąwszy się nieco daléj, spostrzegła, że widność ta idzie przez drzwi, jak szeroko od izby Walentowéj otwarte. Zadziwiła się bardziéj jeszcze i szła daléj. Cisza była zupełna. Doszła wreszcie do drzwi i cofnęła się od nich jakby pchnięta. Stancya była zupełnie pusta; na środku tylko, na ubitéj ziemi czarnéj leżała powięź słomy rozwiązana, prosta.
Jeszcze się Hanka nie opamiętała, kiedy drzwi naprzeciwko skrzypnęły, a w progu ich stanęła kobieta z konewką w ręku.
— A do kogo to panna? — zapytała.
— Do Walentowéj, do praczki... ona się już, widzę, ztąd wyprowadziła.
Kobieta zaczęła kiwać głową.
— Oj, wyprowadziła się, moja panno, wyprowadziła! Tyle tylko, że nie sama, ino ją ludzie wyprowadzili.
Hance nagle rozszerzyły się źrenice. Patrzała na mówiącą, otworzywszy usta...
— Matko najświętsza! — wyszeptała po chwili zdławionym głosem.
— Tak, tak, moja panno! Zmarło się babinie. Co to panna z „famielii?” Mój Boże! Jak teraz to się najdują, za groszem przewąchują... A jak starowinie kapki wody nie miał kto podać, to nikogo nie było. Ot, sieroctwo ciężkie na stare lata i tyle. Dobrze, co się Pan Jezus miłosierny ulitował i zabrał do swojéj chwały...
Hanka stała jak słup, utkwiwszy oczy w leżącéj na ziemi słomie. Sąsiadka wzdychała i mówiła daléj:
— Cztery dni ciało stało... to ci, świeć Panie nad jéj duszą, wzdęło ją, aż strach. Co nie miało wzdąć? Tać to i choróbsko takie było, co jéj najpierw nogi puchły, a potém daléj i daléj, aż téż jak doszło do serca, tak nie mogła zwyciężyć, niebożątko. Wczoraj ją pochowali... A jakże. I to żeby nie mój, toby do dziś dnia stała, bo trumny nie było kupić za co. Dopiero my się zakrzątnęli, do cyrkułu dali znać i graty poprzedali. Ale cóż! Jak gospodarz zaczął za komorne liczyć a potrącać, tak i na pochów niewiele zostało... Oj, namęczyła się, namęczyła, ażeśmy ją musieli na prostéj słomie na ziemi kłaść, takie ciężkie miała skonanie...
Zawołał ją ktoś z izby. Westchnęła głośno i poszła.
Hanka się jakoś z miejsca ruszyć nie mogła. Jak załamała ręce, tak stała, zapomniawszy sama o sobie.

Wtedy z zapiecka wywlókł się kot bury, miaucząc zduszonym i ochrypłym głosem. Boki miał zapadłe, oczy błyszczące jak dwie żółte iskry, podszedł i zaczął się obcierać o nogi dziewczyny. Hankę porwał płacz nagły, rzęsisty. Rzuciła się twarzą na powięź słomy, a głuche łkania wstrząsały jéj nędzném ciałem. Uspokoiła się wreszcie, zmówiła pacierz, i ucałowawszy ziemię, ubitą stopami staréj praczki, wstała. Kot miauczał ciągle, ale coraz słabiéj. Wtedy schyliła się dziewczyna, i wziąwszy go pod chustkę, obejrzała się raz jeszcze po pustych kątach i wyszła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.