Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co tam, puskaj... Abo to nie zapust? Tylko że mi jakoś nogi chodzić nie chcą. Musiały mi te bestye zadać co w gorzałce... No, panie strażnik! Daléj go!... na lewo...
Zatoczyła się i, zawadziwszy o tapczan, padła na ziemię. Padłszy, śmiała się jeszcze, ale się nie podnosiła.
— Ojej, jak mi się téż kręci w głowie! ojej!...
Strażnik splunął i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Nad ranem nowe wrzaski. Przypędzono całą gromadę kobiet, zebranych po zaułkach i złodziejskich norach.
Była to żywa hańba i nędza. Wychudzone, brudne, obdarte, po większéj części młode jeszcze, jedne obrzękłe, inne naznaczone sińcami na twarzy, nosiły w całéj swojéj postaci znamię ostatniego upodlenia.
Dwie z nich miały dzieci przy piersi. Niektóre rzuciły się zaraz na tapczany, chcąc sobie zdobyć miejsce, ale zbudzone baby z wrzaskiem i klątwami broniły im przystępu. Inne padły na ziemię, w ostateczném, jak się zdawało, znużeniu. Uciszyło się wreszcie. I dziw, wpośród téj ciszy tu i owdzie dało się słyszéć westchnienie, zmięszane ze słowami pacierza...
Dwa tygodnie, jakie Hanka spędziła w ratuszu, zostawiły głębokie ślady w całéj jéj istocie. Dusza jéj zwiędła, zestarzała jakby. Instynkt nienawiści dojrzewał w powietrzu téj wielkiéj, brudnéj izby, rozprzestrzeniał się, ogarniał ją całą i pełzał po sercu jéj tak, jak to robactwo pełzało po ścianach. Kiedy kto przemówił do niéj — ściskała zęby, żeby nie kląć; krzywda