Po co dzień ich budzi.../XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Brodowski
Tytuł Po co dzień ich budzi...
Pochodzenie Liote (nowele)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Starania były robione, ale zawsze czegoś brakło — pieniędzy najczęściej — i sposób się nie znalazł, ani w pierwszym roku, ani w drugim, ani następnych.
Nim macierzyństwo podeszło, była Agnieszka już sierotą. Odjęte miała prawo smucenia się z tego, raczej błogosławić trzeba było śmierć cichą i spokojną starej kobiety, nie przewidującej nieszczęścia przed nią zatajonego.
Gdy syn się urodził, Dominik prosił ją, by dole swoje połączyli.
— Dla dziecka, dla naszego dziecka, Agnieszko. Niech ono nie idzie na szpitalny garnuszek, na poniewierkę, jak szczenię wyrzucone.
Odrzekła krótko, z prostotą:
— Nie potrzebujesz prosić, ani niewolić. Gdybyś pierwszy się nie odezwał, jabym sama nie inaczej ci powiedziała. Rozumiesz? Tylko dla dziecka.
Nie udawała. Kochanie, jeśli było jeszcze to już nie to. Zmysły, zrazu gwałtownie wyrwane z otulenia, w jakiem młodość smutna, szarzyzną przepojona, w pracy ciągłej uchodząca, je trzymała — zamilkły, zmartwiały od nieustannego ssania bólu i zgryzoty.
Nienawistnym on jej nie stał się, ale to raczej żałość była, którą wspólnie jego i siebie ogarniała, nie dość jednak mocna, by na pożycie takie poszła dla niego. A dla dziecka szła, nie namyślając się. To źdźbło życia małe, słabe i niemowne wkładało w płacz swój, w pisk żałosny — prośbę, wołanie, nakaz, by równie ojciec, jak matka byli przy niem. Niech go nie odstępują ci, co dali mu życie. Nawet złe, dzikie bestye kładą się wspólnie na straży swych małych. A że matka ściągnie na swą głowę urągania ludzkie, że wytykaną będzie — nie wie o tem to pisklę.
Odmieniła się Agnieszka. Hardość w nią weszła. Uczyła się nie dbać — co ludzie powiedzą, byle ona pełniła wszystko do niej należące. Nabrały jej oczy blasków ostrych, a po czole snuł się cień, odpychający pytania, współczucia, natrętność ludzką.
— To co robię — robić muszę. Posłusznam memu Władysiowi — powtarzała sobie z posępną uciechą, zamykającą cały świat w tem jednem ździebełku.
Powtarzała również często i to jeszcze:
— Na żadne inne złe nie pójdę nigdy.
Było to pełnienie służby. Zrazu przy dzieciach i przy nim, potem, po latach siedmiu czy ośmiu — już tylko przy nim. Dzieci poumierały. Pozadzierżgane przez nie i przez czas węzły nabrały krzepkości stalowych ogniw rodzice rozejść się już nie mogli.
Dominik chorzał. W fabryce z podźwignięcia nabył kalectwa ciężkiego i wstrętnego, które do pracy fizycznej niezdatnym prawie go czyniło. Lekka, odpowiednia robota nie trafiała się. Agnieszka z ochotą pracowała za dwoje, cierpliwa, prawie rada temu, że dzień, budzący ją z punktualnością dozorcy, nie przynosił jej nigdy najsłabszego promyka radości, ucieszenia się, swobodnego odetchnięcia. Przeciwnie nawet. Choroba sprawiła u Dominika dużą odmianę. Zgorzkniał, złym się stawał, ulegać poczynał ponęcie wódki.
Zwolna stawał się dla Agnieszki, czem Piotr był dla Joanny — istotą wymagającą roztoczenia nad nią opieki — tylko nie tak potulną, jak szewc. Miewał napady złości, miotania się; wódka pchała mu do ust wymysły, grube, ciężko uderzające słowa.
Wśród takiego położenia rzeczy stało się, iż Agnieszka straciła robotę w fabryce. Miesiąc i drugi tylko dorywczo coś nie coś zarobić mogła, nic stałego nie znajdując.
Bieda skradać się poczęła, rozlewać od progu ich izby, jak ta woda niegdyś, co przedostawszy się do suteryny, groziła Agnieszce: «zabiorę cię — poniosę cię nawet nie wiesz dokąd».
Ale ta pogróżka, z powiewem zimnego wiatru krążąca po izbie, napełniła kobietę oburzeniem.
— Nie prawda, nie poniesiesz mnie tam, dokąd nie zechcę. Do śmierci możesz mnie przywieść, do złego — nie.
Serce jednak trochę cierpło.
Raz, ona tylko co powróciła z półdniowej bieganiny, po bezowocnem dowiadywaniu się i wypraszaniu roboty. On już od godzin kilku przetrawiał w sobie złość pijacką, nasuwającą mu dziwaczne pretensye.
W izbie zimno — to jej wina. Zostawiła go samego na tyle godzin — czy to nie podłość. Musiał na czczo napić się wódki, nie przekąsając niczem — jeśli to go struło, czy nie ona winna.
Zajęta swemi myślami, nie otrząsnąwszy się jeszcze z gnębiącego wrażenia dzisiejszych zawodów, prawie go nie słuchała. Nie zwróciła uwagi na jego stan podniecony, na niezwykły wygląd, ani się domyślając, że tym razem wypił więcej, niż kiedykolwiek, że cała flaszka opróżniona, w kąt rzuconą była.
Żywo zakrzątnąwszy się około ognia, nie odzywała się wcale. Ot — zwykłe zrzędzenie głodnego z powodu nieprzygotowanej na czas strawy; dostanie jeść i uspokoi się.
Ale on podniecał siebie, usiłując rozbudzić w niej gniew.
Lata, drze trzewiki — po jakie licho? Czy można przymusić kogoś, żeby dał robotę, gdy jej nie ma lub dać nie chce. Trzewiki z nóg jej oblecą, zostanie bosówką — i otóż koniec karyery.
Słuchała z rosnącem zdumieniem.
— Co ty dziś wygadujesz?
Dziś? On już dawno zbiera się jej powiedzieć, że nie może być dłużej na jej łasce i świat jej swoją osobą zawiązywać. Naturalnie. To musiało się jej naprzykrzyć. Mogliby się rozejść. Po rozwód do papieża nie potrzebują pisać.
— Co ty mówisz, czyś zwaryował! — krzyknęła już z rozjątrzeniem.
Wcale nie. On mówi jej z dobrego serca. Tak, tak — kobieta niebrzydka, oswobodzona od takiej kuli u nogi, jaką on jest, mogłaby nawet bez pracy opływać w lepszym bycie.
Osłupiała. Zrazu skołatana jej głowa nie mogła ogarnąć, pojąć tej mowy.
— Co wygadujesz, co wygadujesz?
Ale gdy nie odpowiadał, śmiejąc się chrapliwym, złym, udanym śmiechem, odrazu w zimnej jasności uprzytomniło jej się znaczenie jego słów. Chce się jej pozbyć i czyni to tak okrutnie.
Milcząc, z uczuciem śmiertelnego chłodu w piersiach, narzuciła chustkę i wybiegła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Brodowski.