Strona:Liote.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 251 —

a po czole snuł się cień, odpychający pytania, współczucia, natrętność ludzką.
— To co robię — robić muszę. Posłusznam memu Władysiowi — powtarzała sobie z posępną uciechą, zamykającą cały świat w tem jednem ździebełku.
Powtarzała również często i to jeszcze:
— Na żadne inne złe nie pójdę nigdy.
Było to pełnienie służby. Zrazu przy dzieciach i przy nim, potem, po latach siedmiu czy ośmiu — już tylko przy nim. Dzieci poumierały. Pozadzierżgane przez nie i przez czas węzły nabrały krzepkości stalowych ogniw rodzice rozejść się już nie mogli.
Dominik chorzał. W fabryce z podźwignięcia nabył kalectwa ciężkiego i wstrętnego, które do pracy fizycznej niezdatnym prawie go czyniło. Lekka, odpowiednia robota nie trafiała się. Agnieszka z ochotą pracowała za dwoje, cierpliwa, prawie rada temu, że dzień, budzący ją z punktualnością dozorcy, nie przynosił jej nigdy najsłabszego promyka radości, ucieszenia się, swobodnego odetchnięcia. Przeciwnie nawet. Choroba sprawiła u Dominika dużą odmianę. Zgorzkniał, złym się stawał, ulegać poczynał ponęcie wódki.