Pierwsi ludzie na Księżycu/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.
Mr. Bedford sam.

Po pewnym czasie zacząłem przywykać do samotności, jak gdybym był sam tylko na księżycu. Zrazu zająłem się poszukiwaniami z wielką uwagą i energją, wkrótce jednak zmęczony żarem i rzadkością powietrza oraz ciągłemi wysiłkami, dałem za wygranę. Wybrawszy niewielką jamę, porosłą wysokiemi suchemi roślinami, szarawej barwy, rzucającemi cień i chłód, siadłem, ażeby odetchnąć; drąg złożyłem obok i odpoczywałem, wsparty na ręce. Obejrzałem się wokoło. Cała jama, w której siedziałem, literalnie wyłożona była złotem. Walało się oddzielnemi grudkami u mych stóp, połyskiwało w żyłach skały zlekka mchem porosłej. Cóż mogło teraz znaczyć dla mnie? Wszystkie muskuły spoczywały jak sparaliżowane. Wydaje mi się, że gdyby tak nagle pojawili się przede mną selenici, ledwiebym może wówczas znalazł tyle energji, by ulec instynktowi samoobrony. Nadzieja odnalezienia aparatu znikła bez śladu. Dlaczegóżbym miał bronić życia? Czyż poto, by w chwilę później umrzeć w bardziej męczeński sposób?
— I pocośmy przybyli na księżyc?
W żaden sposób nie mogłem rozwiązać zagadki; dlaczego człowiek tak często ucieka przed szczęściem, spokojem i beztroską do trudów, nędzy i ryzykowania swego życia? Dopiero tutaj na księżycu przyszło mi na myśl, że ludzie nie na to są stworzeni, by jeść, pić, spać i rozkoszować się, że zadania naszego istnienia całkiem są inne i sami ustawicznie przyznajemy to, jeśli nie słowem, to czynem. Siedząc między grudami bezwartościowego dla mnie złota, patrząc na niezwykły krajobraz obcego świata, w myśli zdawałem sobie rachunek z całego swego życia. Wiedząc o tem, że wkrótce mam zginąć na księżycu, jako zapomniany przez wszystkich wygnaniec, w żaden sposób nic mogłem uzmysłowić sobie, dlaczego żyłem. Jasną mi się wydawało rzeczą, że życiem mojem nie ja kierowałem, nie swoim rozumem i nie dla swojej wygody. Służyłem jakimś celom, których nietylko nie rozumiałem, ale i nie rozumiem dotychczas. Byłem bezwolnem narzędziem w czyichś rękach, życie moje zawsze stało na drugim planie. A więc zamiast rozwodzić się nad tem, poco przyjechałem na księżyc, należałoby pytać, dlaczego się wogóle rodziłem? Naco potrzebne było komu moje życie, jeśli nic nie zrobiłem?
Tak rozmyślając, popadłem wkrótce w chaos; myśli zaczęły mi się mieszać, oczy przymknęły się same.... zasnąłem.
Sen znacznie mnie wzmocnił. Zbudzony jakimś dalekim zgiełkiem, uczułem się znowu pełnym energji i gotowości do walki, przetarłem oczy, przeciągnąłem się i wstałem.
Spałem, prawdopodobnie długo. Słońce stało o wiele niżej niż przedtem, powietrze ochłodziło się znacznie. Lekki obłoczek mgły sunął nad brzegiem zachodniej ściany krateru. Ująwszy drąg w rękę, wyszedłem ze złotej jamy i wskoczyłem na najbliższe wzgórze, by rozejrzeć się nieco. Nigdzie nie było śladu krów, ani selenitów, ani Cavora, tylko chustka na żerdzi powiewała w dali. Zacząłem poszukiwania na nowo.
Trudno i uciążliwie było chodzić zygzakami, tem bardziej, że straciłem już wszelką nadzieję odnalezienia aparatu. Jeśli nie znajdziemy, musimy spieszyć się z ukryciem pod powierzchnię księżyca, póki zasłonki jeszcze nie zakryte, inaczej niewątpliwie zamarzniemy. Krowy widocznie już zagnano do środka, a słońce świeciło tuż nad grzebieniem skał, otaczających krater. Trzeba było mimo wszystko odszukać Cavora i porozumieć się z nim, inaczej wszystko przepadło. Chociażbyśmy stukali do drzwi, już nas nie wpuszczą.
O aparacie przestałem już myśleć; chciałem tylko znaleźć Cavora i już zwróciłem się z tym zamiarem ku żerdzi, gdy wtem...
Nagle ujrzałem aparat!
Raczej on znalazł mnie niż ja jego. Leżał znacznie dalej, a promienie zachodzącego słońca, odbijając się od szklanej powierzchni, zdaleka zwróciły moją uwagę. Zrazu myślałem, że to podstęp jakiś selenitów, pułapka zastawiona na nas, potem z okrzykiem radości zacząłem biec w kierunku świetlnych promieni. Jednak biegłem, jak ludzie biegną, przy jednym więc ze skoków upadłszy, zraniłem się w nogę; musiałem odtąd wlec się kulejąc, co było dla mnie bardzo nieprzyjemnem, bo drżałem i mało nie płakałem z niecierpliwości. Trzy, czy cztery razy zmuszony bytem stawać, a nawet siedząc odpoczywać skutkiem bólu w nodze.
Mimo, że w powietrzu było coraz chłodniej, twarz miałem zlaną potem. O Cavorze zapomniałem zupełnie, myśląc tylko o tem, by jak najprędzej dostać się do aparatu.
Jeszcze skok i uderzyłem rękami o jego ścianki, przyczem z piersi instynktownie wyrwał mi się okrzyk:
— Cavor! Znalazłem aparat!
Na pierwszy rzut oka, przez szkło, wydało mi się, że wszystko tam poprzewracane, gdym jednak wsunął głowę przez otwór wchodowy, ujrzałem wszystkie rzeczy, leżące w takim porządku, w jakim je zostawiliśmy. Aby uspokoić nieco swe wzburzenie, wszedłem do środka, pobieżnie wszystko przejrzałem, popróbowałem działania zasłonek, a potem siadłem i zabrałem się do jedzenia, nie aby głód zaspokoić, ale że przyjemnie mi było czuć się, jak u siebie w domu. Pora jednak była najwyższa szukać Cavora.
A więc kończyło się wszystko dobrze. Miałem jeszcze dość czasu, by zejść się z Cavorem, no i zabrać wielki zapas tego metalu, który daje władzę nad ludźmi. (Drąg swój już zapakowałem do tłumoka.) Złoto było rozsypane wszędzie; pozostawało tylko napełnić niem aparat, abyśmy wrócili na ziemię znacznie bogatsi, niż przy odjeździe z niej... a wtedy....
Znowu myśl moja zaczęła pracować na temat przyszłego zawojowania całego świata. Bo i w rzeczy samej, jakiż władca, jakiż bogacz równać się może z człowiekiem, do którego należy księżyc?
Niedługo marzyłem o swej przyszłej wielkości, przypomniawszy sobie, że przedewszystkiem należy odszukać Cavora, który na pewno już zaczął wpadać w zwątpienie i rozpacz.
Wyszedłszy z aparatu, natychmiast poznałem miejscowość, jaką po raz pierwszy ujrzeliśmy na księżycu. Zaczynała już przyjmować swój pierwotny charakter. Soczyste, zielone rośliny, zaledwie rozwijające się, gdyśmy opuszczali aparat, wyschły już i poszarzały. Maleńkie nasionka, pękające w naszych oczach znowu dojrzały, w oczekiwaniu wiosny i ożywiających promieni słońca, ażeby na nowo swem pękaniem ogłosić rozkwit nowego życia na księżycowej pustyni. Na widok tego wszystkiego zacząłem się znowu rozmarzać. Oto miejsce, gdzie wysiedli pierwsi ludzie — godne uwagi i wspomnienia. Kiedyś trzeba będzie wystawić na niem pomnik ze stosownym napisem. Jakiżby hałas podnieśliby panowie selenici, gdyby mogli zrozumieć całe znaczenie tego miejsca, gdyby mogli dowiedzieć się, co na niem zaszło! Szczęście, że pojąć tego nie są w stanie, cały krater wnetby się nimi zapełnił! Nie pozwoliliby nam odlecieć!
Czas był już rzucić marzenia i wziąć się do dzieła. Wybrawszy wysoką skałę, tę samą na którą Cavor po raz pierwszy wskoczył, obejrzałem z jej szczytu krater; przyznam się, straszno mi było z początku nawet na tak maleńką odległość oddalać się od kuli. Hen, gdzieś powiewała biała chorągiew; pod nią u podnóża ściany panował już zupełny mrok. Cavora nigdzie nie było widać.
Długo stałem, badając krater; próbowałem krzyczeć, ale słysząc głuche dźwięki swego głosu, zamierające natychmiast w oddaleniu paru kroków ode mnie porzuciłem próby. Pozostawało mi już tylko ruszyć w kierunku żerdzi, oznaczywszy czemś przedtem położenie aparatu, jednak zwlekałem, bojąc się by selenici nie zawładnęli nim przed naszym powrotem.
Kilka razy jeszcze obejrzałem krater. Panowała głucha cisza i pustka. Z pod ziemi, od selenitów nie dochodził szmer najlżejszy. Tylko suche gałęzie okolicznych krzaków, poruszane lekkim powiewem szemrały cicho, zlekka trącając się o siebie. W powietrzu panowała dziwna świeżość, wiatr przynosił chłodne podmuchy.
Djabliby wzięli tego Cavora!
Ręce przyłożywszy do ust, w kształcie tuby, jeszcze raz krzyknąłem z całych sił, odgłos tak był słaby, że mnie samemu wydał się dochodzącym skądś zdaleka.
Spojrzałem na białą płachtę; cień pod nią rósł z każdą chwilą; słońce kłaniało się coraz niżej nad horyzontem; już, już miało się skryć za nim.
Za wszelką cenę trzeba było ratować Cavora. Szybko zdecydowawszy się, zdjąłem kamizelkę, powiesiłem ją jako sygnał na najwyższym krzaku obok aparatu, sam zaś ruszyłem w kierunku żerdzi, powiewającej w oddaleniu dwóch mil ode mnie.
Ażeby przejść tę przestrzeń, potrzebowałem kilkuset skoków — mówiłem już jakie to są skoki. Przy każdym z nich szukałem oczyma Cavora, dziwiąc się, gdzie mógł się podziać, możliwości jakiegoś wypadku nie przypuszczałem.
Wreszcie ostatni skok — stanąłem pod żerdzią, na tem wzniesieniu, gdziem po raz ostatni rozmawiał z Cavorem. Wokoło pusto, jak dawniej. W dali czernił się wchód tunelu, a cień mój padał tuż u stóp jego. Zupełna cisza. Cavora ani śladu. Nagle jakby przeczuciem tknięty, zacząłem drżeć na całem ciele.
Milczenie, głucha cisza naokół.
Po chwili wzrok mój napotkał coś maleńkiego — leżało na stosie połamanych gałęzi, na stoku wzgórza, w oddaleniu piętnastu jardów. Cóżby to mogło być? Wiedziałem już, niestety, co było i bałem się w przypuszczeniach utwierdzić.
Podszedłem bliżej. Była to sportowa czapeczka Cavora.
Wokoło niej na wielkiej przestrzeni, roślinność była podeptana, gałęzie kaktusów połamane leżały na ziemi.
Stałem chwilę, jak wryty, potem podniosłem czapkę i obejrzałem się. Na zgniecionej trawie widniały jakieś plamy ciemne; bałem się o nich myśleć. O dwanaście jardów ode mnie wiatr powoli przerzucał maleńką, białą karteczkę papieru.
Rzuciłem się za nią. Po chwili miałem ją w rękach: mały, pomięty świstek, poplamiony czemś czerwonem. Na jednej stronie były napisane ołówkiem jakieś słowa. Starannie wygładziłem go drżącą ręką, usiadłem i zacząłem czytać.
List brzmiał:
— „Zraniłem się w nogę; zdaje się, złamałem w kolanie. Nie mogę biegnąć, ani pełzać. Ścigają mnie, teraz to tylko kwestja...“ — zrazu napisał — „czasu“ — potem to słowo przekreślił i zastąpił jakiemś innem, którego nie mogłem przeczytać — „zanim mnie schwycą“. — Tutaj pismo stawało się niewyraźnem, prawie konwulsyjnem. — „Już ich słyszę...“ — kilku słów niepodobna było zrozumieć, potem znów — „...całkiem inny to rodzaj selenitów; oni widocznie tu rządzą...“ Znowu chaos niezrozumiałych znaków.
— „...Głowy ich znacznie większe, ciała smuklejsze o bardzo krótkich nogach; odziani w złote pancerze. Idą w zupełnym porządku, wydają lekki szelest. Chociaż ranny jestem i bezbronny, mimo wszystko ich przybycie daje mi nadzieję...“
Tak, tak, poznaję Cavora! —
— „...Nie strzelali do mnie i nie wyrządzali mi nic złego.... Szkoda.... Myślę....“
Potem nagle szła ostra rysa ołówkiem przez całą kartkę, a na brzegach jej i ztyłu czerniła się — skrzepła krew!
Gdym wstał, oszołomiony tą dziwną relikwią Cavora, coś lekkiego jak puch musnęło mi rękę, jedną, potem drugą.... Zwróciwszy uwagę, dostrzegłem, że był to śnieg, pierwsze płatki, zwiastuny nadchodzącej nocy.
Jak szybko zapadała! Gdym szukał Cavora, niebo pogrążało się w ciemności; cały jego przestwór usiany był gwiazdami, rzucającemi blask chłodny. Spojrzałem na wschód zalany bronzowem światłem zachodzącego słońca; na zachodzie — skrywało się już za grzebieniem skał krateru, wydając się ciemno czerwoną półkulą, przesłoniętą grubym tumanem. U podnóża zachodniej ściany tuman tak był gęsty, że tworzył zbitą nieprzejrzaną chmurę.
Chłodny wiatr szumiał między wyschłemi roślinami na całej powierzchni dna krateru. Jeszcze chwila i wokoło mnie rozszalała się śnieżyca, zakrywająca całą okolicę przed moim wzrokiem. W tej sekundzie posłyszałem oddalone, słabe dźwięki dzwonu: bum, bum, bum, zupełnie jak przy wschodzie słońca. Wiatr głuszył ich brzmienie.

...Głowy ich znacznie większe, ciała smuklejsze... Str. 158.

Równocześnie bez najmniejszego szelestu zawarło się zasłoną wejście tunelu, widoczne z miejsca, na którem stałem. Teraz już byłem naprawdę sam jeden!
Nade mną, wokoło mnie i we mnie samym był tylko On jeden, Przedwieczny, początek i koniec wszechświata! Chłód i milczenie bezgranicznej, międzyplanetarnej pustyni, panującej nad światłem, nad ciepłem i życiem — sprzysięgły się na mnie, jakby chcąc mnie pochłonąć.
— Nie! — krzyknąłem — nie dziś jeszcze! nie teraz! O! ja żyć chcę! Żyć chcę! — Z temi słowami, uważnie, gniewnie, prawie nieświadomie, drżąc od stóp do głowy z chłodu i strachu, rzuciłem się w kierunku niedawno porzuconego aparatu, nad którymi powiewała wdali, ledwie widoczna już płachta.
Skok za skokiem — przyczem każdy, wydawało mi się, przedłużał się w nieskończoność — pochłaniałem przestrzeń. Słońce tymczasem, skrywało się w oczach, za grzebieniem góry, której cień szybko sunął się ku kuli, starając się ubiec mnie i zasłonić mi ją przed oczyma. Dwa razy przewróciłem się na śniegu; innym razem wpadłem w suchy krzak, który rozsypał się drobnym pyłem; to znowu wleciałem głową w jamę, z której wygrzebałem się cały zbity, pokrwawiony, całkiem zagubiwszy orjentację. Wszystko to jednak było niczem w porównaniu z nieskończonemi przerwami pozornego spokoju w czasie lotu przy dalszych skokach.
— Czy zdążę schronić się? Boże mój! Czy zdążę jeszcze! — Po tysiąc razy przeniknęło mi się przez głowę to pytanie, jak jakaś modlitwa, zanim dostałem się wreszcie do aparatu właśnie w ostatniej chwili.
Zakrywał go już cień; wokoło leżał śnieg, ręce marzły mi z chłodu. Mimo wszystko zdążyłem wreszcie i spiesznie wszedłem do środka razem z płatami śniegu, krążącemi jak białe, natrętne muchy dokoła. Jakoś zamknąwszy wchodowy otwór, zacząłem skostniałemi palcami zasuwać keworytowe żaluzje.
Wiele czasu upłynęło, zanim uporałem się z niemi; nigdy przedtem nie próbowałem ich zasuwać, czynił to zawsze Cavor. Szklaną powierzchnię aparatu zaczęła pokrywać gruba warstwa szronu, przez którą przesiewały się ostatnie, krwawe blaski słońca, przerywane czasami maleńkiemi, ruchliwemi cieniami śnieżek i wielkiemi sylwetami roślin. Śnieg walił coraz gęstszą chmurą. Co będzie, jeśli nie zdążę zakryć żaluzyj, nim śnieg grubą warstwą zagrzebie aparat?

Nagle, coś szczęknęło pod memi rękami i świat księżycowy znikł z mych oczu — mrok i milczenie międzyplanetarnych przestrzeni ze wszystkich stron otoczyły kulę i mnie...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.