Pierwsi ludzie na Księżycu/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.
Mr. Bedford w przestworzach.

Miałem wrażenie śmierci. Chyba ludzie nagle zabici mogą czuć to, co czułem. Moment śmiertelnego strachu i zupełnej bezsilności, potem — straszliwa ciemność, cisza, ani słońca, ani światła, ani życia, żadnych wrażeń — jedna tylko wieczność i nieskończoność... Mimo, że raz już, będąc z Cavorem odczuwałem ją, działała na mnie z dziwną siłą. Leżałem bez myśli, zdumiony, oszołomiony, pełen zwątpienia.
Nie wiem, jak długo przebyłem w tym stanie — w międzyplanetarnych przestworzach czas przechodzi jeszcze bardziej nieznacznie niż na księżycu — wreszcie palce moje dotknęły przypadkiem tłumoka, swobodnie unoszącego się po środku kuli. Dotknięcie to obudziło mnie z niemocy. Zrozumiałem odrazu, że muszę zebrać energję i uwagę. Przedewszystkiem musiałem zapalić światło, żeby obejrzeć wszystko, potem zaś ogrzać wnętrze i przemienić powietrze, gdyż stawało się chłodno i duszno.
Pełzając po ziemi, odnalazłem taster elektrycznej lampki i zapaliłem ją. Dostrzegłem też urywek gazety, którą czytaliśmy z Cayorem. Roześmiałem się i przyszedłem całkiem do, siebie; z jakiegoś międzyplanetarnego ciała znowu stałem się człowiekiem. Zacząłem pracować. Ogrzawszy wnętrze, odkryłem cylinder z tlenem i uważnie zacząłem się uczyć manewrowania żaluzjami keworytowemi.
Pierwszą, którą otworzyłem, musiałem natychmiast zamknąć oślepiony i oszołomiony blaskiem słońca. Przeszło kilka minut, zanim oczy moje nawykły do równomiernej ciemności, panującej we wnętrzu aparatu. Potem odsłoniłem żaluzję w 90° odległości od pierwszej. W jednej z nich ukazał się wielki, błyszczący sierp księżyca, w drugiej maleńka, blada tarcza ziemi. Zdziwiony byłem ogromem oddalenia od księżyca. Sądziłem, że siła odśrodkowa na jego powierzchni powinna być dwadzieścia jeden razy słabsza niż na powierzchni ziemi, a ponieważ i atmosfera księżycowa znacznie jest rzadsza od ziemskiej, powinna z mniejszą siłą wyrzucać ciała, niemające ciężaru; zdawało mi się, że znajduję się gdzieś w pobliżu księżyca, nad naszym kraterem, tymczasem... Gdzie to teraz może być Cavor?
Jeśli cały księżyc wydaje mi się teraz jednym, błyszczącym sierpem, to Cavor....
Urywek gazety znowu zjawił mi się przed oczyma i wywiódł mnie z chaosu myśli w praktyczne życie. Powinienem był wrócić na ziemię, tymczasem aparat leciał w kierunku wprost przeciwnym. Cokolwiekby się działo z Cavorem, nie mógłbym mu pomóc teraz. Żywy czy umarły, musi czekać, dopóki nie zdołam zainteresować jego wynalazkiem i dolą — rodzinnej planety. A więc po powrocie na ziemię albo sprzedam tajemnicę w ręce jakiegoś towarzystwa, albo też sam w najgłębszem ukryciu pocznę robić przygotowania do drugiej ekspedycji, aby oswobodziwszy Cayora, jeśli żyje tylko, i zabrawszy zasoby złota utrwalić projekt zawojowania całem przestworzem nieba. O oporze selenitów niema co myśleć — nietrudno ich będzie zwyciężyć, jeśli porozumienie z nimi się nie uda. Słowem — wszystko dobrze pójdzie, jeśli tylko szczęśliwie wyląduję na ziemi; nad tem trzeba było przedewszystkiem pomyśleć.
Niesiony w przestrzeni bez żadnego impetu, w kierunku przeciwnym ziemi, nie mogę liczyć na to, bym spadł na nią, i jeśli nie przyciągnie mnie słońce, łatwo zabłądzić mogę wśród niebieskich światów. Ażeby przed tem się ubezpieczyć, postanowiłem zawrócić ku księżycowi, ile możności blisko obok niego przelecieć i potem nabrawszy pędu, zwrócić się ku ziemi. Nie mogłem wówczas zaręczyć, czy mi się to uda, ponieważ wogóle ani matematyką, ani astronomią nigdy się nie zajmowałem — dziś widzę, że prowadziło mnie raczej szczęście, aniżeli umiejętność kierowania zasłonkami. Gdybym znał wszystkie matematyczne szanse, zwrócone przeciw mnie, jak dziś znam, prawdopodobnie nie zadawałbym sobie trudu manewrowania żaluzjami.
Mimo wszystko, długo i starannie obmyślałem swoje położenie, a potem energicznie wziąłem się do wypełnienia planu. Zrazu otworzyłem wszystkie zasłonki zwrócone w stronę księżyca i śledziłem szybkie i dostrzegalne zbliżanie się. Gdy powierzchnia jego jasno się zarysowała, a szybkość lotu znacznie wzrosła, wówczas odrazu zakryłem wszystkie żaluzje, czekając, aż przelecę mimo księżyca, aby potem odkryć zasłonki zwrócone ku ziemi.
W swoim czasie wszystko było zrobione; straciłem księżyc z oczu i całkiem uspokoiwszy się, przeżyłem wygodnie kilka dni, lecących szybko jak godziny, w maleńkiej komórce materji, płynącej wśród nieskończonych przestrzeni światów. Dzięki kaloryferom, było mi zupełnie ciepło, dzięki lampie, dostatecznie widno, a powietrze, podsycone wodorem, służyło mi lepiej niż na księżycu. Cisza absolutna. Strachu nie odczuwałem najmniejszego. Nawet nie czułem samotności, chociaż mogłem wówczas uważać się jedynem, żywem stworzeniem w całym wszechświecie. Bez przesady mogę powiedzieć, że czas powrotu z księżyca na ziemię płynął mi spokojnie i przyjemnie. Tylko lampę zgasiłem wkrótce, obawiając się, że w krytycznej chwili akumulatory się wyczerpią. Wystarczało mi zresztą światło gwiazd i ziemi.
Pamiętam, w czasie drogi myślałem o wszystkiem — o naszem przedsięwzięciu, o swem życiu, o życiu ludzkiem wogóle. Myśl moja pracowała dziwnie swobodnie. Nie mógłbym przypomnieć sobie dziś tego wszystkiego — niektóre jednak myśli jasno stoją mi w pamięci.
Główną ideą było zwątpienie o swojej identyczności, o tem, że jestem tym samym Bedfordem, którego znałem od dzieciństwa. Jakby z oddalenia, patrzyłem na tego gentlemana zgóry, jak na stworzenie drobne, nieznaczne, przypadkowe prawie, z którem musiałem się stykać. Wydawało mi się ono skończonym osłem i potomkiem kilku pokoleń oślich. Śledziłem jego szkolne dni, pierwszą młodość, pierwszą miłość, jak przyrodnik śledzący mrówki, rojące się w piasku. Z badań tych pozostało mi jedno tylko pytanie, czy też będę kiedy z siebie zadowolony? I dziwna rzecz, w niezadowoleniu tem nie było dla mnie nic przykrego, jak gdyby Bedford był sam dla siebie jedną istotą, ja zaś drugą — nie człowiekiem, ale raczej jakąś ideą, unoszącą się w bezobłocznej przestrzeni. Dlaczegóżbym miał dręczyć się brakami Bedforda, jeśli nie myślę przyjmować za nie odpowiedzialności?
Przez pewien czas próbowałem walczyć z ta dziwną iluzją. Przypominałem sobie najbardziej ważne chwile z życia Bedforda, najbardziej silne jego wzruszenia, aby współczuć z nim i zlać się z nim w jedną całość. Wszystko to jednak nie udawało się zupełnie. Widziałem Bedforda, biegnącego po Chancery Lane, z czapką na bakier, z rozwianemi połami surduta, na egzamin. Widziałem, jak w roztargnieniu wpada na inne dwunożne stworzenia idące ulicą, jak kłania się drugim. Czyż możliwe, żebym to ja był? Widziałem Bedforda, tegoż wieczoru w salonie pewnej lady, nieoczyszczony kapelusz leżał na stole, a on płakał. Czyżbym to ja był? Widziałem go wreszcie z różnemi damami, w różnych bardziej lub mniej tragicznych okolicznościach (nigdy przedtem nie byłem tak przenikliwym); widziałem go jak jechał do Lympne, by pisać sztukę, spotykającego Cavora, pracującego nad budową aparatu, biegnącego do Canterbury. To byłbym ja? Nie wierzę....
Aby rozwiać złudzenie, które przypisywałem samotności, zanikowi ciężaru, odczuwaniu oporu i tarcia, próbowałem pełzać po ściankach kuli, szczypać się w nogi, bić w dłonie. Znowu wzrok mój napotkał urywek gazety. Zapaliłem lampę i przeczytałem na nowo ultra-realne ogłoszenia o sprzedaży roweru, o gentlemanie, żyjącym z własnych środków i damie sprzedającej „widelce i łyżki“. Ci chyba na pewno istnieją, wmawiałem w siebie, tam jest mój świat, a ja jestem Bedfordem, mającym na nim przeżyć resztę życia. Jednak wątpliwości nie ustawały.
Przecież nie ja to czytam, ale Bedford; nie jestem Bedfordem — w tem całe nieporozumienie.
— Ach, niech djabli wezmą! — krzyknąłem wreszcie — kimże więc jestem do licha, jeśli nie Bedfordem?
W moim mózgu zaczęły snuć się tak smutne myśli, że pojąć je było trudno. Wydało mi się, że jestem czemś, stojącem nietylko poza Bedfordem, ale poza światem, poza materją, poza przestrzenią i czasem, że nieszczęsny Bedford jest tylko jakby otworem, przez który patrzę na życie.
Ale dosyć tego. Chciałem odtworzyć swoje myśli tylko dlatego, aby dać pojęcie o rozstroju, jaki opanował człowieka samotnie unoszącego się w międzyplanetarnych bezkresach, którego wszystkie zmysły i organy znajdowały się w niezwykłym stanie, nie mogąc działać normalnie. Większą część drogi z księżyca na ziemię przebyłem wśród takich transcendentalnych rozmyślań, przyczem nietylko ziemski świat, w który wkraczałem, ale nawet lazurowe pieczary księżyca, z olbrzymiemi ich maszynami i do robaków podobnymi ludźmi, nawet los Cavora schodziły na plan dalszy, jak niegodne uwagi kwestje.

Tak szło wszystko do chwili, gdy przyciąganie ziemi nie zaczęło silnie oddziaływać na cały mój organizm. Znowu uczułem się Bedfordem, niepozbawionym jeszcze instynktu samozachowawczego i oddałem się z zapałem pracy nad zabezpieczeniem sobie szczęśliwego upadku na ziemię.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.