Pielgrzym Kamanita/XLII. Chora mniszka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLII.
CHORA MNISZKA.

W tym czasie przychodził do nas raz na tydzień któryś z braci zakonnych i wykładał nam naukę.
Kiedy przyszła kolej na Angulimalę nie udałam się do wspólnej hali, ale zostałam w swojej celi, położyłam się na ławce i poprosiłam jednej z sióstr, by mu powiedziała:
— Siostra Vasitthi, czcigodny bracie, czuje się słabą i nie może przybyć na wspólną naukę. Prosi, byś po skończeniu wykładu udał się do niej i powtórzył pokrótce dzisiejszą lekcję.
Czcigodny Angulimala uczynił to, o com prosiła, przyszedł po wykładzie, pozdrowił mnie z szacunkiem, i usiadł obok.
— Masz przed oczyma, bracie — rzekłam mu — to, czego nikt widzieć nie powinien, mianowicie mniszkę, usychającą z miłości. Sam temu winien jesteś, gdyż pozbawiłeś mnie ukochanego. Przywiodłeś mnie wprawdzie potem do wielkiego lekarza, który uwalnia z całej choroby życia, ale niestety cała jego wiedza jest wobec cierpień mych bezsilną. Sam to, w mądrości swej niezmiernej, spostrzegł i dał mi w rękę środek, który wydalić ma szkodliwe zarazki chorobowe przy pomocy gorączki przełomowej. Właśnie gorączka owa mnie ogarnęła teraz i oto przypominam ci obietnicę daną mi onej nocy, kiedyś mnie kusił do zbrodni, udaremnionej przez samego jeno mistrza i jego cudowną interwencję. Powiedziałeś, że udasz sie do Ujjeni i przyniesiesz mi pewną wieść, czy żyje on i co się z nim dzieje. Od mnicha domagam się spełnienia zobowiązań, zaciągniętych przez rozbójnika. Pragnienie dowiedzenia się, czy Kamanita żyje i jak żyje, jest tak potężne we mnie, że niema w duszy mej miejsca na żadne uczucie inne i zanim zaspokojone nie będzie, nie uczynię kroku na drodze zbawienia. Musisz mi tedy uczynić zadość i serce me ukoić, dając jakąś pewność.
Gdym skończyła, wstał Angulimala i powiedział:
— Stanie się, jako żądasz, siostro!
Skłonił się głęboko i wyszedł.
Udał się prosto do swojej celi, zabrał miseczkę jałmużniczą i tejże jeszcze samej godziny opuścił las sinsapowy. Wszyscy pewni byli, że ruszył śladem mistrza, a ja tylko jedna wiedziałam, jaki jest cel jego podróży.
Ten czyn Angulimali uspokoił mnie znacznie, niebawem jednak zaczęłam dumać, czy nie należało przesłać ukochanemu jakiegoś pozdrowienia czy wieści. Nie wypadało jednak czynić zakonnika pośrednikiem miłosnym, natomiast mógł bez żadnej dla siebie ujmy iść do danego miasta i zdać z tego sprawę, co tam widział i słyszał. Inaczej też zgoła będzie, myślałam z tajemną nadzieją, gdy bez żadnego zlecenia, wedle własnego uznania pomówi o mnie z ukochanym.
— Sam udam się do Ujjeni i przyprowadzę ci go w jak najlepszem zdrowiu!
Słowa te brzmiały mi w głębi duszy. Czy mnich dopełni obietnicy rozbójnika? Czemużby nie, jeśli się przekona, że koniecznem jest dla nas obojga, byśmy się zobaczyli i rozmówili z sobą.
Napłynęły zaraz nowe myśli i przepoiły mnie tak rozkoszną nadzieją, że oszołomioną zostałam nią zupełnie. Gdyby ukochany mój wrócił, cóż mogło stać na przeszkodzie wystąpieniu z zakonu i połączeniu się z nim?
Uświadomiwszy to sobie, uczułam, że krew zalęewa rumieńcem policzki moje, i zakryłam twarz rękami, by ktoś nie zobaczył, co się ze mną dzieje. W jakże opaczny sposób mógłby zostać wytłumaczony mój postępek. Powiedzianoby, że użyłam zakonu za pośrednika dla rozwiązania niepożądanego małżeństwa i zawarcia innego. Takieby było zdanie wielu. Lecz z drugiej strony cóż mi zależeć mogło na ludzkiej opinji? Wszakże lepiej zostać świecką, szczerą zwolenniczką mistrza, niż mniszką, której serce tęskni do świata.
Ach, jeśli mi tylko, myślałam, Angulimala przyniesie wiadomość, że Kamanita żyje i z rozmowy ich wywnioskuję, że za mną tęskni i serca mi swego nie odebrał, to natychmiast sama wybiorę się do niego. Wyobrażałam już sobie, jak stanę u wrót domu twego z miseczką żebraczą, jak przystało wędrownej mniszce, a ty ją napełnisz i poznasz mnie. Doznawałam naprzód radości, jaka nas ogarnie, gdy się spotkamy w sposób tak niespodziany.
Wprawdzie daleką była droga do Ujjeni, a nie przystało mniszce wędrować samej. Nie potrzebowałam jednak długo szukać towarzyszki. Właśnie w onym czasie zakończył Somadatta życie w sposób tragiczny. Ogarnięty coraz większą żądzą gry w kości, stracił cały majątek i utopił się w Gangesie, a zasmucona tem Medini wstąpiła do zakonu naszego. Przypuszczam, że skłoniła ją do tego raczej chęć przebywania w mojem towarzystwie, niż powołanie do życia ascetycznego, zmuszającego do surowego życia i dążenia do wysokich, zaziemskich celów. Widząc jej przywiązanie, nie wątpiłam, że gdy jej powiem co uczynić zamierzam, pójdzie ze mną nie tylko do Ujjeni, ale na sam koniec świata. Byłam jej całą pociechą po stracie męża, którego kochała ciągle jednako, mnie zaś obecność Medini dodawała otuchy i łączyła z ziemią i wspomnieniami dawnego życia.
Gdy się zbliżał czas powrotu Angulimali, wychodziłam codzień po południu na południowo-zachodni skraj lasu, siadałam pod drzewem na wzgórzu, wpatrując się w drogę, którą iść musiał i obliczając, że zdąży do Kosambi pod wieczór.
Przez tydzień stałam tak daremnie na straży, ale gotowam była czekać nawet cały miesiąc. Ósmego dnia, kiedy słońce zeszło tak nisko, że musiałam przysłaniać oczy dłonią, patrząc ku skrajowi horyzontu, dostrzegłam jakąś postać, zbliżającą się do naszego osiedla. Niebawem zobaczyłam żółty płaszcz, połyskujący w promieniach słońca, a kiedy nadchodzący mijał jednego z robotników rolnych, zauważyłam, że go znacznie, przewyższa wzrostem. Był to w istocie Angulimala, ale wracał sam. Nie prowadził mego Kamanity. Ale nie straciłam nadziei, szło mi jeno o dobre wieści i w takim razie gotowam była wybrać się zaraz w drogę.
Biło mi gwałtownie serce, gdy Angulimala stanął przede mną, pozdrawiając mnie grzecznie i z uszanowaniem wielkiem.
— Kamanita — powiedział — żyje w swem mieście rodzinnem w wielkim dostatku. Widziałem go i rozmawiałem z nim.
Opowiedział mi, jak znalazł się pod twym pałacem, jak go zelżyły obie żony twoje, jak się potem zjawiłeś sam, odpędziłeś kobiety i przemówiłeś doń uprzejmie, przepraszając i chcąc ugościć.
Skończywszy opowiadanie, którego szczegóły są ci znane, skłonił się ponownie, okrył się lepiej płaszczem i obrócił się, kierując z powrotem na drogę, którą przybył.
Zdziwiona spytałam, czemu nie idzie do wspólnej sali mnichów.
— Dopełniłem twego zlecenia wiernie — powiedział — i nic mi teraz nie stoi na przeszkodzie udać się na wschód śladami mistrza mego, ku Benares i Rajagaha, gdzie go mam nadzieję spotkać.
Powiedziawszy to, poszedł ten niezwykły człowiek skrajem lasu i kroczył szybko, nie dawszy nawet chwili spoczynku utrudzonemu ciału.
Patrzyłam za nim długo i widziałam cień jego postaci, ścielący się po ziemi aż do samego podnóża pagórka, na którem siedziałam. Wydłużał się coraz to bardziej, zostawał w tyle, on zaś wyprzedzał go, dążąc tam, gdzie żyła nadzieja jego. Ja zaś zostałam jak sparaliżowana bez celu życia, bez nadziei, napoły już umarła.
Serce spopielało, marzenia rozwiały się. Surowe słowa ascety: śmietnikiem jest życie rodzinne... tętniły w mej opustoszałej duszy. Ojczyzną miłości mojej była „Terasa Beztroskich“, środowiskiem jej noc przelśniona gwiazdami i księżycem, jakże mogłam bezrozumnie posyłać ją na żebry do Ujjeni i wystawiać na obelgi z strony kłótliwych kumoszek?
Zawlokłam się z trudem do celi i położyłam się na pościeli. To nagłe zniweczenie gorączkowych, rozegzaltowanych marzeniami nadziei moich złamało do reszty me ciało, wyczerpane już wielomiesięczną walką duchową. Zachorowałam, a Medini pielęgnowała mnie po całych dniach i nocach z poświęceniem wielkiem.
Gdym wróciła, dzięki jej wysiłkom, po pewnym czasie do sił tak, że podnieść się mogłam i chodzić, postanowiłam urzeczywistnić plan podróży, zmieniając tylko jej cel i kierunek. Chciałam iść nie tam, kędy wyprawiłam Angulimalę, ale tam, dokąd udał się sam, to jest postanowiłam kroczyć śladami mistrza tak długo, aż go spotkam. Wszakże skończyłam medytację nad zadaną mi sentencją. Dowiedziałam się i poznałam, jak niepodobna lepiej, że miłość rodzi cierpienie. To też, sądziłam, wolno mi iść do mistrza i zaczerpnąć sił z tego niewyczerpanego, świętego zdroju, by potem móc kroczyć znowu ku wysokim celom, wskazanym nauka jego.
Zwierzyłam się z mego planu Medini, która zgodziła się towarzyszyć mi z dziecięcem wprost uniesieniem, rozkoszując się myślą, że będziemy we dwie wędrowały przez urocze okolice, wolne niby ptaki przelotne, zmierzające w dale nieznane, gdy instynkt je woła na pielgrzymkę.
Musiałyśmy jeszcze nieco zaczekać, aż wrócę zupełnie do sił, gdy się to zaś stało, nadeszła pora deszczów i zmusiła do dalszej jeszcze cierpliwości.
W ostatniej mowie swej powiedział mistrz:
— Podobnie jak słońce rozprasza brzemienne wodą chmury w ostatnim miesiącu pory deszczowej i rozbłyska promienne na niebie, podobnie, o uczniowie moi, nauka i żywot wedle niej rozprasza pustą gadaninę rzeczy zwykłych pokutników i kapłanów i świeci wszystkim ku ich zbawieniu w tem i następnem życiu.
Gdy natura urzeczywistniła te słowa, opuściłyśmy gaj Kryszny pod Kosambi i skierowałyśmy kroki swoje ku wschodowi, tam, kędy błyszczał symbol owego światła duchowego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.