Pielgrzym Kamanita/IX. Pod zbójnicką konstelacją

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
POD ZBÓJNICKĄ KONSTELACJĄ.

Dostawszy się do do wsi, gdzie zostawiłem karawanę na nocnych leżach, zbudziłem ludzi i parę godzin przed wschodem słońca wędrowaliśmy w kierunku południowym.
W ciągu jakichś dni dwunastu nie zaszło nic szczególnego. Pod koniec tegoż dnia, znaleźliśmy się w rozkosznej dolince lesistych okolic Vedisy. Czysty potoczek wił się poprzez zielone łąki, a na lekkiem wzgórzu stało potężne drzewo nyagrodha, którego ogromna, gęsta, nieprzenikniona dla światła korona rzucała czarny cień na murawę, zaś liczne konary przybyszowe, wrośnięte w ziemię, tworzyły niby cały lasek, gdzie nie jedna, ale dziesięć karawan jak moja, wygodne mogły znaleźć schronienie.
Miejsce owo zauważyłem już, jadać w stronę Kosambi, i zgóry obrałem na spoczynek w drodze powrotnej. Kazałem się tedy zatrzymać i wyprząc woły, które z wielką lubością weszły w fale, napiły się orzeźwiającej wody, a potem zaczęły sycić się szmaragdową trawą wybrzeża. Ludzie, odświeżeni również kąpielą zgromadzili gałęzie na ognisko dla zgotowania posiłku, ja zaś po wykąpaniu ułożyłem się pośród korzeni pnia głównego i zatonąłem w marzeniach o Vasitthi, potem zaś zasnąłem smacznie.
Przeraźny krzyk przywiódł mi przed oczy ponurą, zaiste rzeczywistość. Wokoło nas roili się ludzie, jakby czarami z pod ziemi wyrośli, a z pobliskich krzaków wynurzało się ich coraz więcej. Rzucili się na wozy ustawione w półkole i na ludzi moich, którzy uzbrojeni dobrze i wprawni w władaniu orężem, bronili się dzielnie. Pospieszyłem im z pomocą i położyłem znaczną liczbę napastników trupem. Nagle ujrzałem przed sobą straszliwą postać. Piersi i plecy zbója były obnażone, na szyi zaś widniał potrójny naszyjnik z ludzkich palców. Po raz pierwszy tedy w życiu ujrzałem potężnego przywódcę bandy zbójnickiej, Angulimalę, owego srogiego, krwiożerczego potwora, który niszczył wsie, miasta i kraje całe, mordował ludzi i z wielkich ich palców robił sobie naszyjniki. Pewny byłem, że wybiła ostatnia moja godzina.
Potwór wytrącił mi jednym ciosem miecz z dłoni, czego nie mógł chyba uczynić żaden zwykły człowiek i niebawem ległem na ziemi z spętanemi rękami i nogami. Ludzie moi legli wszyscy trupem z wyjątkiem starego sługi, który dostał się, jak ja, do niewoli, nic odniósłszy ran. Napastnicy raczyli się pod olbrzymiem drzewem po zwycięstwie hojnie naszemi zapasami.
Angulimala zdarł mi z piersi ów kryształowy łańcuszek z okiem tygrysa, który mi matka zawiesiła na szyi przed odjazdem jako amulet, boleśniej jeszcze atoli odczułem stratę szkarłatnego kwiatu asoki, który nosiłem od owej pamiętnej nocy na sercu. Rozejrzawszy się wkoło, dostrzegłem go w trawie w tem właśnie miejscu, gdzie uwijali się najmłodsi z bandy, przyrządzając ucztę z mięsa zarżniętej pospiesznie krowy i znosząc pękate flaszki z wódką. Kwiat podobny był małemu płomyczkowi, ale znikał zwolna pod brudnemi stopami zbójców, wdeptywany w ziemię, tak że niebawem straciłem go całkiem z oczu. Rozmyślałem nad tem, że może moja Vasitthi stoi w tej chwili pod koroną drzewa na terasie i pyta o mnie. Jakże dobrze, iż drzewo nie może jej powiedzieć co się ze mną dzieje, gdyż ze strachu niezawodnie wyzionęłaby ducha, ujrzawszy mnie w takiem otoczeniu.
W oddaleniu kilkunastu kroków ode mnie zabawiał się straszliwy Angulimala wraz z swymi powiernikami. Flaszka krążyła ciągle, twarze biesiadników stawały się coraz to czerwieńsze, a słowa ich gwałtowne, tak że wkońcu doszło do zwady. Jeden tylko człowiek, o którym powiem potem, pozostał spokojnym.
Język zbójecki był mi wówczas jeszcze nieznany. Widać stąd jak źle oceniamy, które wiadomości są nam najużyteczniejsze. Radbym był bardzo rozumieć ową mowę, gdyż wątpliwości nie ulegało, że o mnie właśnie sprzeczali się zbójcy. Wnioskowałem o tem z min i ruchów, a zwłaszcza z płomiennych spojrzeń, jakie mi z pod krzaczastych brwi rzucał przywódca, na którego piersi kosmatej połyskał w tej chwili mój amulet, mający dawać osłonę przed złem spojrzeniem. Dowiedziałem się później, iż wzbudziłem jego nienawiść przez zabicie ulubieńca jego, najlepszego wojownika całej bandy i dlatego mnie jeno nie kazał odrazu zamordować, by zemstę swą nasycić widokiem powolnej śmierci na torturach, jakiemi mnie poddać zamierzył.
Inni nie chcieli się atoli zgodzić, by w ten sposób utracić bogaty okup, który był wspólną wszystkich własnością. Najsilniej oponował pewien człowiek, wyglądający na kapłana, posiadający łysą, czy ogoloną głowę i on jeden umiał poskramiać dzikiego Angulimalę. Jego to jedynie twarz pozostała bladą przez cały ciąg uczty. Po długim oporze, podczas którego herszt bandy kilka razy zrywał się z siedzenia i chwytał miecz, zwyciężył na moje szczęście zawodowy pogląd na rzecz.
Banda Angulimali składała się z tak zwanych „okupników“, a regułą zasadniczą było u nich wysyłanie jednego z dwu pojmanych jeńców, w celu przyniesienia okupu. W razie schwytania ojca i syna posyłano ojca po okup dla syna, z dwu braci wysyłano starszego, gdy wpadł im w ręce mistrz i uczeń, posyłali ucznia, gdy zaś pan i sługa, tedy sługa musiał iść po okup dla pana swego. Dlatego to zwali się „okupnikami.“ Z powyższych względów zostawili przy życiu starego sługę mego ojca, a wymordowali resztę ludzi karawany. Starzec był jeszcze rześki, a przytem sprytny i obrotny, tak że nieraz sam prowadził karawany z towarami.
Zdjęto mu więzy i wysłano tegoż jeszcze wieczoru, przed odejściem udzieliłem mu poufnego zlecenia, po którem rodzice poznać mieli, że mówi prawdę, zaś Angulimala doręczył mu liść palmowy z wyrytym znakiem. Był to rodzaj glejtu, chroniącego wysłańca przed innymi rozbójnikami, gdy będzie w drodze powrotnej wiózł znaczną kwotę okupu. Nazwisko Angulimali wzbudzało taki postrach, że żaden zbójca, ten nawet, który rzucał się na konwój, wiozący podarki królewskie, nie ważyłby się tknąć jego własności.
I mnie uwolniono niebawem, gdyż trudno było przypuszczać, bym się miał narażać na daremną próbę ucieczki. Pierwszą rzeczą, jaką uczyniłem, odzyskawszy wolność, było, iż pospieszyłem ku miejscu, gdzie leżał kwiat asoki. Niestety, nie znalazłem ani jednego barwnego płatka. Brutalne stopy zbrodniarzy zmieniły w miazgę niepoznawalną delikatny płomyk kwietny. Czyż miał to być znak złowróżbny, że to samo spotka szczęście nasze?
Zażywałem pewnej swobody pośród niebezpiecznej kompanji, która oczekiwała okupu, mogącego nadejść za jakieś dwa miesiące.
Nastała właśnie bezksiężycowa połowa miesiąca, to też rozboje i kradzieże były na porządku dziennym. Czas ten poświęcony był straszliwej bogini Kali i przeznaczono go na pracę zawodową, tak że co nocy banda napadała kogoś, lub włamywała się do zagród i domów. Często plądrowano całe wsi. Piętnastej nocy, czasu ostatniej kwadry księżyca, urządzono wspaniały obrzęd ku czci okrutnej bogini. Przebijano przed jej posągiem nie tylko mnóstwo wołów i czarnych owiec, ale także zamordowano kilkunastu jeńców. Stawiano tych nieszczęsnych przed ołtarzem i otwierano im tętnice, tak że krew tryskała prosto w potworne, rozwarte usta obwieszonej czaszkami ludzkiemi postaci. Potem zaczęła się dzika orgja, podczas której bandyci pili aż do zupełnej nieprzytomności, oraz zabawiali się z bajaderkami, które w tym celu, w sposób zuchwały porwano z pewnej wielkiej świątyni. Angulimala stał się wspaniałomyślnym pod wpływem napitku i uszczęśliwił mnie również piękną, młodą dziewczyną. Wspomniawszy ukochaną Vasitthi, odrzuciłem ofertę, a bajaderka wybuchła wobec tej hańby gorzkiemi łzami. Zbójca uczuł się dotkniętym do żywego, zerwał się i byłby mnie na miejscu zamordował, gdyby nie ów łysogłowy kapłan, który wyrzekł parę słów tajemniczych. Na ich dźwięk opadło ramię zbója i usiadł na nowo do uczty, poskromiony i obezwładniony.
Ów dziwny człowiek, który mi oto po raz drugi uratował życie, był synem bramina. Nie przeszkadzało mu to jednak przywodzić uroczystościom ku czci potwornej Kali i plugawić rąk krwią ofiar. Urodzony pod zbójnicką konstelacją, jął się tego rzemiosła i zrazu wstąpił do bandy „morderców“, ale po namyśle, powodowany względami filozoficznemi, przeszedł do „okupników.“ Z domu rodzicielskiego wyniósł skłonność do religijnych dociekań, oraz naukowych badań. W bandzie Angulimali pełnił funkcje ofiarnika-kapłana, a bezprzykładne szczęście, towarzyszące stale bandzie, przypisywano narówni uczoności jego, jak i męstwu przywódcy. Zasługą jego było, że zbójnictwo ujął w pewnego rodzaju system filozoficzny, w pewien systemat, zarówno pod względem technicznym, jak i moralnym. Spostrzegłem ze zdziwieniem niemałem, iż zbójcy posiadają pewne ugruntowane silnie podstawy moralne i że nie czynią rzeczy, któreby z niemi stały w sprzeczności. Z tego też zapewne powodu nie uważali się oni za gorszych od innych ludzi.
Wykłady mistrza owej przedziwnej wiedzy odbywały się zazwyczaj w księżycowej połowie miesiąca, kiedy to, pominąwszy dorywcze rozboje, praca zawodowa ustawała. Słuchacze siadywali gęstemi rzędami półkolem w kucki na polanie leśnej, zaś czcigodny Vajasrawa pośrodku na skrzyżowanych nogach. Potężna jego, bezwłosa czaszka połyskała w świetle, a cała postać przypominała wedyckiego nauczyciela, wtajemniczającego członków leśnej pustelni w arkana wiedzy. Wrażenie mąciły jeno dzikie, zbójeckie twarze uczniów, nie mające z świętością nic wspólnego. Widzę do dziś owe zgromadzenia niesłychane, słyszę, zda mi się, poszum olbrzymiego boru, dolata mnie ryk tygrysa i zachrypły poszczek pantery. Poprzez odgłosy te płynęły spokojne, miarowe słowa Vajasrawy, tętniące, wyraźne, których głębokie brzmienie było dziedzictwem niezliczonych pokoleń, udgatarów, śpiewaków wedyckich pieśni ofiarnych.
Dopuszczano mnie do prelekcyj owych, gdyż Vajasrawa powziął ku mnie pewną sympatję. Twierdził nawet, że urodziłem się pod zbójnicką konstelacją i że przyłączę się w swoim czasie do sług bogini Kali, toteż uznał za potrzebne, bym słuchał jego nauki, która rozbudzi drzemiące skłonności.
Dowiedziałem się przeto mnóstwa ciekawych rzeczy o rozmaitych sektach bogini Kali, zwanych powszechnie rzezimieszkami i zbójami, oraz o ich przeróżnych zwyczajach i obyczajach. Niezwykle pouczające i niezwykłe były tematy czcigodnego mistrza. Oto niektóre z nich dla przykładu: — O użyteczności wszetecznic dla wprowadzania w błąd policji. — O znamionach przekupności u wyższych i niższych urzędników, oraz wysokości sum potrzebnych. — Do szczytu sprytu i znajomości człowieka, oraz niesłychanej logiki wnioskowania doprowadził nauczyciel w rozprawie na temat: — W jaki sposób i czemu łotrzyk poznaje łotrzyka na pierwszy rzut oka, zaś nie czynią tego ludzie uczciwi, oraz jakie korzyści stąd płynąć mogą. — Podobnie świetną była prelekcja na temat: — O głupocie strażników nocnych wogóle. Interesujące wskazówki dla początkujących. — Podczas tych wszystkich wykładów tętniła omrocz leśna śmiechem tak ochoczym, że zbiegano się zewsząd do obozowiska, pytając co się stało.
Również i czysto techniczne, fachowe zagadnienia umiał niezrównany mistrz przedstawiać słuchaczom w sposób pociągający, to też nie zapomnę nigdy jak pouczał, w jaki sposób wyłamywać bezhałaśnie ścianę, lub robić w sposób odpowiedni podkop. Dawał lekcje poglądowe należytego sporządzania różnego rodzaju narzędzi do włamań, a zwłaszcza tak zwanego „wężego pyska“ i nożyc w kształcie szczypców raka, potem zaś uczył jak stosować cichą muzykę, by wybadać, czy mieszkańcy czuwają, oraz manekina w kształcie zrobionej z drzewa głowy, który wystawiony przez drzwi, lub okno daje poznać, zali rzekomy napastnik został spostrzeżony czy nie. Wszystko to demonstrował nauczyciel w sposób bardzo praktyczny i łatwy, przejawiając wielki talent pedagogiczny. Po tej lekcji technicznej następowały dalsze wywody. Vajasrawa dowodził, że podczas włamania należy koniecznie zgładzić wszystkich, którzy by mogli potem świadczyć na niekorzyść, a także, uzasadniał tezę, iż złoczyńca wolnym być winien od szablonowej moralności mieszczuchów, zachowując charakter szorstki, srogi, popędliwy, gwałtowny, a ponadto zamiłowanym być jeno w pijaństwie i wszeteczności. Wykłady te zaliczyć muszę, zaprawdę, do najgenjalniejszych, jakie słyszałem.
Aby ci, o czcigodny, dać należyte wyobrażenie o głębionego ducha, zacytuję kilka ustępów z jego komentarza do prastarych sutrów bogini Kali, stanowiących wiedzę tajemną rozbójników. Komentarz ów posiadał wśród nich dostojeństwo kanonu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.