Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i znosząc pękate flaszki z wódką. Kwiat podobny był małemu płomyczkowi, ale znikał zwolna pod brudnemi stopami zbójców, wdeptywany w ziemię, tak że niebawem straciłem go całkiem z oczu. Rozmyślałem nad tem, że może moja Vasitthi stoi w tej chwili pod koroną drzewa na terasie i pyta o mnie. Jakże dobrze, iż drzewo nie może jej powiedzieć co się ze mną dzieje, gdyż ze strachu niezawodnie wyzionęłaby ducha, ujrzawszy mnie w takiem otoczeniu.
W oddaleniu kilkunastu kroków ode mnie zabawiał się straszliwy Angulimala wraz z swymi powiernikami. Flaszka krążyła ciągle, twarze biesiadników stawały się coraz to czerwieńsze, a słowa ich gwałtowne, tak że wkońcu doszło do zwady. Jeden tylko człowiek, o którym powiem potem, pozostał spokojnym.
Język zbójecki był mi wówczas jeszcze nieznany. Widać stąd jak źle oceniamy, które wiadomości są nam najużyteczniejsze. Radbym był bardzo rozumieć ową mowę, gdyż wątpliwości nie ulegało, że o mnie właśnie sprzeczali się zbójcy. Wnioskowałem o tem z min i ruchów, a zwłaszcza z płomiennych spojrzeń, jakie mi z pod krzaczastych brwi rzucał przywódca, na którego piersi kosmatej połyskał w tej chwili mój amulet, mający dawać osłonę przed złem spojrzeniem. Dowiedziałem się później, iż wzbudziłem jego nienawiść przez zabicie ulubieńca jego, najlepszego wojownika całej bandy i dlatego mnie jeno nie kazał odrazu zamordować, by zemstę swą nasycić widokiem powolnej śmierci na torturach, jakiemi mnie poddać zamierzył.
Inni nie chcieli się atoli zgodzić, by w ten sposób utracić bogaty okup, który był wspólną wszystkich własnością. Najsilniej oponował pewien człowiek, wyglądający na kapłana, posiadający łysą, czy ogoloną