Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
IX.
POD ZBÓJNICKĄ KONSTELACJĄ.

Dostawszy się do do wsi, gdzie zostawiłem karawanę na nocnych leżach, zbudziłem ludzi i parę godzin przed wschodem słońca wędrowaliśmy w kierunku południowym.
W ciągu jakichś dni dwunastu nie zaszło nic szczególnego. Pod koniec tegoż dnia, znaleźliśmy się w rozkosznej dolince lesistych okolic Vedisy. Czysty potoczek wił się poprzez zielone łąki, a na lekkiem wzgórzu stało potężne drzewo nyagrodha, którego ogromna, gęsta, nieprzenikniona dla światła korona rzucała czarny cień na murawę, zaś liczne konary przybyszowe, wrośnięte w ziemię, tworzyły niby cały lasek, gdzie nie jedna, ale dziesięć karawan jak moja, wygodne mogły znaleźć schronienie.
Miejsce owo zauważyłem już, jadać w stronę Kosambi, i zgóry obrałem na spoczynek w drodze powrotnej. Kazałem się tedy zatrzymać i wyprząc woły, które z wielką lubością weszły w fale, napiły się orzeźwiającej wody, a potem zaczęły sycić się szmaragdową trawą wybrzeża. Ludzie, odświeżeni również kąpielą zgromadzili gałęzie na ognisko dla zgotowania posiłku, ja zaś po wykąpaniu ułożyłem