Piekło (Junosza)/Pieśń III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Piekło
Podtytuł Bardzo wolny przekład z Dantego
Pochodzenie „Kolce“, 1875, nr 44, 48; 1876, nr 24
Redaktor J. M. Kamiński
Wydawca A. Pajewski i F. Szulc
Data wyd. 1875-1876
Druk Aleksander Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pieśń III.

Pape Satan! pape Satan! aleppe!
Zawołał jakiś potępieniec tłusty,
Zżółkłemi zęby ogryzając rzepę...

A tak się krzywił kosmatemi usty,
I tak przewracał jedno oko ślepe,
Że wszystkich djabłów porywał śmiech pusty...

Nawet Lucyper, który z widowiska,
Powracał z Czesią w dryndzie pierwszej klassy,
Onemu dziwu przypatrzył się z blizka.


Tak go zajęły te gwarne hałasy,
Że aż z radości najeżył wąsiska,
I dał na smołę djabłom kwit do kassy.

W tym dziale piekieł byli potępieńce,
Co za żywota na scenicznych deskach,
Oklaski mnogie zbierali i wieńce.

Tutaj aktorki toną w gorzkich łezkach,
Goreją ogniem namiętni młodzieńce,
I dyrektorzy liczą ruble w kieskach...

— „Mistrzu mój rzekłem, cóż to są za duchy,
Że mi nie obce zdają się ich twarze...
Nie obce głosy mimika i ruchy?“

A mistrz mi na to... — Zaraz ci pokażę,
„I poznasz wkrótce, że to owe zuchy,
Którym w ogródkach wypłacono gażę...“

Rzekł i lornetkę podał mi do ręki,
A jam przez szkiełka spoglądał zdumiony,
Widząc biedaków skazanych na męki.

I kiedym rzucał wzrok na wszystkie strony,
Wnet mi się poznać dał Grabiński cienki,
Teksel i Trapszo i Ratas spasiony.

„Ojcowie! rzekłem, toż jest wasze żniwo,
Za to, że ludziom sprawiliście radość,
W przybytkach sztuki, gdzie sprzedają piwo?

Czemuż wam czoła sroga kryje bladość,
Czemuście smutni? Odpowiedźcie żywo,
Bym ciekawości świata czynił zadość.


— O dziennikarzu! ozwie się Grabiński,
O moralisto od siedmiu boleści,
Coś w stylu ciężki, jako kamień młyński!

Jeszcze nam w uszach brzmią wasze powieści,
Odziane w płaszczyk moralności chińskiej,
O operetkach trochę pieprznej treści...

Czy nasza wina, że w ryzach bibuły
Na Offenbacha krzyczeliście wściekle,
Jak Bernardyni albo Kameduły...

Choć gardłujecie bez przerwy zaciekle,
Chociaż was nasze operetki truły,
Będziecie wszyscy z nami razem w piekle.

Czy myśmy winni...“ lecz w tem przerwał mowę,
Zbladł tak jak ściana, zadrżały mu nogi,
I przestraszony chwycił się za głowę.

Przeleciał szatan, krzycząc na bok! z drogi;
Potem milczenie zaległo grobowe,
Aż sam zadrżałem z bojaźni i trwogi...

Bom ujrzał widok, jakich tu na ziemi,
Nie spotkasz choćbyś sypał bankocetle:
Przecudnie zdobną barwy tęczowemi:

Siedmiu szatanów przyniosło basetlę,
Która dudniła głosy przecudnemi...
I smyk żelazny, i szurby i petle...

Naraz się wzniosły potępieńców żale,
Z których się piekło złośliwie urąga,
Albo co gorzej, nie słucha ich wcale...


Patrzę, aż Szatan za pomocą drąga,
I wielkiej windy na żelaznym wale,
Mych dyrektorów na basetlę... wciąga...

Jako wirtuoz wchodząc na estradę,
Nastraja skrzypce do tonu tymczasem,
Zanim mistrzowską zagra serenadę.

Jako ów szatan z trzaskiem i hałasem,
Wyciągał ciała dyrektorów blade,
Brzęcząc jak kwintą altówką i basem,

Tak wyciągnięci na basie, jak druty,
Leżeli zacni nasi dyrektorzy,
A szatan z ciał ich wydobywał nuty.

W tem drugi szatan jakieś drzwi otworzy,
A z nich wystąpił duchów szereg suty,
Co są do pląsów ochoczy i skorzy.

Sam mistrz Offenbach wskoczył na estradę,
Jaskrawe lampy zapalono w koło —
I potępieńców spędzono gromadę;

Offenbach spojrzał raźnie i wesoło,
I jął wycinać dzielną galopadę,
A wieniec z ognia ozdabiał mu czoło.

Grał zaś z Heleny i z przedziwnym szykiem,
Nowe melodje komponował czasem,
Po dyrektorskich szatach ciągnąc smykiem.

Gdy dotknął Teksla, ten brząknął z hałasem,
Trapszo zaś piszczał kontraltowym krzykiem,
A Ratajewicz odzywał się basem.


Muzyka trwała do samego rana,
I wszyscy djabli patrzyli na scenę,
Jak aktorowie tańczyli kankana.

Mieli piekielny animusz i wenę;
Bowiem na dworze Lucypera pana,
Szanują wszyscy naszą Melpomenę.

Jeszcze w najlepsze Offenbach wygrywał,
I kankan ciągle panował zażarty,
Czemu Astanoth nawet poklaskiwał.

Ale już było blizko pół do czwartej,
Mistrz mój był głodny i trochę poziewał,
Więc wszedł do knajpy... i zażądał karty.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.