Piekło (Junosza)/Pieśń II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Piekło
Podtytuł Bardzo wolny przekład z Dantego
Pochodzenie „Kolce“, 1875, nr 44, 48; 1876, nr 24
Redaktor J. M. Kamiński
Wydawca A. Pajewski i F. Szulc
Data wyd. 1875-1876
Druk Aleksander Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„Ma dimmi chi tu sei, grasso sfondato,
Che godi della pancia piena,
Mi meraviglio se non t’han bucato?
Ed egli a me: — la helia Varsavia è piena,
Di molti golosi ed altri sudetti,
Che menaron con te vita serena.“
Ingordo Ciacco. — Cant. VI.
(parodia).

II.

Gdy mistrz piekielnym zmęczony spacerem,
Zajadał z chrzanem kiełbaski parowe,
Benedyktyńskim racząc się likierem,

Jam mu cygaro dał ośmiogroszowe,
Prosząc, by zechciał mówić z Lucyperem,
I wziął od niego karty wizytowe.

Wkrótce mistrz wrócił — przyniosłszy bilety,
I dwie kosmate sławuckie opończe,
Co nam od zimna miały przykryć grzbiety;

Wziąwszy tłomoczki i kije obrończe,
Wsiedliśmy oba na końskie szkielety,
Tak szybkie w biegu, jako charty gończe...

Jadąc po drodze wśród okropnej grudy,
Bardzo podobnej do Radomskiej szossy,
Dziwneśmy wszędy spotykali cudy;

Cerber pies straszny, kudłaty i rudy,
Z trzech paszczęk szczekał troistemi głosy,
Aż mistrz nań krzyknął: a pójdziesz do budy!

Na groźny rozkaz wystraszony psisko,
Zemknął jak zmyty, warcząc tylko głucho,
Gdyśmy tuż obok przejeżdżali blisko.

Widać się przeląkł, że będzie z nim krucho,
Podkulił ogon, i siadł w legowisko,
Strasznemi szpony, drapiąc się za ucho...

Tuśmy wraz z mistrzem wstrzymali wierzchowce,
I zeszli z siodeł, aż po kostki w błoto,
Gdzie duchy leżąc, beczały jak owce.

Szedłem tą dróżką nie z wielką ochotą,
Lecz wiodła ona przez takie manowce,
Żeśmy musieli przebyć ją piechotą...

Gdyśmy stanęli przed nowemi wroty,
Mistrz mój powiedział: włóż-że okulary,
Bo światło słabe we wnętrzu tej groty...

Tutaj smakosze mają miejsce kary,
Za to że w knajpach spędzili żywoty,
I w sokach winnych nie zaznali miary.

Weszliśmy — zimno na wspomnienie trzęsie,
Jakie tam wichry straszliwe i grady,
Takiej wielkości jako jaje gęsie.

Wyje z rozpaczy chór tłuściochów blady,
A grad okropny na ich pulchnem mięsie,
Swych pocałunków pozostawia ślady. —

Jeden z nich tylko był bardzo wybladły,
Zacierał ręce, i kaszląc wciąż wzdychał,
Jako spekulant, kiedy listy spadły.

Gdy na nas spojrzał, gorzko się uśmiechał,
I rzekł nam: — „dusze! coście się tu wkradły,
Chciejcie mnie poznać — to ja... a to Michał.

Jam miał w Warszawie korzenny handelek,
Tuż obok domu, gdzie się Kurjer tłoczy,
A życie miałem słodkie jak karmelek.


Gdy rano wstanę, ledwiem przetarł oczy,
Już służba moja z kilkuset butelek,
Dla licznych gości winny napój toczy.

Znacie mnie pewno, me imie Antoni,
A ten tu obok, człowiek w wieku sile,
To mój dysponent i towarzysz broni, —

Pan Michał, który wszystkie wolne chwile
Poświęcił myśli, za którą wciąż goni,
Chcąc perpetuum wynaleźć mobile.

Spojrzcie na prawo — ten który tak jęczy,
Na wywróconym usiadłszy gąsiorze,
Był to prawdziwy opiekun młodzieńczy,

Miał on w teatrze swój zakład niebożę,
Zawsze bywało, nad książkami ślęczy,
I szle rachunki komu tylko może.

U niego zawsze młodzież pozłacana,
Jadła kolacje w towarzystwie kokiet,
Zamrożonego łykając szampana.

A sam gospodarz podawał im krokiet.
On po cholewach umiał poznać pana,
I miał na szyldzie napisane: Bocquet.

Ci dwaj co głowy wychylili z beczki,
To są nabywcy handlu Koelichena,
A tamci obok, to Simon i Stecki,

Dalej tu pani piękna jak Helena,
To zacna Andzia, co ma z djabłem sprzeczki,
I którą męczy chroniczna migrena.“

Tak pan Antoni przemawiał żałośnie,
Gdy potępieńcy wrzeszczeli bez miary
Ze złością na nas patrzając ukośnie.

Po ziemi żywe pełzały komary,
Ostrygi, żółwie, tańczyły radośnie,
Skacząc przez winem napełnione czary...

Grube żarłoki patrzyli na strawę,
Z rozpromienionem na chwilę obliczem,
A potem jęki wydawali łzawe...

Każdy z nich biedak musiał odejść z niczem,
Bo skoro tylko rozwarł paszczę krwawą,
Groził mu szatan dorożkarskim biczem.

Duchu nieszczęsny! o panie Antoni,
Rzekłem drżącemi zbliżając się kroki,
Do potępieńca co ciągle łzy roni...

Spojrz na ten zastęp długi i szeroki,
Co wyje z głodu i rękami dzwoni,
I wskaż żarłoka nad wszystkie żarłoki...

Trudna odpowiedź rzecze ten po chwili,
Gdy oko jego na te tłumy padło
Wszyscy tu jednym grzechem przewinili,

Spojrz na ich karki, na obwisłe sadło,
Oni miliony beczek już wypili,
I byli równie łapczywi na jadło.

Ten gruby czarny, z bródką podgoloną,
Lubił w kompanji wychylać kielichy.
Choć potem pewne zatargi miał z żoną, —

Kiedy jest trzeźwy, jak baranek cichy,
Lecz gdy ma głowę trochę podchmieloną,
Wnet dowcipkuje budząc głośne śmiechy.

Piękny masz tutaj wybór, o zaiste,
Pogadaj tylko z którym potępieńcem,
Tutaj poetę znajdziesz i artystę.

Spotkasz się z kupcem i złotym młodzieńcem,
I poważnego zobaczysz jurystę
Jak go klienci otoczyli wieńcem...


Są tu i tacy co jak turcy goli,
Od przyjaciela wykpiwszy grosiwa,
Idą pracować na tej samej roli,

W domu rodzina płacze nieszczęśliwa.
Lecz jego oto serce nie zaboli,
Gdy nad butelką węgrzyna się kiwa.

Ale największy żarłok nad żarłoki,
Jest ten co kształtem okseft przypomina,
Gruby uczony z opuchłemi boki,

Temu najmilej gdy się sam urzyna,
Gdy się opycha jako wór szeroki,
Maczając wąsy we szklanicy wina.

Nigdy nie wchodził frontowemi drzwiami,
Lecz zawsze tyłem drzwiczkami od sieni,
Kędy domowi tylko chodzą sami.

Kazał dać sobie zraz sarniej pieczeni,
I dotąd siedział z mądremi myślami,
Aż mu się blada gęba zarumieni.

O! jako gród wasz długi i szeroki,
W którym żarłoków żyje masa taka,
On jest największy pomiędzy żarłoki,

Wierzcie mi proszę, jest to wielka paka...
.................
A potem ukłon oddał nam głęboki,
Westchnął i zniknął w skorupie od raka.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.