Piekło (Junosza)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Piekło
Podtytuł Bardzo wolny przekład z Dantego
Pochodzenie „Kolce“, 1875, nr 44, 48; 1876, nr 24
Redaktor J. M. Kamiński
Wydawca A. Pajewski i F. Szulc
Data wyd. 1875-1876
Druk Aleksander Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PIEKŁO.
(Bardzo wolny przekład z Dantego).
przez Klemensa Junoszę.





Pieśń I.

Weszliśmy w owe piekielne okręgi,
Gdzie czarne duchy straszny czynią lament,
Za grzech pisarstwa odbierając cięgi...

Jak rzeka płynie rozlany atrament,
A jakiś szatan opasły i tęgi
Każe im spijać ten brzydki traktament.

Jako piskorze wśród stęchłego błota
Wijąc się skaczą i pluskają rade,
Jeśli niedługo ma nastąpić słota,

Tak i te cienie potępieńców blade,
Zmusza do pląsów piekielna hołota,
Wszystkich na jedną spędziwszy gromadę.


A czarne morze groźne i huczące
Burzyło wściekle mętne swoje fale...
To raz jak szprudel robiło się wrzące...

To znów by zwiększyć potępieńców żale,
Scięło się lodem, i w słupy mrożące
Więziło duchów w zbrukanym krysztale...

Jęki ich w dziwne brzmiały jakieś słowa,
Że aż się język powtarzać je wzdraga,
A dusza w pięty ze strachu się chowa...

A gdy się krzyk ich podnosi i wzmaga,
Poznałem język, którym od Grochowa
Warszawa mówi i przedmieście Praga.

Jeden z tych duchów co był bliżej brzegu,
Z teką pod pachą jak jaki kolporter,
Rzekł do nas głośno: „wstrzymajcie się w biegu,

Jam, rzekł, za życia pił angielski porter,
Brnąłem na biby po błocie i śniegu,
Jako najpierwszy w Warszawie reporter.

Dziś piersi moje wieczna pali zgaga,
Od atramentu na wąsach mam plamy
I pies Belzebub ogonem mnie smaga...

A gdym zapełniał Kurjerkowe łamy,
Mém pożywieniem była dobra blaga,
A przyodziewkiem kupieckie reklamy...

O pomnę dobrze — jak było wygodnie
Nastrajać lirę na handlowe tony,
I z interesem sztukę łączyć zgodnie.

Miło pracować, gdy człek nagrodzony,
I worek lirów wziąwszy w dwa tygodnie,
Na odpoczynek rżnie w dalekie strony.“

Rzekł i z kieszeni wyjąwszy ołówek
O naszem przyjściu chciał wpisać w książeczkę,
I zbić artykuł z owych kilku słówek,

Lecz szatan, co miał z jakimś duchem sprzeczkę,
Wziął reportera za jasny nagłówek,
I wrzucił w morze tak, jak śledzia w beczkę.

I szliśmy dalej — gdzie szatan w szlafmycy
Dla Belzebuba strawę kładł do misy
Z najlepszych kąsków piekielnej stolicy;

A potępieniec w modnéj sukni w plisy
Sowie języki siekał na stolnicy, —
A znał to dobrze, gdyż wydał przepisy.

Duch ten choć pisał, nie jest wtrącon w morze,
Jako zwyczajny bezbarwny pisarek,
Lecz ma posadę na piekielnym dworze...

Jest ochmistrzynią djabelskich kucharek; —
A rządząc w piekle, jak w swojej komorze,
Pobiera pensji dwieście pruskich marek.

Oddawszy ukłon należny niewieście,
Poszliśmy dalej po piekielnym szlaku,
Błądzić po ludnem potępieńców mieście.

A było ich tam jak liści na krzaku;
Stali w gromadach po sto i po dwieście,
Wielcy jak słonie, lub mniejsi od maku.

Jeden duch gruby, w złotych okularach,
Z figury mocno podobny do dzieży
Jak dzik w piekielnych zagrzęznął szuwarach,

Sławnym był niegdyś z uczonych kradzieży,
Jak żyd handlował zbożem na galarach,
I w piekle jeszcze w swoją cnotę wierzy. —

Minąwszy tego, szliśmy przez manowce,
Słuchając płaczów żałobliwéj treści,
I widząc wszędy otwarte grobowce.

Tu potępieni za liche powieści
Zbici w gromadę beczeli jak owce,
Z humorystami od siedmiu boleści.

Komedjopisarz znanego talentu
Wrzeszczał: „kto żyje niechaj mnie ocala,
Ja mu zapłacę, nie robiąc wykrętu.“


Lecz z góry dał się słyszeć głos Jubala:
„Tyś się starego wstydził testamentu
Więc ja od ciebie stać dziś muszę zdala.“

Obok na długiéj, bardzo długiej ławie
Szereg dusz owych został osadzony
Co pracowały ku ludzkiej zabawie.

Każdy z tych duchów był jakby uśpiony,
Kiwał się, ziewał i upadał prawie,
Czytając swoje własne feljetony.

Dalej, jak gdyby na miejskim bazarze,
W strojach przekupek siedzieli uczeni,
W ogromnych czepcach kryjąc męzkie twarze.

Ładnie im było przy wiązkach zieleni, —
A wszyscy owi pióra dygnitarze
Z wściekłemi giesty klęli jak szaleni.

Na te ich wrzaski, mistrz mój się pospiesza,
I kawał waty w mądre uszy wtyka,
Tak strasznie wrzeszczy potępiona rzesza.

Już mu obrzydła ta wściekła muzyka,
W któréj się głupstwo z grubijaństwem miesza,
A co się razem zowie... polemika...

Okropny widok... ujrzeliśmy dalej,
Co przeszedł wszystkie piekielne widoki
I wszystek ogień, którym piekło pali.

Duch jakiś czarny z brodą, wściekłooki,
Gryzł innych duchów zębami ze stali,
A sam ze śmiechu trzymał się za boki.

„Ha! pozazdrośćcie, wrzasnął, mej kolacji!
Bo jest obfita i piekielnie tłusta...
To towarzystwa własnej adoracji.

Bez nich — ta jama byłaby mi pusta;
Dziś im oddaję hołd mej admiracji,
Mózgiem z ich czaszek napełniając usta.

Ten mały, pulchny, — to był redaktorem,
Co całe życie wciąż wojował ze mną,
Gdy oni wszyscy poszli jego torem,

Każdy z nich złość swą wywierał nikczemną,
A gdym ja światu mądrość sypał worem,
On nieustannie doły rył podemną.

Ten zaś, którego otoczyły panie,
Zgraja zalotnic, rozpustne heterki...
Ja sam chwaliłem mu pierwsze wydanie, —

Lecz dziś ja mszczę się mojej poniewierki,
Bo odkąd on mi sprawił tęgie lanie,
Stałem się smutny, ciemny nakształt ścierki.“

Rzekł, a nakoniec lipskiego doktora
Począł lżyć słowem nietajonej złości,
I piekielnego szpilkami ozora

Kaleczył skórę i dojmał do kości.
„Oto masz obiad pożegnalny wczora,
Bogdajbyś po nim dostał niestrawności.“

To rzekł i usta rozwarłszy szeroko
Do dawnej uczty wziął się z werwą wściekłą,
Okropnie krwawe wywracając oko.

Wnętrze jaskini znowuż krwią ociekło,
A mistrz mój spojrzał i westchnął głęboko,
Wziął mnie za rękę i opuścił piekło.






„Ma dimmi chi tu sei, grasso sfondato,
Che godi della pancia piena,
Mi meraviglio se non t’han bucato?
Ed egli a me: — la helia Varsavia è piena,
Di molti golosi ed altri sudetti,
Che menaron con te vita serena.“
Ingordo Ciacco. — Cant. VI.
(parodia).

II.

Gdy mistrz piekielnym zmęczony spacerem,
Zajadał z chrzanem kiełbaski parowe,
Benedyktyńskim racząc się likierem,

Jam mu cygaro dał ośmiogroszowe,
Prosząc, by zechciał mówić z Lucyperem,
I wziął od niego karty wizytowe.

Wkrótce mistrz wrócił — przyniosłszy bilety,
I dwie kosmate sławuckie opończe,
Co nam od zimna miały przykryć grzbiety;

Wziąwszy tłomoczki i kije obrończe,
Wsiedliśmy oba na końskie szkielety,
Tak szybkie w biegu, jako charty gończe...

Jadąc po drodze wśród okropnej grudy,
Bardzo podobnej do Radomskiej szossy,
Dziwneśmy wszędy spotykali cudy;

Cerber pies straszny, kudłaty i rudy,
Z trzech paszczęk szczekał troistemi głosy,
Aż mistrz nań krzyknął: a pójdziesz do budy!

Na groźny rozkaz wystraszony psisko,
Zemknął jak zmyty, warcząc tylko głucho,
Gdyśmy tuż obok przejeżdżali blisko.

Widać się przeląkł, że będzie z nim krucho,
Podkulił ogon, i siadł w legowisko,
Strasznemi szpony, drapiąc się za ucho...

Tuśmy wraz z mistrzem wstrzymali wierzchowce,
I zeszli z siodeł, aż po kostki w błoto,
Gdzie duchy leżąc, beczały jak owce.

Szedłem tą dróżką nie z wielką ochotą,
Lecz wiodła ona przez takie manowce,
Żeśmy musieli przebyć ją piechotą...

Gdyśmy stanęli przed nowemi wroty,
Mistrz mój powiedział: włóż-że okulary,
Bo światło słabe we wnętrzu tej groty...

Tutaj smakosze mają miejsce kary,
Za to że w knajpach spędzili żywoty,
I w sokach winnych nie zaznali miary.

Weszliśmy — zimno na wspomnienie trzęsie,
Jakie tam wichry straszliwe i grady,
Takiej wielkości jako jaje gęsie.

Wyje z rozpaczy chór tłuściochów blady,
A grad okropny na ich pulchnem mięsie,
Swych pocałunków pozostawia ślady. —

Jeden z nich tylko był bardzo wybladły,
Zacierał ręce, i kaszląc wciąż wzdychał,
Jako spekulant, kiedy listy spadły.

Gdy na nas spojrzał, gorzko się uśmiechał,
I rzekł nam: — „dusze! coście się tu wkradły,
Chciejcie mnie poznać — to ja... a to Michał.

Jam miał w Warszawie korzenny handelek,
Tuż obok domu, gdzie się Kurjer tłoczy,
A życie miałem słodkie jak karmelek.


Gdy rano wstanę, ledwiem przetarł oczy,
Już służba moja z kilkuset butelek,
Dla licznych gości winny napój toczy.

Znacie mnie pewno, me imie Antoni,
A ten tu obok, człowiek w wieku sile,
To mój dysponent i towarzysz broni, —

Pan Michał, który wszystkie wolne chwile
Poświęcił myśli, za którą wciąż goni,
Chcąc perpetuum wynaleźć mobile.

Spojrzcie na prawo — ten który tak jęczy,
Na wywróconym usiadłszy gąsiorze,
Był to prawdziwy opiekun młodzieńczy,

Miał on w teatrze swój zakład niebożę,
Zawsze bywało, nad książkami ślęczy,
I szle rachunki komu tylko może.

U niego zawsze młodzież pozłacana,
Jadła kolacje w towarzystwie kokiet,
Zamrożonego łykając szampana.

A sam gospodarz podawał im krokiet.
On po cholewach umiał poznać pana,
I miał na szyldzie napisane: Bocquet.

Ci dwaj co głowy wychylili z beczki,
To są nabywcy handlu Koelichena,
A tamci obok, to Simon i Stecki,

Dalej tu pani piękna jak Helena,
To zacna Andzia, co ma z djabłem sprzeczki,
I którą męczy chroniczna migrena.“

Tak pan Antoni przemawiał żałośnie,
Gdy potępieńcy wrzeszczeli bez miary
Ze złością na nas patrzając ukośnie.

Po ziemi żywe pełzały komary,
Ostrygi, żółwie, tańczyły radośnie,
Skacząc przez winem napełnione czary...

Grube żarłoki patrzyli na strawę,
Z rozpromienionem na chwilę obliczem,
A potem jęki wydawali łzawe...

Każdy z nich biedak musiał odejść z niczem,
Bo skoro tylko rozwarł paszczę krwawą,
Groził mu szatan dorożkarskim biczem.

Duchu nieszczęsny! o panie Antoni,
Rzekłem drżącemi zbliżając się kroki,
Do potępieńca co ciągle łzy roni...

Spojrz na ten zastęp długi i szeroki,
Co wyje z głodu i rękami dzwoni,
I wskaż żarłoka nad wszystkie żarłoki...

Trudna odpowiedź rzecze ten po chwili,
Gdy oko jego na te tłumy padło
Wszyscy tu jednym grzechem przewinili,

Spojrz na ich karki, na obwisłe sadło,
Oni miliony beczek już wypili,
I byli równie łapczywi na jadło.

Ten gruby czarny, z bródką podgoloną,
Lubił w kompanji wychylać kielichy.
Choć potem pewne zatargi miał z żoną, —

Kiedy jest trzeźwy, jak baranek cichy,
Lecz gdy ma głowę trochę podchmieloną,
Wnet dowcipkuje budząc głośne śmiechy.

Piękny masz tutaj wybór, o zaiste,
Pogadaj tylko z którym potępieńcem,
Tutaj poetę znajdziesz i artystę.

Spotkasz się z kupcem i złotym młodzieńcem,
I poważnego zobaczysz jurystę
Jak go klienci otoczyli wieńcem...


Są tu i tacy co jak turcy goli,
Od przyjaciela wykpiwszy grosiwa,
Idą pracować na tej samej roli,

W domu rodzina płacze nieszczęśliwa.
Lecz jego oto serce nie zaboli,
Gdy nad butelką węgrzyna się kiwa.

Ale największy żarłok nad żarłoki,
Jest ten co kształtem okseft przypomina,
Gruby uczony z opuchłemi boki,

Temu najmilej gdy się sam urzyna,
Gdy się opycha jako wór szeroki,
Maczając wąsy we szklanicy wina.

Nigdy nie wchodził frontowemi drzwiami,
Lecz zawsze tyłem drzwiczkami od sieni,
Kędy domowi tylko chodzą sami.

Kazał dać sobie zraz sarniej pieczeni,
I dotąd siedział z mądremi myślami,
Aż mu się blada gęba zarumieni.

O! jako gród wasz długi i szeroki,
W którym żarłoków żyje masa taka,
On jest największy pomiędzy żarłoki,

Wierzcie mi proszę, jest to wielka paka...
.................
A potem ukłon oddał nam głęboki,
Westchnął i zniknął w skorupie od raka.






Pieśń III.

Pape Satan! pape Satan! aleppe!
Zawołał jakiś potępieniec tłusty,
Zżółkłemi zęby ogryzając rzepę...

A tak się krzywił kosmatemi usty,
I tak przewracał jedno oko ślepe,
Że wszystkich djabłów porywał śmiech pusty...

Nawet Lucyper, który z widowiska,
Powracał z Czesią w dryndzie pierwszej klassy,
Onemu dziwu przypatrzył się z blizka.


Tak go zajęły te gwarne hałasy,
Że aż z radości najeżył wąsiska,
I dał na smołę djabłom kwit do kassy.

W tym dziale piekieł byli potępieńce,
Co za żywota na scenicznych deskach,
Oklaski mnogie zbierali i wieńce.

Tutaj aktorki toną w gorzkich łezkach,
Goreją ogniem namiętni młodzieńce,
I dyrektorzy liczą ruble w kieskach...

— „Mistrzu mój rzekłem, cóż to są za duchy,
Że mi nie obce zdają się ich twarze...
Nie obce głosy mimika i ruchy?“

A mistrz mi na to... — Zaraz ci pokażę,
„I poznasz wkrótce, że to owe zuchy,
Którym w ogródkach wypłacono gażę...“

Rzekł i lornetkę podał mi do ręki,
A jam przez szkiełka spoglądał zdumiony,
Widząc biedaków skazanych na męki.

I kiedym rzucał wzrok na wszystkie strony,
Wnet mi się poznać dał Grabiński cienki,
Teksel i Trapszo i Ratas spasiony.

„Ojcowie! rzekłem, toż jest wasze żniwo,
Za to, że ludziom sprawiliście radość,
W przybytkach sztuki, gdzie sprzedają piwo?

Czemuż wam czoła sroga kryje bladość,
Czemuście smutni? Odpowiedźcie żywo,
Bym ciekawości świata czynił zadość.


— O dziennikarzu! ozwie się Grabiński,
O moralisto od siedmiu boleści,
Coś w stylu ciężki, jako kamień młyński!

Jeszcze nam w uszach brzmią wasze powieści,
Odziane w płaszczyk moralności chińskiej,
O operetkach trochę pieprznej treści...

Czy nasza wina, że w ryzach bibuły
Na Offenbacha krzyczeliście wściekle,
Jak Bernardyni albo Kameduły...

Choć gardłujecie bez przerwy zaciekle,
Chociaż was nasze operetki truły,
Będziecie wszyscy z nami razem w piekle.

Czy myśmy winni...“ lecz w tem przerwał mowę,
Zbladł tak jak ściana, zadrżały mu nogi,
I przestraszony chwycił się za głowę.

Przeleciał szatan, krzycząc na bok! z drogi;
Potem milczenie zaległo grobowe,
Aż sam zadrżałem z bojaźni i trwogi...

Bom ujrzał widok, jakich tu na ziemi,
Nie spotkasz choćbyś sypał bankocetle:
Przecudnie zdobną barwy tęczowemi:

Siedmiu szatanów przyniosło basetlę,
Która dudniła głosy przecudnemi...
I smyk żelazny, i szurby i petle...

Naraz się wzniosły potępieńców żale,
Z których się piekło złośliwie urąga,
Albo co gorzej, nie słucha ich wcale...


Patrzę, aż Szatan za pomocą drąga,
I wielkiej windy na żelaznym wale,
Mych dyrektorów na basetlę... wciąga...

Jako wirtuoz wchodząc na estradę,
Nastraja skrzypce do tonu tymczasem,
Zanim mistrzowską zagra serenadę.

Jako ów szatan z trzaskiem i hałasem,
Wyciągał ciała dyrektorów blade,
Brzęcząc jak kwintą altówką i basem,

Tak wyciągnięci na basie, jak druty,
Leżeli zacni nasi dyrektorzy,
A szatan z ciał ich wydobywał nuty.

W tem drugi szatan jakieś drzwi otworzy,
A z nich wystąpił duchów szereg suty,
Co są do pląsów ochoczy i skorzy.

Sam mistrz Offenbach wskoczył na estradę,
Jaskrawe lampy zapalono w koło —
I potępieńców spędzono gromadę;

Offenbach spojrzał raźnie i wesoło,
I jął wycinać dzielną galopadę,
A wieniec z ognia ozdabiał mu czoło.

Grał zaś z Heleny i z przedziwnym szykiem,
Nowe melodje komponował czasem,
Po dyrektorskich szatach ciągnąc smykiem.

Gdy dotknął Teksla, ten brząknął z hałasem,
Trapszo zaś piszczał kontraltowym krzykiem,
A Ratajewicz odzywał się basem.


Muzyka trwała do samego rana,
I wszyscy djabli patrzyli na scenę,
Jak aktorowie tańczyli kankana.

Mieli piekielny animusz i wenę;
Bowiem na dworze Lucypera pana,
Szanują wszyscy naszą Melpomenę.

Jeszcze w najlepsze Offenbach wygrywał,
I kankan ciągle panował zażarty,
Czemu Astanoth nawet poklaskiwał.

Ale już było blizko pół do czwartej,
Mistrz mój był głodny i trochę poziewał,
Więc wszedł do knajpy... i zażądał karty.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.