Pewnego dnia... (Reymont, 1907)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Pewnego dnia...
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.


Pewnego dnia... o świcie, — o majowym wczesnym świcie, w małym domku, przywartym do ziemi pokrzywionemi ścianami, otwarło się okienko i w obramieniu fuksyi rozkwitłych zamajaczyła siwa głowa i zaszemrał cichy, monotonny głos.
Pan Pliszka odmawiał pacierze poranne.
Miasto spało jeszcze.
Senne i ciężkie mroki przygniatały świat ciszą tą dziwną, roztęsknioną, łzawą ciszą świtania...
Domy, fabryki, ogrody — kłębowiskami ciał bezwładnych i nieprzytomnych majaczyły w mrokach; tylko gdzieniegdzie: na dachach, w oślepłych oknach, na czubach drzew — ślizgały się brzaski zórz, jakby uśmiechy śniących, jakby spojrzenia, zamglone marzeniem, jakby rumieniec trwogi przed dniem, który się już czołgał w przestrzeniach, już się chwiał na krawędziach nocy i zielonemi oczami troski obejmował ziemię.
Cicho było.
Modlitwy pana Pliszki szemrały, jak młode liście brzóz, a z domów, zgubionych w ciemnościach, z rynien niewidzialnych, opadały ciężkie krople rosy i biły w dach domku; biły monotonnie, bezustannie... usypiająco...
Pan Pliszka kończył pacierze i mocno bił się w piersi.
— Kruczek!
Pies cicho przybiegł z głębi ciemnej izby i wskoczył na parapet okna.
— Klęknij, durniu! Służ! Patrz tam! Tam jest, durniu, Pan twojego pana, rozumiesz?
Kruczek zawarczał, usiadł na ogonie, oparł się grzbietem o fuksye i bezmyślnie patrzył w ciemność.
— Nie oszukuj Pana Boga! Mądrala! będzie się podpierał!
Ale Kruczek już nie słuchał pana Pliszki, zeskoczył na podwórze i szczekał pod bramą.
— Ciemnem i głupiem zwierzęciem tylko zostaniesz! — mruknął z goryczą, wynosząc zegarek do okna. Zdumiał się, bo była dopiero czwarta; nigdy się tak wcześnie nie budził.
— Chory jestem, czy co?... Półtorej godziny do fabryki!
Położył się cicho na łóżko, aby nikogo nie budzić, i leżał dosyć długo, z drugiej izby rozlegało się donośne chrapanie kilku śpiących, a od trzeciej, maleńkiej, dochodził częsty kaszel...
— Buty ma dziurawe i kaszle! — pomyślał i wstał, bo świt już zaglądał w okno i rozbielał wnętrze izdebki.
A w przestrzeniach wrzał cichy, a śmiertelny bój z dniem zwycięskim. Pan Pliszka siedział w oknie i machinalnie przesuwał ziarna różańca, machinalnie powtarzał pacierz i nasłuchiwał.
Jaskółki zaczęły słodko szczebiotać nad oknem, jakby modlitwę do zórz coraz jaśniejszych i do dnia...
Ziemia jakby się prężyła ze snu, a sadzawki fabryczne, niby oczy, pokryte pasami mglistych bielm, otwierały powieki zmroków i patrzały sennie poprzez rzęsy topoli, pochylonych nad niemi.
Czerwone mury fabryk ociekały rosą i drgały w brzaskach jakby dreszczem przebudzania. Długie szyje kominów fabrycznych, niby żórawie, czuwające nad stadem dachów, wyciągały w blaskach świtania dzioby czerwone i piły światło...
A długie błotniste drogi, ścieżki, rowy, szyny kolejowe, strugi wody, ulice czarne jeszcze — pod mgłami oddechów prostowały zmęczone, przepracowane ciała, przeciągały się sennie i zapadały w ciężkie, odrętwiające marzenie o długim odpocznieniu, o śnie długim... długim...
I pan Pliszka marzył; przesuwał różaniec, szeptał modlitwy, błądził oczami po konturach domów — ale nic nie widział, zatopiony w sobie, w jakiejś ciężkiej mgle myśli — w tumanie uczuć rozpierzchłych, w chaosie dziwnych drgnień duszy, dziwnych błysków, przeczuć, słów, obrazów, a niepokojów... Kłębiło się w nim i rozrastało coś, czego zupełnie nie rozumiał. Czuł tylko, że przenika go głucha tęsknota — ale za czem?... Nie wiedział, jak nie wiedział nawet nazwy tego uczucia, które mu serce rozprężało.
Drzewa w pewne dnie marcowe, w straszne dni słoty i zimna i wichrów, tak samo tęsknią — ale drzewa tęsknią do wiosny i słońca, a ludzie? Ludzie, jak drzewa, wiecznie konające, za tem, co było... tęsknią i płaczą...
Pan Pliszka ocknął się, bo w mgle szarości, zapełniającej podwórze, rozległ się ostry, długi, monotonny skrzyp...
— Antoni! — pomyślał.
Tak, to był Antoni, stary robotnik, któremu kiedyś wybuch kotła wyparzył oczy, a który teraz pompował wodę na piętra, ciągnął ją kołem ogromnem. Widać go było w brzasku świtania, jakby poza szybą zmatowaną, pochylał się automatycznie, równo, jednakowo, niby wierne ludzkie wahadło...
A koło skrzypiało przeciągle, jęcząco, krzykiem spracowanego żelaza... A Kruczek namiętnie szczekał na starego kundla, który przyprowadzał ślepca do roboty.
Pan Pliszka nie mógł się dzisiaj doczekać gwizdawki.
Poszedł do kuchenki i pocichu rozpalał ogień na kominku.
— Czy to już czas? — zapytał głos z kąta, przysłoniętego parawanem.
— Jeszcze, cichocie, pani, bo się chłopiec obudzi...
Poszedł do drugiego kąta, gdzie stał drugi parawan; tam spał chłopiec, na stoliku było pełno porozrzucanych książek i kajetów, tornister leżał na ziemi, a mundur pod stołem...
Pan Pliszka posprzątał wszystko i poskładał, popatrzył na czerwoną, śpiącą twarz chłopca, uśmiechnął się dziwnie i, zabrawszy jego buty, poszedł je czyścić. Na dworze, przed domem je czyścił, żeby nie zbudzić nikogo. Buty były mizerne, smutne buty sztubaka, pełne ran, szwów i łat — liryczne buty nędzy, bez podeszew, wierzchów, obcasów, a z dumnie sterczącemi jedynie całemi uszami. Pan Pliszka je reparował i czyścił z miłością prawdziwą, z tym swoim dziwnym, pełnym słodyczy uśmiechem starego psa.
Dzień już szedł wielkimi krokami, bo już okna na czwartych piętrach były różowe, na trzecich białe, na drugich szare, jakby z mgły lodowatej, a na pierwszych połyskiwały twardym, zimnym blaskiem polerowanego bazaltu.
— Trzeba mu kupić buty — pomyślał i drgnął gwałtownie, bo ochrypły, przeraźliwy głos gwizdawki fabrycznej rozdarł ciszę.
W izbie powstał gwałtowny ruch wstawania; cztery postacie zamajaczyły na tapczanach i pośpiesznie szykowały się do roboty.
— Coś mi jest! — pomyślał pan Pliszka i przyśpieszył kroku, bo już z kotłowni buchały czerwone płomienie ognisk, a szyby błyskały w dolnych salach fabryki.
Stanął na codziennym posterunku, przy windzie, pochwycił drucianą linkę i czekał na sygnały...
Sale były jeszcze ciche, zmroczone, zalane na dole elektrycznem światłem, a w wyższych piętrach przesycone mdłymi brzaskami dnia, w których majaczyły potężne korpusy maszyn — niby stado bydląt potwornych, leżących bezwładnie, a przyczajonych jakby do skoku. Pasy i transmisye zwieszały się ciężko, niby żyły wyprute, niby ramiona, sennie opuszczone.
Robotnicy wpadali pośpiesznie, witali się skinieniem, oglądali tępo po salach i przywierali do maszyn cicho i pokornie, z jakąś uległością bojaźliwą. Niedokończone w drodze pacierze brzmiały gdzieniegdzie wpośród żelaznych szkieletów maszyn; gdzieniegdzie rozmowa, czasem trwożny głos zabrzmiał głośniej, ale przycichał natychmiast, tylko zmęczone spojrzenia biegały ku oknom, poza któremi stały zielone drzewa, ku polom, jakie widać było, pokryte młodą runią zbóż, ku lasom dalekim, dalekim... ku słońcu, ciepłu, powietrzu, swobodzie...
Naraz ryknął sygnał roboty!
Ludzie się wyprostowali automatycznie, maszyny drgnęły, strumień strasznej siły rozlał się wskróś fabryki... Pasy się skurczyły i naprężyły... dreszcz wstrząsnął zębatemi kołami maszyn... zadygotały żelazne bestye, zatrzęsły się ściany, pochylili się ludzie. Ruch pierwszy... jakby pod uderzeniem huraganu... mgnienie wahania... cichy jęk oporu... stłumiony oddech maszyn i ludzi... przyduszony strasznem rzężeniem wysiłku... Zmagania się sił... głuchy śmiertelny bój... a potem nagły, ogromny, wstrząsający murami krzyk maszyn zwyciężonych i puszczonych w ruch.
— Winda! czwarte — huczał głos ponurem echem w głębokiej ciemnej studni czteropiętrowej, w której pracował pan Pliszka ze swoją windą.
Pociągnął za sznur i płynął cicho w górę, bez szelestu, jak potworny pająk po sieci rozpiętej.
— Winda, farbiarnia!
Zapadał znowu na dół, w ciemności; tylko przez czworokątne otwory w ścianach migały mu przed oczyma, jak w kalejdoskopie, piętra, sale, ludzie, maszyny, towary, okna. Minął suszarnię, jasną, zróżowioną blaskami poranku strefę, która owiała go rozpalonem, straszliwie suchem powietrzem i głuchym, niepokojącym szumem maszyn, pokrytych w metalowe pudła; spadł przez apreturę, przez warstwy zapachów sody, mydła szarego, rozgrzanych smarów, chlorku, wilgotnych a gorących wyziewów prasowanych materyałów, i przez szary, rozłzawiony odblask dnia trzeciego piętra; przedzierał się przez postrzygalnię, przez dziwny, białawy świat pyłów bawełnianych, w którym połyskiwały zimno długie, poskręcane ostrza maszyn strzyżących, a ludzie majaczyli jakby w tumanie śnieżnym — niby gorączkowa wizya rozszalałej w męce pracy fabryki.
A potem, niżej jeszcze: — przez pralnię; przez gąszcz stłoczonych, rozkrzyczanych warsztatów, przez sieć pasów i transmisyi, co tysiącami ramion, niby głowonogi potworne, dusiły wszystko, obejmowały sobą, goniły, chwytały, spadały z pod sufitów, rzucały się przez piętra, przez mury, przez dziedzińce i zdyszane, a niezmożone rzucały się na wały, na koła, ześlizgiwały się, podnosiły, okręcały wszędzie i, przeniknięte mocą straszną, rozszalałe, dzikie w swej potędze — przepełniały fabrykę przyciszonym, a strasznym krzykiem tryumfu!
A potem niżej jeszcze — na samo dno fabryki; tam, gdzie już nie było świtania, ani dnia, ani nocy — do farbiarni, gdzie światła gazowe w tumanach par kolorowych rozkrążały tęczowe, przegniłe blaski; w monotonny plusk płuczkarń, w chlupot roztrzepywanej bezustannie wody, w gryzące zapachy farb gotowanych, w jęk przeciągły maszyn, w chaos krzyków, ruchów i barw zmatowanych, w nadludzki spazm wysiłków maszyn i ludzi.
— Winda!grzmiał krzyk z góry, a pan Pliszka pociągał za sznur i jechał; przejechał znowu te cztery piętra — strefy, zabierał ludzi, towary, wózki, przystawał na mgnienie przed otworami sal, zapadał w noce, w mroki, w świtanie, wynurzał się w brzaskach dnia na wyższych piętrach, widział słońce w suszarni i czarną linię lasów dalekich, widział młode liście topoli niżej, widział przymglone sadzawki jeszcze niżej, a potem zgarniała go noc i majaki maszyn kołysały się w cieniach i mrokach sal dolnych, a on jechał jednako cicho, powolnie, automatycznie...
Pan Pliszka jeździł już tak lat dwadzieścia.
Nie chorował nigdy, nie brał urlopu nigdy.
Był najstarszą maszyną fabryki, tylko maszyną, bo już zwolna zapominał o sobie, o własnem życiu, a chwilami już nie wiedział, czem był kiedyś i gdzie? Nie myślał już i nie marzył, nie mógł nawet, bo, ilekroć siedział wieczorem w swojej izbie, to zapadał w dziwny stan kontemplacyi maszyn — czuł wtedy w sobie cały ruch fabryki, przesuwały się przez jego duszę nieskończone zwoje pasów, migotały zmalowane barwy materiałów, drgały ruchy maszyn, podnosiły się w nim koła pełne błysków stali, okrywał go dziwny, przyduszony tuman krzyków fabryki, migotały w nim, jak cienie nikłe, jak cienie zapamiętane, sylwetki ludzi — a wszystko przyciszone, a tak wyraźne, tak żywe, tak jasne, że nieraz bał się poruszyć, aby nie być stratowany przez potwory, które w nim się przelewały, które w nim żyły.
I zwolna, zwolna żył tylko życiem fabryki, rozumiał i odczuwał tylko życie maszyn, i o nich tylko myślał, a myślał z trwogą i czułością niezmierną.
Cóż go obchodzić mogli ludzie, którzy, jak fala, przepływali tylko przez fabrykę, cóż go mogli obchodzić ci ludzie, którzy, jak psy, warowali na usługach maszyn, którzy, jak nikłe cienie, tulili się trwożnie do kolosów: służyli im, zależeli od nich, żyli z łaski tych potężnych, tych nieśmiertelnych i tych strasznych w swojej mądrości i potędze...
Uśmiechał się pogardliwie, patrząc na ich pogięte ciała, na ich trupie, wycieńczone twarze, na ich spracowane ręce... czemże byli wobec tych potężnych, których stalowe, połyskliwe ciała widział ciągle, czemże byli wobec sił tamtych? marnością, pyłkiem, niczem...
Przez dwadzieścia lat pan Pliszka widział już dziesiątki tysięcy tych ludzkich nędznych istnień, wyżętych przez maszyny, niby łachmany, i wyrzuconych na śmietnik: a maszyny były, a fabryka trwała.
Pogardzał też ludźmi, a wielbił maszyny.
I żył coraz głębiej życiem fabryki.
Tygodnie poznawał po niedzielach, bo odwiedzał wtedy swojego kapitana. No i wiedział, że, jeśli w suszarni, na czwartem piętrze, rano świeci słońce, to już napewno wiosna, a jak w apreturze — to lato jest z pewnością. Zimę poznawał po śniegu, no i po tem, że w postrzygalni palono światło do południa.
I zresztą nic go nie obchodziło; był nawet dobry i uczynny, ale tą dobrocią bierną automatu, bez udziału woli i świadomości.
Takim był pan Pliszka do dzisiaj.
Ale dzisiaj zaczęło się w nim dziać coś niezrozumiałego.
Obudził się tak wcześnie! A przed samem śniadaniem umyślnie podciągnął się na czwarte piętro i, sparty o kratę, oddzielającą jego studnię od sali, patrzał w okno, w niebo, po którem płynęły chmury zróżowione, dziwnie podobne do rozszarpanych, czystych bel bawełny... A gdy rozległ się sygnał śniadaniowy, opuścił się na dół i wyszedł przez fabrykę, na słońce, i bezwiednie przysunął się do robotników.
Antoś już czekał na niego z blaszanką kawy gorącej.
Pił ją bez smaku, nie chciało mu się dzisiaj jeść, a chleb rozkruszył i rzucił bandzie wróbli, która się zwykle zlatywała do śniadających...
— Antoś idzie do klasy? — zapytał nieśmiało chłopca.
— Zaraz, odniosę tylko blaszankę i pójdę.
— To musi być ciężko Antosiowi tak się ciągle uczyć, co?
— Ciężko! nie, nie! — odparł cicho chłopiec, zapatrzony w płat słońca, lśniącego w zbiorniku wody!
— Ale! Ale! — powiedział wątpiąco pan Pliszka.
Milczeli. Antoś patrzył na sadzawkę, bo słońce wlokło złote włosy po wodzie, poprzez cienie drzew, stojących dookoła, a pan Pliszka patrzył na jego żółtą, mizerną twarz i oczy zaczerwienione i na jego mizerne buty, a potem westchnął ciężko i słuchał cichych rozmów robotników, siedzących na cembrowinach sadzawek, grzejących się w słońcu.
— Wie pan Pliszka? Pojedziemy z mamą w Zielone Świątki na wieś.
— Na wieś! po co? Zdziwił się ogromnie.
— Po co! Odpocząć na świeżem powietrzu... no...
— Cóż tam dobrego na wsi? Lepiejby Antoś siedział w domu i uczył się... butów ano szkoda.
Antoś spojrzał na niego gniewnie, zabrał blaszankę i poszedł.
Pan Pliszka zapalił fajeczkę i ciągnął zwolna dymek.
— Aha! Kupię mu buty, jak przyjedzie ze wsi... podarłby przez dwa dni... Cóż oni będą robić na wsi?... Głupi...
Wytrząsnął śpiesznie fajkę, bo gwizdawka już wołała do roboty.
Nie myślał długo o tej wsi, bo znowu huczało pod nim i nad nim.
— Winda! Suszarnia!
— Winda! Apretura!
— Winda! Farbiarnia!
Jeździł znowu, woził, przystawał, zabierał, wyrzucał, ale jakoś tego nie spostrzegł, bo utkwiło mu w mózgu pytanie.
— Po co oni pojadą na wieś?
Szczerze i zupełnie tego nie rozumiał i dla tego pewnie się tak męczył.
Naraz drgnął i zwrócił uwagę na rozmowę, jaką pośpiesznie prowadzili jego współlokatorzy, wiózł ich z dołu na czwarte, z wózkami pełnymi mokrego towaru.
— Jedziesz, Adam!
— Pojadę. Nie widziałem już ojców od kopania.
— To w sobotę na noc, co?
— A tak, dwa dni świąt.
— Już krzyża ani rąk nie czuję od tej piekielnej roboty.
— A mnie tak jakoś w piersiach boli.
— To Zielone Świątki, co?
— Juści, nie wiesz to?
— A w tej fabryce to się już człowiekowi we łbie przewraca.
— Gdzie się wybierasz? — zapytał prędko pan Pliszka.
— Do domu na święta.
— Daleko?
— I, nie... Koleją do Łukowa, a tam będzie z milkę piechotą.
— Łuków... Łuków... tam, gdzie jest Szlachecka Wola!
— To w naszej parafii, o miedzę od naszej wsi...
— To wy z której wsi?
— A z Mszawy Górnej.
— A... z szosy zaraz na lewo... tak... — przypominał sobie pan Pliszka.
Wysiedli zaraz, przez dzień jeździli jeszcze po kilka razy windą, ale pan Pliszka już ich nie pytał, przypatrywał się uważnie i milczał.
— Szlachecka Wola! Moja wieś! moja!... — Połknął to nagłe przypomnienie i żuł, jak wędzidło, żuł i nie mógł strawić.
Uśmiechał się pogardliwie na to przypomnienie wsi rodzinnej, cóż ona go obchodziła!
— Na wieś im potrzeba, chamy! — pomyślał naraz gniewnie.
Pan Pliszka był szlachcicem, takim ze Szlacheckiej Woli, na trzech zagonach i jednym krowim ogonie, ale nim był, poczuł to mocno w tej chwili, a potem wolno liczył:
— Zaraz, to już będzie trzydzieści lat... tak... trzy lata... pięć lat... a potem miasteczko Łódź i fabryka. Trzydzieści lat, no... no... tęgi kawał czasu. — Zdziwił się, nie myślał nigdy, że to tak dawno. Obejrzał się w tył, w czas ubiegły, w długie lat trzydzieści i patrzył trochę z niepokojem i trochę ze smutkiem. Mózg zaczął pracować, a dusza przedzierała się z trudem przez ten gąszcz lat trzydziestu; przez puste, szare, zgubione w pamięci lat trzydzieści przekopywała się aż do tamtych czasów... do czasów młodości... do czasów dzieciństwa... pasania bydła... aż tam... na dno i początek życia.
I teraz dopiero, w tej chwili, przypomniał sobie, że miał kiedyś młodość, wieś swoją, rodzinę swoją... życie inne...
— Chamy! Po co oni jadą na wieś! — myślał z coraz większą irytacyą i, jak od psów złych, bronił się od wspomnień, które wyłaziły z ciemnych szczelin mózgu i obsiadały go coraz większą ciżbą.
Pan Pliszka pierwszy raz od lat dwudziestu źle dzisiaj robił.
Nie słyszał sygnałów, mylił się w piętrach, a często przejeżdżał, nie zabierał niczego i ginął w przepaściach swojej studni, powstawało z tego ogólne zamieszanie, towary się spóźniały, niektóre maszyny musiały czekać na robotę, zwróciło to uwagę powszechną.
W sobotę, przy wypłacie wymówił mu to kasyer.
— Pliszka, płacicie karę za nieporządki i opóźnianie!
Pan Pliszka rzucił się, jak piorunem uderzony, a potem wybuchnął:
— Ja płacę karę, ja! Dwadzieścia lat jestem w fabryce i ani grosza nie zapłaciłem kary, to nie zapłacę i dzisiaj.
— Zapłacicie, tak kazał pan Demehl.
— Pan Demehl! A to zapłacę — zawołał nagle zrezygnowany... pan Demehl — powtarzał cicho, wlokąc się do domu. Kruczek czekał na niego przed bramą fabryki i szczekał radośnie na powitanie.
— Kruczek! Pan Demehl skrzywdził twojego pana, słyszysz! Pan Demehl!
Kruczek na dźwięk nazwiska zaczął szczekać groźnie, gonił niewidzianego, mścił się za krzywdę swojego pana. A pan Pliszka jakby zapomniał o wszystkiem, bo siedział w swojej izbie pod oknem, palił fajkę i nie odzywał się do nikogo, nawet na Kruczka uwagi nie zwracał.
Robotnicy szykowali się śpiesznie do drogi, myli się pod pompą na podwórzu w mroku wieczornym, odziewali odświętnie i zapełniali mieszkanie świątecznym nastrojem, gospodyni, pani Radzikowa i Antoś pomagali im wiązać tobołki.
— Co wieziecie, Adamie, do domu? — pytała.
— Chustkę dla matki, kaszkiet ojcu, a dziewuchom paciorków...
— A wy, Pietrze?
— Obrazików i na spódnicę matce.
— A Józef?
— Ja nic; bo to ja jadę gdzie? mam to gdzie, albo do kogo, co? — odburknął gniewnie Józef, mocno odsunął stołek i wyszedł na podwórze; do późnej nocy słychać było głos jego harmonijki... grał zapamiętale, jakby na zagłuszenie swego sieroctwa.
A pani Radzikowa rozkładała te dary wszystkie na stole, przyglądała się im w świetle lampy i składała ostrożnie, jak świętości.
— Głupie! — pomyślał pan Pliszka, gwizdnął na Kruczka i wyniósł się na podwórze do Józka. Poczuł nagłą i złą niechęć, prawie nienawiść do tych ludzi, do ich twarzy, do ich rozradowanych uśmiechów.
Siedział pod ścianą, na kamieniu i głupim, bezmyślnym wzrokiem patrzył w księżyc, co się już był wzniósł ponad miasto i płynął, jak ptak świetlany, poprzez czarne głębie.
Duszę mu omroczył dziwny smutek roztęsknienia, a na oczy opadł łzawy cień, uparty cień, który ustąpić nie chciał, pomimo że go pan Pliszka ścierał kułakiem.
I siedział tak długo, wpatrzony w noc miesięczną i wsłuchany w Józkową muzykę — tylko, że nic nie widział, nie słyszał i nie pamiętał.
Wieczór był cichy maja, sobotni wieczór fabrycznego miasta, odpocznienia wieczór.
Okna gasły, ciemniały, jak źrenice, zmożone snem; fabryki milkły i zasypiały, ulice głuchły i zdały się przeciągać w leniwem, rozkosznem odpocznieniu; domy zanurzały się w ciemności i w ciszę, gwar ludzkich rojowisk przycichał, tylko księżyc świecił coraz jaśniej, tylko czuby drzew szeptały listkami i jakby się wznosiły w tej srebrnej mgle i jakby piły światło i ciszę i ukojenie.
— Zostańcie z Bogiem! — zawołał któryś przez okno!
— A idźcie na złamanie karku! — mruknął pan Pliszka ze złością.
Ale już nie mógł usiedzieć, nie. Podniósł się i poszedł za nimi, poszedł wolno, bo jego drewniana noga zaciężyła mu dzisiaj, poczuł w niej dziwny ból, dziwny. Stanął na drodze i patrzał za nimi...
Długo widział ich czarne sylwetki z białymi tobołkami na plecach, szli przez pola, ku kolei... dobrze widział w tem jasnem, księżycowem świetle. Tak się zapatrzył w nich, że nawet nie wiedział, kiedy mu zginęli z oczów i przepadli w oddaleniu.
Wracał wolno, zmęczony bardzo, wlókł się koło fabryki i drgnął jakby z przestrachu, księżyc tak świecił z boku w okna, tak je prześwietlał na wskróś, że pan Pliszka najwyraźniej ujrzał czarne, błyszczące kontury maszyn, zdawało mu się, że stalowe kadłuby przysunęły się bliżej, że się pochylają do okien i potworne, olbrzymie łby maszyn patrzą w świat... patrzą na niego, a tak groźnie, tak strasznie i złowrogo, że się aż przeżegnał i śpiesznie powrócił na kamień, pod ścianę.
Józiek wciąż grał na harmonijce, a grał coraz zapamiętalej — to walce huczące, jak burza, to mazury, które były huraganami, to oberki takie, że aż harmonijka jęczała ze zmęczenia, to znowu dziwne piosenki, piosenki proste, łzawe, smutne — takie, jakie płyną po polach w jesienne noce, pełne pomiotów wichury, płaczów drzew marznących, jęków ziemi zmęczonej i szelestów suchych badylów, a z bramy głównej odpowiadał mu głos rzewnej ligawki pastuszej, dzisiaj pewnie wykręconej z tych wierzbin, co rosły nad fabrycznemi sadzawkami, na której grywał stróż fabryczny.
Ligawka miała dziwny głos płaczu i skargi, jakby jęk duszy tych wierzbin, tych drzew, tęskniących za słońcem, za wichrem, co buja po polach, jakby jęk tych drzew, zatruwanych przez dymy, duszonych przez mury, przez brak powietrza, przez te straszne odpływy fabryczne konających.
— Józef, a dałbyś spokój! Skrzypisz a skrzypisz, aż uszy bolą! — zawołał pan Pliszka rozdrażniony i powrócił do izby.
Pani Radzikowa jeszcze nie spała, wiązała z pośpiechem frendzle u chustek wełnianych, których stosy leżały na podłodze, a Antoś, przy drugim końcu stołu, zatkał uszy rękami i uczył się, wykuwał lekcye.
— Przestałaby pani, a to oczów szkoda!
— Muszę skończyć dzisiaj. Jutro przecież jedziemy na wieś, do mojego brata księdza. Antoś butów nie ma, a wpis trzeba płacić.
Pan Pliszka usiadł pod nizkim kominem i raz po raz dziobał pogrzebaczem w dogasające węgle. Kruczek wyciągnął się przy nim na ziemi i spał.
Cicho było, Józkowa muzyka przez mury dopływała, jak niewyraźne majaczenie, a zegar cykał monotonnie, powolnie, ciągle.
— Na długo pani pojedzie? — zapytał cicho.
— Na dwa, albo i trzy dni! Chcę też skończyć chustki, to może pan Pliszka w poniedziałek odeśle je do fabryki.
— W poniedziałek święto! — rzekł krótko.
— Ale to przecież fabryka żydowska, i kantor będzie otwarty.
— Aha! dobrze.
— A pan Pliszka nigdzie na święta nie pojedzie?
— Także! Nie jestem bogacz, żebym mógł jeździć na spacery! — powiedział z naciskiem, rzucił pogrzebacz i poszedł spać.
Ale nie spał, nie mógł zasnąć, w jakąś godzinę zajrzała do niego pani Radzikowa.
— Że do dnia jedziemy, to chciałam prosić, żeby tu pan Pliszka miał oko na mieszkanie.
Nie odpowiedział, zaklął tylko pocichu i leżał, jak martwy, w tej dziwnej, niezrozumiałej męce, która go przenikała coraz boleśniej: była to męka tęsknoty bezcelowej jeszcze, głuchej, a tak bolesnej, tak bolesnej.
— Wszyscy jadą... wielkie państwo... balowania im potrzeba... ale... — roztarł kułakiem ten mglisty cień, co mu znowu przydusił oczy. — Bieda aż piszczy, a na spacery to pieniądze mają... Przecież, gdybym chciał... gdybym chciał... — Dotknął się woreczka, który nosił na piersiach, tam miał wszystkie swoje oszczędności, składane przez lat dwadzieścia. — Zechcę, to przepiję wszystko, albo dam komu... albo też pojadę... aha!... tak... i gdzie? — przesunął ręką po oczach wilgotnych.
— Sam jeden człowiek, jak ten... ten Kruczek... Chamy, psiakrew! Letnich mieszkań im potrzeba.
Miał już w sobie cały pożar tęsknoty i całe morze goryczy...
Nazajutrz wstał późno, tak późno, że już nie było pani Radzikowej, a jasne, wesołe słońce zalewało jego izbę.
Oprzytomniał rychło i, gdy sobie przypomniał dzień wczorajszy, to mu przedewszystkiem przyszła na myśl kara, jaką kazał mu zapłacić pan Demehl.
— Kruczek! — zawołał ostro na psa.
Kruczek przeciągał się leniwie, ale patrzał na pana.
Pan Pliszka powiesił na drzwiach stary, poszarpany kożuch.
— Kruczek, twój pan zapłacił karę, słyszysz? Kruczek, pan Demehl! Kruczek, weź pana Demehla! Weź, huzia go! gryź go... weź!... nie daj swojego pana, nie daj! Krzyczał i aż zachrypł z gniewu i zawziętości, złapał kij, bił w kożuch, a Kruczek szczekał zajadle, przyskakiwał i rwał zębami, gryzł, skowyczał, rzucał się na kożuch, jakby na rzeczywistego nieprzyjaciela, i mścił się za krzywdę swojego pana.
— Dosyć, piesku, dosyć, jeszcze go później pogryziemy. Dosyć... pójdźmy teraz się zameldować panu kapitanowi.
Pies przywarł do ziemi ze zmęczenia, a pan Pliszka wygolił się starannie, ubrał odświętnie w jakąś starożytną czamarę, przypiął jakieś trzy ordery na pierś, wyczernił obcięte krótko nad ustami wąsy, wyświątecznił się nadzwyczajnie i wyszedł paradnym krokiem.
— Pójdziecie, panie, do kościoła? — zagadnął go Józef z drugiej izby.
— Idź sam, ja nie pójdę.
Pan Pliszka codziennie gorąco się modlił, ale do kościoła nie chodził.
— Z Jezuitami nie trzymam — mawiał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.