Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 21.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tle. Tak się zapatrzył w nich, że nawet nie wiedział, kiedy mu zginęli z oczów i przepadli w oddaleniu.
Wracał wolno, zmęczony bardzo, wlókł się koło fabryki i drgnął jakby z przestrachu, księżyc tak świecił z boku w okna, tak je prześwietlał na wskróś, że pan Pliszka najwyraźniej ujrzał czarne, błyszczące kontury maszyn, zdawało mu się, że stalowe kadłuby przysunęły się bliżej, że się pochylają do okien i potworne, olbrzymie łby maszyn patrzą w świat... patrzą na niego, a tak groźnie, tak strasznie i złowrogo, że się aż przeżegnał i śpiesznie powrócił na kamień, pod ścianę.
Józiek wciąż grał na harmonijce, a grał coraz zapamiętalej — to walce huczące, jak burza, to mazury, które były huraganami, to oberki takie, że aż harmonijka jęczała ze zmęczenia, to znowu dziwne piosenki, piosenki proste, łzawe, smutne — takie, jakie płyną po polach w jesienne noce, pełne pomiotów wichury, płaczów drzew marznących, jęków ziemi zmęczonej i szelestów suchych badylów, a z bramy głównej odpowiadał mu głos rzewnej ligawki pastuszej, dzisiaj pewnie wykręconej z tych wierzbin, co rosły nad fabrycznemi sadzawkami, na której grywał stróż fabryczny.
Ligawka miała dziwny głos płaczu i skargi, jakby jęk duszy tych wierzbin, tych drzew, tęskniących za słońcem, za wichrem, co buja po polach, jakby jęk tych drzew, zatruwanych przez dymy, duszonych przez mury, przez brak powietrza, przez te straszne odpływy fabryczne konających.