Pewnego dnia... (Reymont, 1907)/II
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pewnego dnia... |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1907 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Pliszka szedł do swojego kapitana, który był magazynierem jednej z fabryk i mieszkał daleko, bo aż za rynkiem Geyera, na krańcu miasta, prawie już w polach.
Daleko to było dla jego lat i drewnianej nogi, ale szedł prędko, jakby uciekał od domu pustego, od samotności. Miał w sobie pamięć głębokiej krzywdy, którą mu wyrządzili robotnicy i pani Radzikowa, tej krzywdy, że pojechali, więc szedł jakby na skargę, na użalenie; musiał coś wiedzieć o stanie jego duszy Kruczek, bo szedł cicho przy nodze i często podnosił mądre oczy na pana.
— Dobrze! dobrze, Kruczek! — szeptał cicho pan Pliszka i maszerował bocznemi ulicami, bo nie lubił Piotrkowskiej, tam było za wiele ruchu i za wiele ludzi.
Pan kapitan był właśnie w domu, siedział przed lustrem z namydloną brodą i z brzytwą w ręku.
— Pliszka, pokornie się melduję panu kapitanowi.
— Hę? A Pliszka, cóż tam?
— Wszystko w porządku.
— Ba? a, w porządku? to dobrze, mój chłopcze, dobrze. Wyczyść-no mi buty i daj jeść moim smykom! — co?
Pan Pliszka z przyjemnością czyścił kapitanowe buty i karmił ptaki, które krzykiem i świegotem zapełniały pokój, bo ich było kilkanaście klatek, porozwieszanych po ścianach.
— Ożeniłeś się, chłopcze, co? — pytał kapitan, skrobiąc twarz brzytwą.
— Nie, pokornie melduję.
— Co? a, nie, dobrze, bo w pochodzie baby na nic, rozumiesz?
— Rozumiem! — odrzekł krótko, salutując.
— Co? a, rozumiesz, dobrze.
Zaczął gwizdać pan kapitan, ostrząc na pasku brzytwę, odpowiedziały mu zaraz chóralnie ptaki, i powstał taki pisk, że aż Kruczek zaszczekał w sieni.
— Psiakrew! — zaklął pan Pliszka przez zaciśnięte zęby.
— Co?... — zawołał prędko kapitan, odwracając się do niego.
— Powiedziałem: psiakrew, panie kapitanie.
— Co! a, psiakrew!
Pan kapitan popatrzył w okno, splunął i zaczął się myć.
— Gorzałki się napijesz? Hej! Magdusia, a dajno gorzałki!
Weszła zaraz Magdusia, baba, jak stóg siana, a ciężka, jak furgon artyleryjski, bo aż się podłoga uginała pod nią, odmierzyła z flaszki potężny kielich gorzałki i postawiła przed panem Pliszką...
Wypił, zasalutował i chciał całować w kapitański łokieć.
— Stać w szeregu! cicho! — krzyknął srogo pan kapitan.
Stał pan Pliszka, jak mu kazano, przez chwilę, przez krótką chwilę, bo nagle zasalutował, odwrócił się po żołniersku i wyszedł, nie mówiąc ani słowa, nie słuchając kapitańskiego wołania. Ot, coś go szarpnęło i wyrzuciło za drzwi, nie wiedział, co to było, ale był posłuszny i wyszedł śpiesznie, jakby znowu uciekał. Na Piotrkowskiej zwolnił kroku, bo zabolała go noga. Uderzył się laską po szczudle, zniecierpliwiony był i zły.
— Po co oni pojechali? Przyszło mu znowu to samo pytanie na myśl. Całe dwa dni świąt miał przed sobą, dwa dni samotności.
— Trzeba używać święta! — postanowił sobie.
I używał, chodził po ulicach, wstępował do szynków, gapił się na ludzi, ale ani na chwilę nie mógł zapomnieć o sobie.
A miasto wrzało świąteczną radością, radością bez troski chwilowej i odpocznienia.
Słońce zalewało Łódź potokami światła i ciepła! Tak się lśniły radośnie dachy, tak błyszczały okna, tak spokojnie nurzały się w blaskach fabryki, taka głęboka cisza leżała wśród murów i maszyn, po składach, kantorach, dziedzińcach — tylko na głównych ulicach wrzał rój ludzki, cieszył się życiem i ciepłem. Tłumy ludzkie głębokiemi falami pchały się, piętrzyły, przewalały z końca w koniec Łodzi i wciąż płynęły, płynęły.
Katarynki grały po szynkach, po bocznych ulicach, przy karuzelach i w budach z osobliwościami.
Pan Pliszka poddał się tej fali ludzkiej i płynął razem z nią: poruszał się, przystawał, ruszał naprzód z tą samą ogólną bezmyślnością stada ludzkiego, spracowanego stada, które nie wie, co robić ze sobą na wolnem powietrzu, które nie umie się bawić, nie umie radować, nie umie żyć.
Radość ich była smutna i cicha, gwar rozmów przyciszony i pełen trwogi, spojrzenia tępe i zalęknione, ruchy powolne i automatyczne, przystosowane do ruchów maszyn, z któremi zawsze żyli; twarze jakieś szare, martwe, pochylone, karki zgięte, ramiona obwisłe, ciała spłaszczone i chude, dostosowane do ciasnoty sal fabrycznych, do kształtów maszyn, do murów, do potrzeb fabryki.
Cały ten tłum dusz — nie, nie dusz, tłum dopełniaczy maszyn, tłum mizernych najprostszych kółek i trybików, tłum niezłożonych mechanizmów fabrycznych tłoczył się po ulicach, pił w szynkach i bawił się na karuzelach, w menażeryach, w Panoptikach, tańczył po ciasnych salach, siedział pod domami i nie wiedział, co robić ze sobą, co robić z tą świątecznością — onieśmielony światłem, przestrzeniami wolnemi, ciszą i powstrzymywany w ruchach wewnętrznych nieświadomą zależnością od tych potworów fabryk, stojących dookoła czerwonym, potężnym wałem ciał kamiennych, uśpionych tylko na chwilę, a czuwających; znikłych w odpocznieniu, a stróżujących tysiącami okien, setkami kominów, które zdawały się pochylać w blaskach słonecznych i zaglądać w ulice, w place, w zaułki, w pola, w domy — jakby pilnowały swoich niewolników i trzymały ich grozą swojego czuwania.
I pan Pliszka czuł to wszystko, nie rozumiał, ale czuł, i dlatego pozwolił się porwać jakiejś gromadzie i płynął z nią aż za miasto, w pola; jakby na inny brzeg wyrzuciła go ta fala miasta, rozpłynęła się, a on pozostał nad ławicą pól, pełnych zieleni, kwiatów, ciszy upajającej, świergotu ptaków.
Fala się rozprysnęła po tym zielonym brzegu, a on pozostał tylko z Kruczkiem, który ogłupiałym wzrokiem patrzył na skowronki, wzbijające się w górę, i na rozkołysane zboża...
Chłodny i wilgotny wiatr wiał nad polami.
Pan Pliszka patrzał długo, patrzał pogardliwie na ten zielony, rozkwieciony, rozszumiały szmat ziemi, a potem z uśmiechem politowania spostrzegał ludzi, siedzących po miedzach, że im tylko głowy widać było ze zbóż.
— Głupie chamy! Kruczek, do nogi! Kruczek! Krzyczał, bo pies jakby nagle oszalał, rzucił się w zboża, gonił za jaskółkami, szczekał na chmury, obwąchiwał tarniny kwitnące, tarzał się po brózdach, to leciał bez pamięci po tem szumiącem zielonem morzu, to znowu przystawał niespodziewanie i dziwnym, pomieszanym wzrokiem patrzał na żyta, jakby biegnące ku niemu, aż odskakiwał i ze skowytem przywierał do ziemi, rozpłaszczał się i patrzał, jak zboża ruszały się, szły... pochylały się nad nim i dzwoniły zielonemi, lśniącemi źdźbłami!... i odchodziły w drugą stronę...
— Także mi parada, nawet usiąść niema gdzie — szepnął pan Pliszka, zirytowany na wszystko, a szczególniej na Kruczka, odwrócił się z pogardą od pól i powracał do miasta jak tylko mógł najśpieszniej, powracał do domu. A gdy Kruczek przyszedł, był już gęsty mrok, pan Pliszka wybuchnął i zbił go srodze.
— To ja sam tu będę siedział, co! Ty, chamie, ty, parobku głupi, to i tobie także wieś pachnie, co! Krzyczał strasznie; ale, że pies się nie bronił, tylko jakby jęczał z bólu i tak patrzał żałośnie, tak żałośnie skomlał i lizał jego ręce, że pan Pliszka ochłonął prędko, porwał Kruczka na ręce i rozpłakał się pewnie pierwszy raz w życiu.
— Cicho, Kruczek! Widzisz... twój pan!... widzisz... sam... sam...
Nie, nie mógł już mówić więcej pan Pliszka...
Ale cały długi wieczór modlił się żarliwie.
Niewesoły miał pierwszy dzień Świąt Zielonych pan Pliszka, nie.
Na drugi dzień już nie mógł dać sobie rady, tak mu pusto i źle było w domu, tak samotnie na ulicach, tak głupio w szynkach i tak tęskno, tak strasznie tęskno za czemś, że już na godziny prawie obliczał czas, dzielący go od powrotu tych »głupich chamów«.
Po południu, że już wytrzymać nie mógł, poszedł do fabryki. Włóczył się po salach pustych i cichych, pogrążonych we śnie... Maszyny spały, obwisłe nieczynne pasy i koła wisiały bezwładnie, pogrążone w głębokiej, dziwnej zadumie; potworne, dziwaczne korpusy maszyn, stalowe łby i ręce — szarzały tajemniczo w świetle słońca; stosy kolorowych towarów leżały, spiętrzone po salach. Kurytarze były ciche, kotłownie nieme i wygasłe — ale wszędzie, na każdym kroku, w każdym załomie maszyn czuć było straszną siłę, powstrzymaną tylko, skupioną, jakby przyczajoną na chwilę... Jakieś drżenie, ledwie wyczuwalne, jakieś szelesty, jakieś głębokie ciche głosy — chodziły po salach, przepływały wskróś maszyn i murów. Czasem nit jakiś trzaskał, czasem pas się zsunął niżej, jakaś śruba zaskrzypiała, jakaś blacha drgnęła, jakiś tryb zgrzytnął, jakiś warsztat się poruszył, jakieś szyby zabrzęczały cicho — a potem znowu panowała cisza, straszna cisza spracowanych maszyn, odpoczywających metali...
Pan Pliszka bał się już chodzić po salach, trwoga chwyciła go za gardło, a ten majestat odpoczywających maszyn ubezwładniał go i hipnotyzował. Skurczył się pod jakiemś oknem i siedział nieruchomy, martwy, ponury, odmawiał bezwiednie pacierze i lękliwie spoglądał po sali, po sufitach i oknach, bo się bał patrzeć na maszyny, czuł, że one patrzą na niego, że widzą, iż jest tutaj, te dziwne błyski polerowanej pracą stali, te błyski spojrzeń prawie, przenikały go zimnem i trwogą, a te spojrzenia były wszędzie, wydobywały się ze zwojów sztab i belek, i blach, i kół, i ram, i trybów — i przepełniały sale dziwnem światłem, przerażającem duszę ludzką światłem innego świata, światłem potęgi złej i nieubłaganej.
Ale mimo wszystko było tutaj panu Pliszce lepiej, niźli w domu, bo tutaj nie czuł siebie, nie czuł ciężaru własnej duszy, nie tęsknił, przywarł, jak pies, do nóg odpoczywających potworów i, chociaż w trwodze, czuł się przy nich spokojnym, bo nie był pozostawionym samemu sobie.
Pani Radzikowa już powróciła, przywitała pana Pliszkę z radością, częstowała różnymi smakołykami, przywiezionymi ze wsi, i opowiadała z entuzyazmem, jak tam u brata księdza jest pięknie, jak to jabłonki są już w kwiatach; jakie już mają młode kartofle, jakie masło tanie, a dobre; jak młodym gęsiom dają siekane jajka, żeby prędzej rosły, jak młode prosięta piją czyste, niezbierane mleko; z zachwytem najszczerszym pokazywała kiężą[1] sutannę i wielkie buty z cholewami, dał to Antosiowi, trochę to za duże na chłopca, ale Bóg mu i za to zapłać; dał i futro dla niej, wprawdzie wierzch zatłuszczony i podarty, a futro dawno mole zjadły... ale zawsze... zawsze poczciwy on, szlachetny i dobry człowiek!... I płakała z rozczulenia, płakała z radości, że są jeszcze ludzie dobrzy, bo cóż, że ona biedna, że krwawą pracą utrzymuje siebie i syna, ale ma brata księdza, który i pieniądze ma, i konie piękne, i poważanie u ludzi takich bogatych, u dziedziców, że, gdy przyjechali na obiad wczoraj, to nie śmiała zasiąść, wolała z Antosiem jeść w kuchni, bo dosyć miała i tak uciechy, że brat z nimi siedzi, jak równy z równymi!
I opowiadała, opowiadała, upojona wycieczką, opalona na wietrze, pełna słońca, pełna życia, wiary, nadziei, którą przywiozła stamtąd... z pól, z łąk, z lasów.
A potem opowiadał Antoś i miał serce pełne radości, a oczy pełne łez, zachwytu i szczerości.
— O, jak tylko dorosnę, to zabiorę mamę i pojedziemy na wieś, tam będziemy żyć, bo tam jest tylko dobrze! tam! — wołał rozentuzyazmowany i, podnosząc oczy, opowiadał jedno i to samo, aż go matka musiała wypędzać spać, bo byłby opowiadał noc całą.
A pan Pliszka słuchał uważnie, ale nie rzekł ani słowa... Bo tam, na wsi, jest tylko dobrze, tam! — powtarzał w duszy słowa Antosia i dziwnie się uśmiechał, dziwnie.
A późnym wieczorem, bo już przed samą północą, powrócili robotnicy! Powrócili, jak burza wiosenna, pełni wesela i uciechy, i napełnili izdebki gwarem radości. Szczęście biło im z opalonych twarzy. Pokładli się zaraz, ale gadali długo, wspominali, śmieli się. Adam miał spuchniętą twarz, nic to jednak, to tylko w karczmie na zabawie trochę się pobił, musiał przecież się »pobarować«... Hej! hej! jeszcze siły ma, jeszcze go ta Łódź nie zżarła! Niech tylko powróci do ojców, posiedzi ze dwie niedziele, to zobaczą...
— Spalibyście! Pyskują i pyskują, a człowiek usnąć nie może — huknął na nich pan Pliszka i ostro zatrzasnął drzwi. Co go to obchodziło?
— Sprali mu pysk, a to bydlę jeszcze się cieszy. — Chamy! chamy! parobasy! Zobaczyli krowie ogony i cieszą się — myślał pan Pliszka z taką wściekłością, że chciało mu się sprać Kruczka, ale nie sprał — siedział do świtu na łóżku i odmawiał różaniec żarliwie i z uporem odpędzał od siebie tęsknotę, ból, niepokój, mękę, jaką mu sprawiło to przypomnienie wsi.
— Żeby to najjaśniejsze spaliły! Człowiek pracuje, jak wół, a jeszcze spokoju nie ma! Zaklął rano, ale sam nie wiedział, pod jakim adresem.
Tylko jakby się mścił na windzie, bo tak przystawał ostro, że uderzała z jękiem o progi pięter.
Nie chciał ich pytać o nic. Ale gdy spotkał raz i drugi, nie wytrzymał i rzucił szorstko i lękliwie:
— Cóż, trafiliście do domu?
Spojrzeli zdumieni — jakżeby można nie trafić do domu?
— Prawda, przecież to zaraz ze szosy na lewo, między topolami!...
— Topole — oho! — już je dawno dziedzic wyciąć kazali...
— Niema topoli — jęknęło mu serce i mówił śpieszniej...
— ...a potem koło kapliczki cmentarz —
— Kapliczki? — jeszczem bydło pasał, jak ją rozebrali...
— ...a potem przez groblę koło karczmy — i już wieś...
— A juści! ino, że ani grobli, ani karczmy już niema...
Nie pytał się już więcej.
— Topole, kapliczka, karczma, grobla... niema, dlaczego niema?...
— Niema... są, pamięta dobrze, widzi teraz. Nie...
I cały tydzień, cały długi tydzień nie mówił z nimi, nie pytał, a tylko żył przypominaniem sobie topoli, karczmy, grobli, kapliczki.
Dopiero w sobotę po robocie przysiadł się do nich i zapytał:
— Dobrze wam było?
— O Jezu, ino do świętego Jana robił będę, a potem to niechta morówka weźmie to miasteczko Łódź i te fabryki — wykrzyknął Józef.
Pan Pliszka uśmiechnął się z politowaniem.
— Komornik na wsi to większy pan na codzień, niźli człowiek fabryczny w niedzielę...
— Głupstwa pleciecie, Adamie! — powiedział pan Pliszka, ale mimo to, przyniósł wódki, częstował ich i zmuszał do opowiadania o każdej drodze, o każdem drzewie, o polach, o lasach — o wszystkiem... I tak się zapalał, tak się interesował tem życiem wsi, że Adam mu rzekł w końcu:
— A bo to pan Pliszka nie może rzucić fabryki! Kupicie sobie gruntu między swoimi i gospodarzem będziecie, a nie takim parobkiem przy fabryce, jak my wszystkie.
Pan Pliszka zirytował się tym projektem tak silnie, że nawymyślał im od głupich chamów i poszedł spać.
Obudził się w nocy, usiadł na łóżku i myślał.
— Wrócić albo co! A może tam kto z moich żyje jeszcze?
Nie spał już tej nocy pan Pliszka, nie spał i nocy następnych... A dnie przechodziły nieubłaganą koleją i przepadały nieubłaganie.
...były wiosenne, rozśpiewane, przesłonecznione, czarowne.
Pan Pliszka płakał w męce.
...były zadeszczone, szare, smutne, długie jak żal...
Pan Pliszka płakał z tęsknoty.
...były zimne, zmęczone i smutne, jak maszyny spracowane.
Pan Pliszka! Ach, pan Pliszka się modlił...
...A noce były, jak krzyki tęsknoty.
...A wieczory były, jak ciężkie marzenia konających.
...A poranki przychodziły ciche, łzawe, zrozpaczone — a pan Pliszka już nie płakał, już się nie modlił, tylko patrzał w świat — tam!
Ale pan Pliszka odejść nie mógł, bał się fabryki!...
Tak, pan Pliszka bał się fabryki.
Nie mógł się na nic zdecydować, nie śmiał, a przytem trzymał go jeszcze dziwny lęk.
— Cóżbym tam robił? — Zapytywał siebie po tysiąc razy, i coraz częściej widziano go zapatrzonym w pole i niebo, ale i coraz częściej nocami siadał przed domem i patrzał na fabrykę, na ciemne kontury murów, co, jak zmora dusząca, przywarły do ziemi, objęły sobą i ssały nieubłaganie; coraz częściej pan Pliszka czuł w sobie ruch tych sal nieskończonych, ten zgiełk maszyn, te wiry sił i coraz słabszym się czuł, coraz niedołężniejszym, coraz pokorniejszym wzrokiem patrzył na żelazne profile... coraz pokorniejszym... aż pewnej niedzieli, po całych tygodniach tej męki niewypowiedzianej, gwizdnął na psa i poszedł za miasto, daleko, daleko, w pola czyste... tam, gdzie już nie było fabryk, a tylko dachy słomianych domów wychylały się ze zbóż wykłoszonych, gdzie drzewa nie konały, zatrute odpływami fabryk, gdzie zboża, jak woda, falowały w blaskach słońca, tam, gdzie łany, niby barchan zielony, nakrapiany żółtemi ognichami, rozlewały się jak morze, gdzie wiatr pieszczotliwy, miękki gził się swawolnie i targał zielone brody wierzb pochylonych i rozdmuchiwał przekornie czuprynę płowego żyta — tam, na wieś prawdziwą... Pan Pliszka się cofnął, uderzył go niemile wiatr, powrócił do jakiegoś podmiejskiego szynku, wypił kieliszek wódki, posiedział i poszedł znowu w pole...
Nie krzyczał już pan Pliszka na Kruczka, nie zabraniał mu szaleć, nie czuł już pogardy do ludzi, łażących po miedzach i dróżkach... przeniknęła go głęboka cisza majowego popołudnia.
Usiadł nad jakimś rowem pełnym wody, po której skakały żaby, pełnym żółtych kwiatów, pełnym traw i krzaków olszyn, pełnym robaków, pełzających po liściach i ziemi, pełnym dziwnego, cudownego życia!...
Pan Pliszka zdjął czapkę, było mu bardzo gorąco.
Skowronki, jakby pijane wiosną, śpiewały nad nim, a tam, w puszczach żytnich, ćwierkały kuropatwy, zwoływały się, woda tak dziwnie, tak słodko szumiała. Słońce przypiekało, aż żaby wychylały swoje okrągłe oczy z pod wody i nukały głucho, monotonnie... sennie... a ze wszystkich stron płynął szum, chrzęst; płynęła słodka muzyka chrząszczyków, przepiórek, płynęły ciepłe, upajające zapachy macierzanki, zapachy ziemi rozgrzanej, zapachy złotego słońca...
Panu Pliszce zaczęło się w głowie kręcić.
Ale siedział i patrzał, i słuchał, i czuł, i brał coraz potężniej w siebie emanacye tej wiosny i tych pól.
— Jezus mój najsłodszy! — szepnął bezwiednie i zaczął szukać po kieszeniach chustki.
— Jezus mój, Jezus! — powtarzał i szukał wciąż chustki, a łzy ciężkie, jak ziarna pełne, całym różańcem spływały mu po twarzy; nie wiedział o tem, nie wiedział już nic, tęsknota szeroka, jak te pola, objęła mu serce i szarpała boleśnie, nie do wytrzymania!
— Panie! panie!... co to wam?
Wzdrygnął się, Józef siedział obok niego z harmonijką...
— A tobie, chamie, co do tego! — krzyknął i chciał się porwać i iść; nie miał sił, pozostał.
A Józef odsunął się nieco i, zapatrzony w obłoki, co, jak białe gołębie, krążyły po błękitach, grał zapamiętale.
A dusza pana Pliszki uległa już zupełnie.
Wieczór nadchodził, dzwony kościelne biły ponieszporne hymny, głos leciał po zbożach i trawach, że aż drgały źdźbła i ptaki milkły. Ziemia okrywała się rosą, przysłaniała się ciszą i mrokiem... cichła. Słońce kładło się na lasy, zboża się pochyliły, jakby w zadumaniu... szmer wody przycichł, wiatr uwiązł w lasach, wieczór nadchodził!...
— Noga mnie tak bolała, że wytrzymać nie mogłem — tłómaczył pan Pliszka, gdy powracali do domu.
— Pójdę, dosyć mam tego, pójdę! — powiedział sobie stanowczo...
Ale rano, w fabryce nie śmiał już tego powtórzyć, czuł wyraźnie dzisiaj, że fabryka go nie puści, że te bydlęta żelazne patrzą na niego groźnie, że te mury...
Nie, nie puści...
A tymczasem nocami, w marzeniu już był tam, u swoich, już chodził po chatach panów braci, wita się, raduje, odnajduje wszystkich, i jest mu tak dobrze, tak strasznie dobrze.
O, dosyć mu tej męki, dosyć.
— Jutro pójdę, żeby nie wiem co, pójdę — powiedział.
I przyszło w końcu to jutro, pan Pliszka czekał wieczoru, nie miał odwagi odchodzić w dzień.
Nie zwierzył się z tym planem nikomu.
I w nocy, gdy już w izbach wszyscy spali, wstał pocichu z łóżka, spakował w tłumok rzeczy i czekał tylko świtu, bo pociąg odchodził rano.
Kruczek niespokojnie obwąchiwał tłumok i patrzał mu w oczy.
— W świat pójdziemy, do swoich, w świat! — powiedział mu cicho.
Pan Pliszka siedział w oknie, pomiędzy rozkwitłemi fuksyami, czekał świtu, a patrzał na fabrykę, która olbrzymią, czarną plamą leżała w szarej, smutnej nocy.
Deszcz mżył drobny i ciepły.
— Jutro już tam będę! — myślał pan Pliszka, i serce zrywało mu się z szalonej radości.
Cień fabryki jakby zolbrzymiał i jakby pękł i rozlewał się szeroko — na świat cały.
Pana Pliszkę noga zaczęła boleć dokuczliwie.
Przymknął oczy, bo kominy fabryki wychyliły się z ciemności i były tak blizko, tuż nad nim, jakby się pochylały... jakby chciały go chwytać.
— Winda!
Drgnął gwałtownie, ten krzyk rozległ się w nim, a jemu wyraźnie się zdawało, że to z fabryki głos dochodzi.
— Nie dam się, nie. Wyskoczył przez okno, zarzucił tłumok na plecy i ruszył drogą.
Ale musiał przechodzić wzdłuż całej fabryki.
— Winda!
— Jezus Marya! Przycisnął się do parkanu i z przerażeniem patrzał na czarne, straszne okna fabryczne.
Wydało mu się, że to okna czuwają, że tam w ich głębi widzi całą ciżbę poskręcanych, potwornych maszyn, że wszystkie się skłębiły i patrzą na niego.
Cisza była śmiertelna, deszcz spływał sznurami drobnych paciorków i szeleścił ledwie dosłyszalnie wśród liści.
Bielało już nieco, wyraźnie, coraz wyraźniej spostrzegał fabryki; wszędzie stały, ze wszystkich stron wyrastały, czaiły się w zmrokach, a zagradzały drogę... Szara, deszczowa kurzawa oblewała je jeszcze, i mroki przysłaniały, ale one rosły w tem świtaniu ponurem, potężniały, podnosiły szyję coraz wyżej... coraz groźniej!
— W imię Ojca i Syna i Ducha świętego!
Ruszył galopem prawie, przebiegł z zamkniętemi oczami obok fabryki i odetchnął aż w polach, pod lasem, który mu zagrodził drogę, a że czuł się strasznie zmęczonym, usiadł na jakimś zagonie i odpoczywał.
Był już kawał drogi od domu, ale fabrykę widział dobrze.
Było już coraz jaśniej.
Zerwał się, gdzieś daleko, na drugim końcu miasta zadrgał świst fabryczny.
Pan Pliszka porwał się i wszedł śpiesznie w las.
A świsty szły za nim, jak psy, i gryzły go w samo serce... o, jeden... drugi... dziesiąty, co chwila, co sekunda, co mgnienie wołały przenikliwe głosy fabryk!
Obejrzał się, w deszczowych mgłach już się jarzyły elektryczne słońca, wykwitały nad miastem...
— Jezusie Najsłodszy! Jezusie! — bełkotał przerażony.
Przyśpieszył kroku, chciał uciec, za wszelką cenę chciał uciec, ale te głosy biegły za nim, huczały w lesie, przedzierały się przez gęstwę drzew, przez mgły, przez oddalenie i znajdowały go i biły w jego duszę, przenikały ją bólem, strachem, skowytem dzikim buntu i rozpaczy.
Naraz i potężny głos jego fabryki rozdarł bolesnym dźwiękiem powietrze, ach, tak znał ten głos, tak znał!
Stanął, przestał oddychać, przestał wiedzieć i pamiętać... a fabryka wołała go potężnym głosem gniewu:
— Wróć! wróć! wróć!
W pół godziny później stał znowu na swojej windzie.
— Winda blich!
— Winda suszarnia!
— Winda apretura!
Huczała komenda w tej głębokiej studni, a pan Pliszka cichy, cichszy, niż zwykle, i bardziej pokorny, jeździł, jak zwykle, równo, spokojnie, automatycznie.
Czasami tylko, gdy myślał o tych dniach buntów, płakał — ale płakał cicho, bał się, aby maszyny nie słyszały tej skargi.