Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 21.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gromadzie i płynął z nią aż za miasto, w pola; jakby na inny brzeg wyrzuciła go ta fala miasta, rozpłynęła się, a on pozostał nad ławicą pól, pełnych zieleni, kwiatów, ciszy upajającej, świergotu ptaków.
Fala się rozprysnęła po tym zielonym brzegu, a on pozostał tylko z Kruczkiem, który ogłupiałym wzrokiem patrzył na skowronki, wzbijające się w górę, i na rozkołysane zboża...
Chłodny i wilgotny wiatr wiał nad polami.
Pan Pliszka patrzał długo, patrzał pogardliwie na ten zielony, rozkwieciony, rozszumiały szmat ziemi, a potem z uśmiechem politowania spostrzegał ludzi, siedzących po miedzach, że im tylko głowy widać było ze zbóż.
— Głupie chamy! Kruczek, do nogi! Kruczek! Krzyczał, bo pies jakby nagle oszalał, rzucił się w zboża, gonił za jaskółkami, szczekał na chmury, obwąchiwał tarniny kwitnące, tarzał się po brózdach, to leciał bez pamięci po tem szumiącem zielonem morzu, to znowu przystawał niespodziewanie i dziwnym, pomieszanym wzrokiem patrzał na żyta, jakby biegnące ku niemu, aż odskakiwał i ze skowytem przywierał do ziemi, rozpłaszczał się i patrzał, jak zboża ruszały się, szły... pochylały się nad nim i dzwoniły zielonemi, lśniącemi źdźbłami!... i odchodziły w drugą stronę...
— Także mi parada, nawet usiąść niema gdzie — szepnął pan Pliszka, zirytowany na wszystko, a szczególniej na Kruczka, odwrócił się z pogardą od pól i powracał do miasta jak tylko mógł najśpieszniej, powracał do domu. A gdy Kruczek