Przejdź do zawartości

Paulina/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Paulina
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII

— Nie potrzebuję ci opisywać rodziny mojej — znasz ją; matka, kilku dalekich krewnych — oto wszystko. Miałam majątek.
— Niestety! — przerwałem — czemuż nie byłaś uboga!...
— Ojciec mój — ciągnęła dalej Paulina, nie zwracając uwagi na uczucie, które spowodowało mój okrzyk — umierając pozostawał 40,000 franków dochodu. Byłam jedynaczką, uważano mnie przeto za bogatą: weszłam też w świat jako bogata dziedziczka.
— Zapominasz dodać, iż byłaś piękna i wykształcona.
— Nie pozwalasz mi mówić — odpowiedziała uśmiechając się Paulina, przerywasz ciągle.
— O! bo ty wiedzieć nie możesz, jakie wrażenie wywołałaś swojem ukazaniem się w świecie, bo tę część twego życia znam lepiej od ciebie, bo nie wiedząc o tem, byłaś królową wszystkich balów, królową, której składano hołdy, a o których ty tylko jedna nie wiedziałaś. Wówczas to po raz pierwszy ujrzałem cię. Było to u księżny Bel... najwybitniejsze talenty, najsławniejsi uczeni, zgromadzili się u pięknej wygnanki medjolańskiej. Śpiewano. Wielcy nasi artyści kolejno zbliżali się do pianina, zachwycając słuchaczów wyborem najcelniejszych utworów; w tem ktoś wymówił twoje nazwisko. Dlaczego serce moje zabiło tak gwałtowanie? nie wiem; nie znałem cię przecie. Księżna wstała i poprowadziła cię, jak ofiarę, do fortepianu. Powiedz mi, dlaczego widząc cię zmieszaną, doświadczyłem uczucia bojaźni, jak gdybyś była moją siostrą, ja, który przed kwadransem zaledwie po raz pierwszy cię ujrzałem? Drżałem silniej niż ty sama, a ty, nie domyślałaś się nawet, że w tłumie otaczającym cię, znajduje się serce bratnie, które upajało się twoim triumfem. Uśmiechnęłaś się; pierwsze tony twego głosu dały się słyszeć drżące i niepewne; lecz wkrótce dźwięki czyste i srebrzyście dźwięczne rozległy się w sali; twoje oczy spuszczone wznosły się ku niebu. Zapomniałaś o otaczającym cię tłumie, nie wiem nawet, czy zwróciłaś uwagę na oklaski, któremi cię obsypywano. Była to pieśń Belliniego, melodyjna i prosta, a jednak pełna łez, które on jeden umiał wywoływać. Nie klaskałem — lecz... płakałem wtedy. Odprowadzono cię na miejsce, obsypując pochwałami; ja tylko nie śmiałem się zbliżyć; umieściłem się tak, abym mógł ani na chwilę z oczów cię nie stracić. Bawiono się, śpiewano, ja nie widziałem już nic i nikogo prócz ciebie. Czy przypominasz sobie ten wieczór?
— Tak, zdaje mi się, że go pamiętam — odpowiedziała.
— Od tego czasu — mówiłem dalej, zapominając, że przerywam jej opowiadanie — raz jeszcze słyszałem — nie tę samą pieśń, lecz śpiew ludowy na tę samą nutę. Było to w Sycylji, wieczorem takim, jakim Bóg obdarza tylko Włochy i Grecję; słońce zachodziło poza Girgenti dawne Agrigente. Siedziałem na kamieniu przy drodze, po lewej stronie mając ginące w nocnych cieniach ruiny miasta, wśród których ukazywały się zdala stojące świątynie, dalej morze spokojne i gładkie jak srebrne zwierciadło; po prawej miasto odbijające się na tle złotym, podobne do jednego z tych obrazów pierwszej szkoły floretyńskiej, który przypisują pędzlowi Gaddego lub Giotta. Przed sobą ujrzałem młodą wieśniaczkę z dzbanem, w kształcie pysznej amfory, napełnionym wodą; szła śpiewając, a śpiewała pieśń, o której aż mówiłem. Gdybyś wiedziała jakiego uczucia doznałem! Ukryłem twarz w rękach, a morze, miasto, świątynie, nawet ta córa Grecji, która jak wróżka cofnęła mnie o trzy lata i przeniosła do salonów księżny. Bel..., wszystko zniknęło z przede mnie. Widziałem ciebie, ciebie słyszałem, patrzyłem zachwycony, nareszcie głęboka boleść opanowała moje serce; nie byłaś już wtedy młodą dziewicą, którą tak kochałem, którą nazywano Pauliną de Meulien — lecz hrabiną de Beuzeval. Niestety!... niestety!
— Oh! tak, niestety!... — szepnęła Paulina.
I przez kilka chwil byliśmy pogrążeni w milczeniu, Paulina pierwsza przerwała.
— Tak, szczęśliwe to były lata mojego życia. Młode dziewczęta nie pojmują całego swego szczęścia: nie wiedzą, że boleść nie śmie dotknąć aureoli, która je otacza. Tak, byłam szczęśliwa przez trzy lata i przez ten cały czas raz tylko jeden świetne młodzieńcze moje marzenia pokryły się chwilowo smutkiem. Zdawało mi się, że kocham; brałam za miłość dziewczęce jakieś niewinne uczucie. Latem zamieszkiwaliśmy nasz zamek de Meulien, na zimę powracaliśmy do Paryża. Lato upływało na zabawach wiejskich, zima zaledwie wystarczała na przyjemności miasta; nie przypuszczałam nawet, aby życie tak czyste i spokojne, mogło kiedykolwiek się zmienić; żyłam pełna ufności i szczęścia.
Nadeszła jesień 1830 roku.
Sąsiadką naszą na wsi była pani de Lucienne, której mąż był wielkim przyjacielem mojego ojca; córka zaś jej Łucja, serdeczną moją przyjaciółką.
Pewnego wieczoru zaprosiła nas na dzień następny do swego zamku. Miało się tam odbyć polowanie na dzika, na które mąż jej i synowie zaprosili kilku młodych ludzi z Paryża, poczem miał nastąpić wielki obiad.
Gdy przyjechaliśmy do pani de Lucienne, myśliwi byli już odjechali; ponieważ jednak zwierzyniec otoczony był murem, można było w każdej chwili połączyć się z nimi. Od czasu do czasu dochodził nas odgłos trąbki, używaliśmy więc przyjemności polowania bez zmęczenia. Pan de Lucienne został w naszym towarzystwie, a syn jego Paweł, przewodniczył polowaniu.
Około południa odgłos rogu coraz bardziej się przybliżał, słyszeliśmy powtarzającą się tęż samą nutę; pan de Lucienne powiedział nam, że dzik już musi być zmęczony i jeżeli chcemy, możemy się połączyć z myśliwymi; w tej chwili jeden ze strzelców przybył galopem, prosząc w imieniu Pawła, abyśmy pospieszyli, gdyż za chwilę dzik będzie napastowany przez psy. Pan de Lucienne przytroczył karabin do siodła, wsiedliśmy na konie wszyscy troje i pospieszyli na oznaczone miejsce. Matka moja i gospodyni domu, udały się do pawilonu, obok którego odbywało się polowanie.
Wkrótce połączyliśmy się z myśliwymi chociaż w pierwszej chwili uczuwałam wstręt do podobnego rodzaju zabawy, wkrótce jednak odgłos rogu, szybkość jazdy, ujadanie psów, okrzyki myśliwców, wpłynęły na nas tak, że zaczęliśmy z Łucją Lucienne galopować na równi z najzręczniejszymi jeźdźcami. Już dwa czy trzy razy w oczach naszych dzik przebiegł aleję, coraz bliżej dopędzany sforą psów. Niakoniec oparł się o gruby dąb, odwrócił i zdawał się czekać zaczepki. Było to nad brzegiem małej polanki, na którą wychodziły okna pawilonu. Pani de Lucienne i moja matka mogły więc doskonale widzieć koniec walki.
Myśliwi ustawieni w półkole, znajdowali się o jakie 50 kroków od dzika. Psy pobudzone długą gonitwą rzuciły się na zwierza, który znikł prawie pod tą ruchomą różnobarwną masą. Od czasu do czasu, któryś z napastników wyrzucony ze sfory, powracał do walki zaciętej z wyciem.
Walka ta trwała zaledwie od kwadransa, a z dziesięciu już psów było śmiertelnie poranionych. Krwawy ten widok okrutną był dla mnie męczarnią, podobne wrażenie sprawiał i na innych widzach, bo usłyszałam głos pani de Lucienne wołającej:
— Dosyć już, dosyć! proszę cię Pawle, dosyć!...
Wówczas Paweł zeskoczył z konia, z karabinem w ręku przyskoczył do dzika i wystrzelił. Zwierz szybki jak błyskawica, w jednem mgnieniu oka oswobodziwszy się z pośród zgrai psów, całym swym ciężarem powalił o ziemię i przygniótł Pawła de Lucienne.
Nastąpiła chwila strasznego milczenia: pani de Lucienne blada jak śmierć, z rękami wyciągniętemi do syna, chciała mówić — lecz szept zaledwie wychodził z jej ust pobladłych; pan de Lucienne sam uzbrojony karabinem, chciał strzelić; Paweł jednak był przygnieciony przez dzika. Najmniejsze zboczenie kuli... a ojciec zabiłby syna. Zadrżał więc konwulsyjnie, a widząc niepodobieństwo działania, opuścił broń na ziemię i pobiegł tylko w stronę Pawła, wołając ratunku! W tej chwili jeden z młodych ludzi zeskoczył z konia i głosem silnym i rozkazującym zawołał:
— Na miejsca!...
Myśliwi cofnęli się. Wszystko to trwało najdalej minutę.
Oczy wszystkich zwróciły się na Strzelca i na straszliwy cel do jakiego zmierzył; on zaś spokojny, niewzruszony, jakgdyby to była zabawia tylko, podniósł zwolna karabin, potem stanąwszy, na pewnem wzniesieniu nieporuszony, jak wyrzeźbiony z kamienia wystrzelił... dzik padł bez życia o dwa lub trzy kroki od Pawła, który pozbywszy się swego napastnika ukląkł w postawne obronnej, z nożem myśliwskim w ręku; kula jednak kierowana była zbyt wprawną ręką, dzik leżał martwy bez życia. Pani de Lucienne zemdlała, Łucja byłaby spadła z konia, gdyby jeden z myśliwych nie był ją wstrzymał, ja zeskoczyłam z mego i pobiegłam do pani de Lucienne; co do innych widzów, ci otoczyli Pawła i zabitego dzika. Sam tylko zbawca nieszczęsnego młodzieńca najspokojniej oglądał swój karabin.
Pani de Lucienne odzyskała zmysły w objęciach męża i syna, lekko zaledwie, zranionego w nogę.
Skoro pierwsze wrażenie minęło, pani de Lucienne chciała podziękować temu, któremu winną była życie syna; pan de Lucienne przyprowadził go do niej, pochwyciła jego rękę, lecz zadana łzami wymówiła tylko: panie de Beuzeval!...
— On to więc był? — zawołałem.
— Tak, to był on. Ujrzałam go po raz pierwszy otoczonego rodziną, która mu winna była życie jednego z swych członków; pod wyrażeniem wzruszającej sceny, której był bohaterem. Był to młody człowiek, blady, więcej niski, niż wysoki, z włosami blond i czarnemi oczyma. Na pierwszy rzut oka wyglądał zaledwie, na lat dwadzieścia; lecz przyjrzawszy mu się baczniej dostrzec było można maleńkie zmarszczki nad skroniami, oraz głęboką bruzdę przerzynającą czoło i oznaczającą, iż w głębi jego serca czy duszy, nurtowały jakieś myśli głębokie i namiętne; usta miał blade i wąskie, zęby piękne, ręce jak u kobiety, całość w pierwszej chwili wywarła na mnie wrażenie raczej wstrętu niż sympatji.
Polowanie było skończone; powrócono do zamku. Wchodząc do salonu, hrabia Horacy de Beuzeval przeprosił gospodynię domu, że powróci na obiad do Paryża. Zwrócono mu uwagę, że ma przed sobą przynajmniej cztery godziny drogi, odpowiedział, z uśmiechem, że koń jego przyzwyczajony jest do dalekich kursów i rozkazał służącemu przyprowadzić go.
Służący ten, był to Malajczyk, którego hrabia przywiózł z Indyj, gdzie jeździł po odebranie jakiegoś spadku. Malajczyk, pomimo, iż od trzech lat był we Francji, zachował jednak ubiór swego kraju i mówił tylko macierzystym językiem, którego hrabia znał kilka wyrazów i temi porozumiewał się z nim. Malajczyk wypełnił natychmiast rozkaz pana a wkrótce przez okna salonu ujrzeliśmy rżące konie, nad których pięknością wszyscy panowie unosili się; rzeczywiście pyszne to były zwierzęta: książę Kondeusz chciał je nabyć, ale hrabia Horacy podwoił sumę ofiarowaną przez księcia krwi królewskiej i pozostał ich właścicielem.
Wszyscy odprowadzili hrabiego aż do przedsionka; pani de Lucienne ściskała jego ręce prosząc, aby powrócił. Hrabia przyrzekł, rzucając mi szybkie wejrzenie, przed którem spuściłam oczy; gdy je podniosłam, hrabia siedział już na koniu. Ukłonił się raz jeszcze pani de Lucienne i wszystkim obecnym; Pawłowi przesłał ręką przyjacielskie pozdrowienie i puściwszy cugle konia, który go uniósł w galopie, zniknął w jednej chwili na zakręcie drogi.
Wszyscy pozostali na miejscu patrząc za nim w milczeniu. W człowieku tym było coś nadzwyczajnego, przykuwającego doń uwagę. Był to jeden z tych organizmów silnych, które natura jakby przez dziwny kaprys umieszcza niekiedy w słabem ciele; cała powierzchowność hrabiego składała się z kontrastów. Tym, którzy go nie znali, przedstawiał się jako człowiek organizacji wątłej i delikatnej, dotknięty jakby chorobą chroniczną; przyjaciołom i znajomym wydawał się człowiekiem z żelaza, opierającym się znużeniu, znoszącym wszelkie wrażenia i poskramiającym swe zachcianki z siłą niezwykłą.
Paweł widywał go przepędzającego całe noce przy kartach lub ucztach, a nazajutrz, gdy towarzysze jego zabaw odpoczywali, on zaledwie po godzinie snu odjeżdżał na nowe polowanie lub wyścigi z nowemi towarzyszami, których tak samo jak pierwszych pozostawiał, sam bledszy tylko, bez innej oznaki zmęczenia.
Nie wiem, dlaczego słuchałam wszystkich tych szczegółów, z tak wielkiem zajęciem. Silne wrażenie, jakiego doznałam, przyczyniło się do tego. Zresztą, do przykucia do siebie ogólnej uwagi, najzręczniejsze wyrachowanie nie mogło obrać lepszego środka na ten nagły odjazd, po którym zamek pozostał jakby samotnym bez tego, który tak wielkie w nim na wszystkich wywarł wrażenie.
Podano obiad. Rozmowa przerwana na chwilę, ożywiła się na nowo przy deserze, i hrabia znowu był przedmiotem ogólnej rozmowy, wtenczas dały się słyszeć rozmaite zdania, znalazły się głosy zaprzeczające tyłu doskonałościom; zastanawiano się nad szczególnym sposobem jego życia, nad majątkiem, którego źródło było nieznane i nad jego odwagą, którą jeden z gości przypisywał wielkiej zręczności w władaniu sztyletem i pistoletem. Paweł naturalnie wziął stronę tego, który ocalił mu życie. Hrabia Horacy, podług niego, prowadził życie światowe; majątek odziedziczył po wuju swej matki, który w Indjach przez lat piętnaście pozostawał; co zaś do jego odwagi, tej zaprzeczyć mu niepodobna, bo dał dowody nietylko w kilku pojedynkach, z których wyszedł bez szwanku, ale i w innych okolicznościach. Wówczas to Paweł był bohaterem, a szczególniej głęboko utkwił w mojej pamięci jeden z epizodów jego opowieści.
Hrabia Horacy przybywszy do Goa, nie zastał już wuja swego przy życiu, ale testament zrobiony na jego korzyść, nie mógł być zwalony, pomimo że dwuch młodych Anglików, krewnych zmarłego (matka bowiem jego była Angielką), mieli też same co i on prawa do dziedzictwa. Zresztą Anglicy ci byli bogaci i zajmowali wysokie stanowiska w służbie wojskowej, stali oni garnizonem w Bombaju. Przyjęli więc swojego kuzyna, jeżeli nie życzliwie, to przynajmniej grzecznie i przed odjazdem tegoż do Francji, wraz z kilkoma oficerami załogi, zaprosili go na obiad.
Hrabia był wówczas o lat cztery młodszy i zdawało się, iż nie ma więcej nad lat 18, chociaż miał ich dwadzieścia pięć; postać jego pełna wdzięku, cera blada, białość rąk dawały mu pozór kobiety przebranej za mężczyznę. Na pierwszy rzut oka, oficerowie angielscy z powierzchowności sądząc o jego odwadze, widocznie chcieli go wziąć za cel swej zabawy. Hrabia z właściwą sobie przenikliwością zrozumiał ich zamiary i postanowił mieć się na baczności, nie opuścić Bombaju, nie dawszy dowodu siły swej i odwagi. Siadając do stołu, dwaj młodzi kuzynkowie zapytali Horacego, czy mówi po angielsku, hrabia chociaż znał doskonale ten język, odpowiedział, iż nie rozumie ani słowa i prosił tych panów, aby jeżeli życzą sobie z nim rozmawiać używali francuskiego.
Wyznanie to, rozwiązało język zgromadzonym i od pierwszego dania hrabia spostrzegł, że był przedmiotem nieustannych żartów. Nie wydawał, się jednak z niczem i słuchał ich rozmów, z uśmiechem na ustach, a wesołością w oczach; lica tylko jego bladły coraz bardziej, a zęby ukruszyły kawałek kieliszka do ust poniesionego. Przy deserze rozmowa ożywiła się jeszcze bardziej, zaczęto mówić o polowaniu; zapytano hrabiego na jaką zwierzynę i w jaki sposób polował we Francji. Hrabia odgrywający swoją rolę do końca, odpowiedział że nad wszystko przekłada polowanie z psami gończemi na kuropatwy lub zające, lub też w lesie na lisy i sarny.
— Ach, ach! — zawołał, śmiejąc się jeden z współbiesiadników — polujecie na zające, lisy i sarny? My zaś tu polujemy tylko na tygrysy...
— A w jaki sposób? — zapytał Horacy z udaną dobrodusznością.
— W jaki sposób? — odpowiedział drugi — siedząc na słoniach z niewolnikami uzbrojonymi w piki i siekiery, którzy zastępują drogę tygrysom, gdy tymczasem inni niewolnicy nabijają nam broń, z których my, strzelamy.
— Musi to być prawdziwa przyjemność — odpowiedział hrabia.
— Wielka szkoda — rzekł jeden z młodych ludzi — że kochany kuzyn już odjeżdża, bylibyśmy mu urządzili takie polowanie.
— Doprawdy! — zawołał Horacy — serdecznie tego żałuję i gdybym nie potrzebował czekać zbyt długo, pozostałbym jeszcze w Bombaju.
— Doskonale się zdarza — odpowiedział pierwszy — o trzy mile stąd właśnie, w bagnisku, leżącem u stóp gór ciągnących się od strony Suratu, jest tygrysica z małemi. Indjanie donieśli nam o tem wczorajszego wieczora; chcieliśmy zaczekać aż małe podrosną, aby odbyć polowanie podług wszelkich zasad, ale kiedy nam się zdarza sposobność zrobienia ci przyjemności, kuzynie, przyspieszymy wyprawę o dwa tygodnie.
— Bardzo wam jestem wdzięczny — odrzekł hrabia — ale czy tygryska z pewnością tam się znajduje?
— Bez żadnej wątpliwości.
— A czy wiedzą, gdzie jest jej legowisko?
— Łatwo go można dostrzec, wchodząc na skalę okrążającą bagna, ślady jej, które prowadzą do środka jakby gwiazdy promienie, poznać można po trzcinie połamanej.
— A więc! — zawołał hrabia, napełniając szklankę winem i powstając dla wzniesienia toastu — za zdrowie tego, który pójdzie zabić tygrysicę, pomiędzy dwoma jej małemi, sam, pieszo, bez innej broni, jak ten puginał.
To mówiąc, wyjął z, za pasa niewolnika malajskiego. puginał i położył go na stole.
— Czyś oszalał? — zawołał jeden z obecnych.
— Nie, panowie, nie jestem szalony — odpowiedział hrabia z goryczą pomieszaną z pogardą — i na dowód tego ponawiam mój toast! Słuchajcie mnie więc dobrze, ażeby ten, który zakład przyjąć zechce, wiedział do czego się zobowiązuje, wychylając tę szklankę. Za zdrowie więc tego — powtarzam, który sam, pieszo, bez innej broni jak ten sztylet, pójdzie zabić pomiędzy dwoma małemi tygrysicę!
Nastało milczenie, podczas którego hrabia badał kolejno twarze wszystkich biesiadników, ci podpuszczali głowy.
— Nikt nie odpowiada? — zapytał z gorzkim uśmiechem — nikt nie śmie przyjąć tego toastu... nikt nie ma odwagi dać mi zadośćuczynienia... A więc dobrze, w takim razie ja sam tam pójdę... a jeżeli nie dotrzymam słowa, powiecie, że jestem nędznikiem, tak jak ja mówię dziś, że wy jesteście padli!
Po tych słowach, hrabia wychylił duszkiem wino, postawił spokojnie szklankę na stole, a zbliżając się ku drzwiom zawołał:
— Do jutra panowie! i opuścił salę.
Nazajutrz był już o szóstej rano wybrany na to straszliwe polowanie. W tej chwili wszyscy wczorajsi jego biesiadnicy weszli do pokoju. Przychodzili prosić go, ażeby odstąpił od fatalnego zamiaru, którego skutek nie mógł być dla niego pomyślny. Hrabia jednak ani słuchać nie chciał. Przepraszali go. Przyznawali, iż postąpili jak młodzi szaleńcy, Horacy przyjął ich tłumaczenie, podziękował za dobre chęci, ale odpowiedział, iż musi doprowadzić do skutku swój zamiar. Wówczas prosili jeszcze, ażeby wybrał jednego z nich i w pojedynku zmazał swoją obrazę. Lecz hrabia odpowiedział z ironją, iż zasady jego religijne nie pozwalają mu przelewać krwi bliźniego bez potrzeby i, że ze swej strony odwołuje słowo obrażające, które wymówił; lecz od polowania, za nic w świecie nie odstąpi. Po tych słowach zaproponował, aby zebrani towarzyszyli mu konno i byli świadkami jego walki, uprzedzając, że jeżeli nie zechcą zrobić mu tego zaszczytu, to i tak uda się sam na miejsce wskazane. Oficerowie widząc to niewzruszone postanowienie, nie śmieli dłużej nalegać i umówili się, iż się zejdą o godzinie oznaczonej przy wschodniej bramie miasta.
Cały orszak w milczeniu postępował ku miejscu oznaczonemu, każdy jeździec miał dubeltówkę z dwoma nabojami i karabin. Jeden hrabia był bez broni; ubrany po cywilnemu, jakgdyby się udawał, na przejażdżkę do lasku Bulońskiego. Wszyscy oficerowie spoglądali na niego z zadziwieniem, nie mogąc dać wiary, aby do końca mógł zachować swoją zimną krew.
Przybywszy do bagna, oficerowie nanowo zaklinali go, aby nie postępował dalej, wtem dał się słyszeć przeciągły ryk, odległy zaledwie o sto kroków, a konie niespokojne zaczęły rżeć i wspinać się.
— Widzicie panowie sami, że jest już zapóźno, by się cofać; jesteśmy odkryci, zwierz wie, że tu jesteśmy; a nie chciałbym opuścić Indji, których już prawdopodobnie nigdy nie zobaczę, i pozostawić po sobie fałszywej opinji nawet u tygrysów. Naprzód więc! — zawołał — i skierował konia ku bagnom w miejsce, gdzie pod wysoką skałą potłuczona trzcina wskazywała legowisko tygrysicy.
Gy się zbliżył do skały, nowy ryk dał się słyszeć, ryk tak silny i bliski, że jeden z koni cofnął się nagle i o mało nie wysadził jeźdźca z siodła; inne pokryte pianą, z dzikiem wejrzeniem drżały na nogach, jakgdyby wyszły ze zlodowaciałej wody. Wówczas oficerowie pozsiadali z koni i oddali je pod straż służących, a hrabia pierwszy zaczął się wdzierać na wierzchołek skały, ażeby rozpoznać położenie.
W istocie, z wierzchołka dostrzegł połamaną przez strasznego zwierza trzcinę i pewien rodzaj dróg szerokich prawie na dwie stopy, utorowanych wśród wysokiej traw, a każda, gdzie stratowane rośliny tworzyły rodzaj małej polanki. Trzeci ryk, wychodzący z tego miejsca, rozproszył wszelkie wątpliwości i wskazał dokładnie hrabiemu miejsce, gdzie ma szukać nieprzyjaciela.
Wówczas jeden z najstarszych oficerów przybliżył się jeszcze raz do hrabiego, lecz ten, domyślając się jego zamiaru, skinął mu ręką na znak, że wszelkie perswazje nie odniosą żadnego skutku. Zapiął surdut, poprosił jednego z kuzynów o pożyczenie mu szarfy jedwabnej, którą się przepasywał, obwiązał nią lewą rękę, skinął na Malajczyka o sztylet, i kazał go sobie przywiązać do ręki prawej chustką fularową zmaczaną w wodzie, a postawiwszy kapelusz na ziemi i zręcznie odrzuciwszy w tył włosy, skierował się najkrótszą drogą ku trzcinie, wśród której zniknął, pozostawiając swych towarzyszy, spoglądających z przerażeniem na siebie i nie mogących uwierzyć takiej zuchwałości. On tymczasem postępował zwolna i ostrożnie ścieżką wytkniętą tak prosto, że nie mógł z niej ani na prawo, ani na lewo zboczyć. Uszedłszy ze dwieście kroków, usłyszał głuche chrapnięcie, które wskazywało, że nieprzyjaciel ma się na baczności, i że jeżeli jeszcze nie jest dostrzeżony, będzie nim za chwilę. Zatrzymał się jednak i jak tylko głos ucichł, postępował dalej. Po ujściu jeszcze pięćdziesięciu kroków, na nowo się zatrzymał; musiał już być blisko celu, bo wchodził na łączkę, która zasiana była ogryzionemi kośćmi, niektóre z nich pokryte jeszcze były świeżą krwią. Spojrzał wokoło i w zagłębieniu zrobionem wśród traw i zielska, ujrzał tygrysicę na pół leżącą z paszczą rozwartą, z oczyma zwróconemi na niego; małe bawiły się pod jej brzuchem jak młode kocięta.
Jakie wrażenie widok ten na nim sprawił, on tylko mógłby to powiedzieć, lecz dusza jego to przepaść, z której nic nie wychodzi.
Przez jakiś czas tygrysica i on patrzyli na siebie nieporuszeni. On domyślając się, że zwierzę lęka się opuścić swych małych i dlatego nie idzie naprzeciw niego, sam o jakie cztery kroki postąpił ku niej; widząc, że tygrysica robi poruszenie jakby się podnieść chciała, rzucił się na nią. W powietrzu zadrgał ryk przeciągły, przeraźliwy 1 jednocześnie usłyszano okrzyk. Trzcina zachwiała się, a potem spokój i milczenie złowrogie zapanowało.
Wszystko się skończyło.
Widzowie tej sceny stali jeszcze przez chwilę, czekając na powrót hrabiego. Nie powrócił jednak.
Wówczas zawstydzili się, iż mu pozwolili odejść samemu i postanowili przynajmniej ocalić jego trupa, jeżeli nie ocalili mu życia. Postąpili razem ku bagnom, zatrzymując się, od czasu do czasu nadsłuchując, nakoniec doszli do łączki i ujrzeli dwóch przeciwników leżących jeden na drugim; tygrysica była nieżywa, a hrabia zemdlony. Co do dwojga szczeniąt, te zbyt słabe, by gryźć ciało — lizały krew ofiary.
Tygrysica miała siedemnaście ran zadanych sztyletem, hrabia przegryzioną zębami prawą rękę i rozdarte pazurami piersi.
Oficerowie unieśli ciało człowieka i trupa tygrysicy, człowiek i zwierzę, na jednych noszach wniesieni byli do Bombaju; małe — Malajczyk związał w turban i, zawiesił po obu stronach siodła.
Gdy hrabia po dwóch tygodniach powstał z choroby, zobaczył przed łóżkiem leżącą pysznie wyprawioną skórę tygrysicy z zębami z pereł, oczyma z rubinów i pazurami ze złota. Był to dar oficerów pułku, w którym służyli jego kuzynowie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.