Parya
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Parya |
Pochodzenie | Józefa Ungra Kalendarz Warszawski Popularno-Naukowy Illustrowany na Rok Zwyczajny 1894 |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1894 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Od kilku chwil wszyscy zajęli miejsca swe przy owalnym stole, a panna Karolina nie zjawiła się jeszcze.
— Józef! — zakomenderowała pani domu, — idź poszukaj panny guwernantki.
Lecz pan domu szarpnął się niecierpliwie.
— Józef! — zawołał uderzając pięścią w stół, aż szklanki jęknęły — podawaj kolacyę — to pilniejsze, niech panna sama o godzinach jedzenia pamięta!
— Ależ!... — przerwała pani domu.
— Cicho! nieodzywaj się... co ty wiesz... co ty znasz!...
Kilkakrotnie poruszył wąsami, które jak szczotka sterczały mu pod rubinowym nosem i porwawszy z koszyka kawałek razowego chleba maczał go w soli i jadł, mlaskając głośno grubemi wargami.
Kocio i Kizia siedzieli oboje naprzeciw ojca, patrząc nań z pod oka i śledząc ruchy jego brudnych rąk — z których co chwila spadały spięte szpilkami mankiety.
Żółte światło lampy, stojącej na środku stołu, kłóciło się z łagodnym srebrnym blaskiem, który z po za otwartych okien — przez koronkę krzaków jaśminowych — niebieskawą strugą słał się w przeczystej i słodkiej ciszy letniego wieczoru.
W kręgu brudno żółtym majaczyły głowy rodziców — i drobne główki dzieci. Ojca, uparta, duża czaszka dorobkiewicza, zdobna w ordynarne guzy lśniące się na wypukłem czole i należąca do dużej głowy, ginącej w szarawych zasłonach kurtki; matka — blada, podłużna maska ascetycznej kobiety, negującej kult ciała, zalęknionej i zawstydzonej nawet w obecności kucharza, którego obecność w ciasnej spiżarce napełniała ją trwogą i wreszcie Kocia niespokojna, rozwichrzona czupryna i Kizi jasna, prawie srebrna głowa, pochylona melancholijnie nad pustym talerzem.
Koło pieca zamazało się coś nagle.
Terlikowski brwi zmarszczył.
— Czego się Szmul kręci? źle Szmulowi?
Z framugi wysunęła się postać chudego i starego żyda. Chałat spadał mu do pięt, jarmułka przekrzywiła się na bakier.
— Ja poszedłbym do domu za pozwoleniem jaśnie pana!... wycedził oglądając się na drzwi, prowadzące do kredensu.
— Czego? do domu? cóż to tak Szmul shardział, że nawet herbaty już nie chce?
— Pięknie kłaniam, ale mi śpieszno.
— Siedzieć! nie wiercić się! Józef... herbaty dla Szmula! i cukru na prykuskę...
Żyd przysiadł na ceratowem krześle.
— Oj! z jaśnie panem nie ma rady, niech i tak będzie.
Terlikowski z zadowoleniem wsadził ręce w kieszenie kurtki.
— A teraz, niech mi Szmul powie, co słychać w mieście...
Szmul skrzywił się niemiłosiernie.
— Co ma być słychać? Bieda biedę pogania i na biedzie jedzie!
— Ha! ha! ha! — śmiał się Terlikowski, nakładając sobie na talerz olbrzymią porcyę zrazów z kaszą, które mu Józef z wielką pokorą i nabożeństwem podawał — ha! ha! ha!... na biedzie jedzie, na biedzie jedzie, to już sam Szmul chyba, boć on biedą jedzie... co? — Rad ze siebie, otworzył szeroko usta i niosąc na nożu ociekniętą sosem masę kaszy, chlipnął wargami tak głośno, aż dzieci zdziwione podniosły głowy. Tymczasem Terlikowska pochyliła się ku Kizi.
— Niech Kizia idzie poszukać panny Karoliny!
— Dobrze proszę mamy!
Dziewczynka zsunęła się z krzesła i cicho jak myszka, pod ścianami, na których wisiały bohomazy, przedstawiające portrety familijne, wymknęła się z pokoju.
Cichutko, jak cień srebrnowłosy, w swej jasnej beżowej sukience i prunelowych trzewiczkach sznurowanych niebieskiemi tasiemkami, biegła dziewczynka przez dwór ciemny i tylko gdy przesuwała się wzdłuż okien, w jasnych smugach księżycowych blasków rysowała się dokładnie jej drobniuchną postać miniaturowej kobietki, smukłej — wązkiej w ramionkach, z długą szyjką łabędzią. — Nie potrącała o sprzęty, kańciaste, jesionowe, machoniowe, grube i do ziemi przysiadłe, które w tej ciszy letniej nocy zdawały się drzemać znużone dziennym upałem i latami służby, które pełniły w Gliwiskim dworze... Wreszcie cień Kizi bledziuchny i niepochwytny zatrzymał się u wejścia na ganek oszklony i po chwilowem wahaniu ku jakiejś postaci stojącej twarzą ku szybom pomknął.
Dziewczynka przypadła do ciemnych fałd sukni panny Karoliny.
— Proszę pani... kolacya na stole! Tatko już jeść zaczął!... proszę pani!...
Lecz panna Karolina jak zahypnotyzowana stała wciąż w oknie z czołem przyciśniętem do szyby — patrząc załzawionemi źrenicami na jasną, srebrną strugę zboża, która się po za sztachetami ogródka słała.
— Proszę pani, bo już zrazy podali!
Panna Karolina drgnęła, rodzaj kurczu wykrzywił jej twarz trupio bladą, po której znaczyły się dwie wilgotne strugi.
— Kto tu? — zawołała chrapliwym głosem. Lecz dziewczynka przycisnęła się do fałd jej spódnicy.
— Niech się pani nie boi — to ja... Kizia!...
Panna Karolina odetchnęła kilkakrotnie z trudnością.
— A!... to ty... dobrze... dobrze... czego chcesz Kiziuniu?
— Proszę na kolacyę!...
— Czekaj, zaraz pójdziemy!...
I znów przycisnęła czoło do szyby i stała tak nieruchoma, zapatrzona w blaski księżyca.
Obok niej, Kizia — przysunięta do oszklonej ściany, przybrała mimowoli pozę swej nauczycielki. Przysunęła swą drobną twarzyczkę do szyby i założyła na piersi ręce „po napoleońsku.“ — W świetlanej powodzi przeczystego blasku, który wypełniał cały ganek, te dwie ciemne postacie nieruchome i tajemnicze miały w sobie wdzięk kamiennych aniołów — stojących na straży cmentarnej przestrzeni, w noc księżycową cichą i niedosłyszalnemu dla ucha żyjących rozhoworami umarłych — drżącą.
Przed niemi — po przez ścianę szyb oprawnych w białe pokitowane ramy, krzywe i połupane — ciągnął się ocean srebra, w którym drżały lekko kołyszące się fale żyta — trupią, anemiczną białością. — Gdzie niegdzie wysoko w górę strzelająca topola — rzuciła cień wydłużony, który białość fali przecinał na ukos — czyniąc w tej puchowej jasności jakby rozpadlinę czarną w gzygzak poszarpaną. — I daleko, daleko ciągnął się ten rozlew biały, aż wreszcie nagle nikł pod ścianą lasu, który z ciemnem niebem się zlewał w jedną całość, i zdawał się chłonąć w siebie przeczystą biel żyta i srebrne blaski świetlane, które ją oblewały. I tylko na szafirze nieba srebrna, przeczysta lampa księżyca, ciągnąca, mistyczna, wspaniała, stygła w swem świetle mroźnem, które dokoła jasnej kuli tworzyło krąg przepysznego tłustego błękitu i z tamtąd kaskadą srebra na ziemię spadało — tworząc dokoła orgię srebra i złota, potop jasności o śniegowym połysku i chłodzie roztopionej stali.
Panna Karolina i Kizia stały tak nieruchome, zapatrzone w ten jasny przestwór, w którym zdawały się tańczyć miryady dusz w powietrzu zastygłych i snuły tajemnicze marzenia zawrotne, niepochwytne, marzenia dojrzałej kobiety również nie zformułowane i w formę nie obleczone, jak marzenia dziecka — lecz z dziwnej masy nagromadzonego w sercu smutku się rodzące.
Smutek, który wiecznie i zawsze wlokła ze sobą panna Karolina — znajdował dziwny oddźwięk w duszyczce Kizi. Z równą melancholią uczyły się tabliczki mnożenia, wertowały Pielgrzyma z Dobromila, grały w szubieniczkę i ubierały lalki. Nauczycielka i uczennica miały obie głowy naprzód pochylone, oczy duże niebieskie, dziwnie smutne i zamyślone. Lubiły szum tataraku, spacery o zachodzie słońca, blask księżyca, opowiadania nieskończone chłopek, które zwykle skarżyły się na zajęcie krowy przez dworskich ludzi. — Lalki Kizi, które przed przybyciem panny Karoliny strojne w różowy tarletan jechały zawsze na fikcyjne bale, po pewnym czasie opuściły porcelanowe głowy na wypchane pakułami piersi i spowite w ciemne gałgany przedstawiały widok ponury opuszczonych wdów i sierot lub zrozpaczonych Ofelii. — Romantyczne i czułe usposobienie Kizi chętnie poddawało się smutnemu wpływowi panny Karoliny. Dziewczynka zawsze lubiła półświatła i półcienie. Kocio ze swą hałaśliwą i brutalną wesołością, ze swym rydlem i motyką, hodowlą ślimaków i swym „przyjacielem“ Jankiem, który podpasany krajką napełniał łoskotem swych bosych nóg dziecinny pokój hałasem i wrzawą — drażniły delikatne usposobienie dziecka i przejmowały je trwogą. — Marcysia — dawna mamka Kocia a obecnie niańka Kizi — tęga dziewka, czerwona i spocona, szarpała moralną istotę dziewczynki swą gwałtowną i hardą pieczołowitością. Panna Karolina od razu zapanowała niepodzielnie nad Kizią, ciągnąc ją ku sobie łagodnością obejścia. — Ta blada kobieta, z twarzą prawie obrzękłą, anemiczną — przeciętą tylko blizną ust wiecznie spieczonych i drżących, suwała się wzdłuż ścian jak duch, jak istota ślepa, gdyż często nawet wyciągała ręce przed siebie, jakby niewidząc przedmiotów znajdujących się o kilka kroków przed nią. Każda fizyczna lub moralna choroba zastanawiały ją i ciągnęły ku sobie.
Nieraz długie chwile stała, patrząc z oczyma powleczonemi mgłą na konwulsyjne wicie się robaka — którego dzieci, biegnąc wśród blond piasku rozdeptały i poszły dalej, nie oglądając się nad zniszczonem istnieniem, po którem ku zabawie swej przeszły.
Kizia wiecznie zaplątana w fałdy spódnicy swej „guwernantki“ — zaczynała przejmować się tą kontemplacyą nieszczęść i nędz życia i stosować ją do rozmiarów swego umysłu i temperamentu. Podczas gdy w pannie Karolinie widocznem było, iż jakieś tajemne własne nieszczęście jest owym pryzmatem, przez które rozszczepia się promień litości na tysiące promyków, tworzących jasne, poranne światło odrodzenia — w Kizi litość i poczucie sprawiedliwości objawiało się czyste i nieskalane egoizmem, lecz tylko drobnym buntem maluchnej duszyczki, samej w sobie szczęśliwej — lecz już budzącej się na głos skargi — drugich. — I powoli te robaki cierpiące zastanawiały dziecko, kazały biegnąć uważnie wśród ścieżek ogrodu, patrzeć przed siebie, gdy szła aleją, po nad którą lipy szumiały i trzęsły śnieg kwiatów wonnych i lekkich jak armia motyli. — Lalki połamane i potłuczone zajmowały teraz najlepsze miejsca i odziane w najlepsze sukienki z cukierkami wetkniętemi w drewniane lub tekturowe palce odartych z farby rączek.
Jednego bowiem wieczoru panna Karolina dostrzegła, że Kizia rzuca w kąt biedną obszarpaną lalkę, która na połamanych nogach nie mogąc się utrzymać, padała ciągle na ziemię.
— Dla czego nie włożysz jej do łóżeczka? — spytała guwernantka dziewczynkę.
Kizia podniosła na pannę Karolinę swe wielkie błękitne oczy — które w bladem świetle świecy — przybierały szare, niepewne tony nieba o porannym świcie.
— Brzydka jest i pokaleczona... — odrzekła wreszcie, wydymając usteczka z pogardą.
— Cóż z tego? czy to jej wina? — spytała guwernantka. — Dziewczynka milczała.
— Dla tego właśnie, że chora i biedna powinna Kizia dbać o nią więcej niż o inne. — A gdybym ja naprzykład była chora i pokaleczona — czy Kizia by mnie rzuciła w kąt jak tę biedną lalkę?
Za całą odpowiedź — dziewczynka objęła rękami kolana guwernantki i jasną swą główkę przytuliła do ciemnych fałdów jej sukni.
I gdy tak stały obie zapatrzone w księżyc i zasłuchane w ciszę — tupot bosych nóg wypełnił oszkloną przestrzeń ganku. W jasnej, pustej sieni — zarysowała się nagle ciemna postać kobieca, ubrana w długą spódnicę, białą koszulę i chustkę związaną nakształt turbana na głowie.
— Czemu to Kiziunia nie idzie na kolacyę? — zabrzmiał nagle niski, chrapowy głos chłopki.
— Idę nianiu... — odparła dziewczynka, nie ruszając się wszakże z miejsca.
— To czego to wystawać po uroku i w miesiąc się patrzeć. Ta panna Karolina by oto Kiziunię do światła nagoniła, a nie trzymała dziecka nosem przy okienkach... Co z tego wyjść może? Jeszcze zło, bo oto z miesiąca wiadomo płynie nieczysta siła, co potem w nocy ludzi wywabia i na rozstaje wiedzie!...
Panna Karolina odwróciła powoli głowę i spojrzała na mówiącą.
— Niewiedzieć co Marcysia plecie... Księżyc tak pięknie świeci — przyjemnie popatrzeć...
Marcysia klasnęła w dłonie i ujęła się pod boki.
— Otóż to!... — zawołała — przyjemnie popatrzeć pannie Karolinie, bo panna Karolina wyrosła i niema robaków pod piersiami, jak małe dziecko. — Ale u Kiziuni robaki są i potem do miesiąca będą się wyrywać i dziecko mordować. Otóż to!... z taką opieką... ot tobie raz... ot tobie czorcie swat!... Trzymała silnie za rękę dziewczynkę — pełna nienawiści dla tej bladej i wiecznie smutnej kobiety, która przybywszy pewnego wieczoru z miasta wyrugowała ją, Marcysię, z dziecięcego pokoju — objęła opiekę nad dziećmi — wyzuła ją z praw czuwania nad każdym krokiem Kizi, z praw śledzenia każdego kroku Kocia — z opowiadania o szarej godzinie bajek o latawicach, które dzieci słuchały z buziami otwartemi, z oczyma błyszczącemi w gasnących powoli cieniach szarej godziny.
I od pierwszego dnia Marcysia wypowiedziała wojnę pannie Karolinie, zazdroszcząc w duszy swej chłopskiej wpływu oświaty, jaką niosła panna z miasta ze sobą, czując że przed potęgą drukowanych znaczków korzy się poezya jej bajek chwytanych z szumu sosen i rozhoworu wichrów na rozstajach dróg, albo z szmeru rozbijających się o koronkę tataraku — fal.
Z przebiegłością odczuła w głębi panny Karoliny jakąś tajemnicę chowaną starannie, coś co się bało światła dziennego, jakąś ranę fizyczną i moralną i odkryciem tej tajemnicy silna, pragnęła wypędzić „nie samowitą“ — jak nazywała w piekarni guwernantkę, aby tryumfalnie objąć władzę nad umysłami dzieci i wnieść swój tapczan na dawne miejsce, tuż koło łóżeczka Kizi. Jak cień teraz — snuła się za piętami panny Karoliny, wystawała za drzwiami i wreszcie kucała pod oknami dziecinnego pokoju. Z głową naprzód wyciągniętą, z „dolami“, rozwianemi w koło opalonej szyi, zdawała się być tygrysicą pełzającą w cieniu za myśliwym, który ujarzmił w klatce i wiódł teraz za sobą jej małe.
I gdy w tej chwili, w tej jasnej powodzi księżycowego światła, zjawiła się nagle na ganku, w tonie jej mowy, w ruchach, w spojrzeniu, jakie z jej siwych oczek ku pannie Karolinie wybiegło, było zuchwalstwo z jakiem mówiła do dziewek piekarnianych lub praczek ze wsi do garderoby spędzonych. — Dla niej „guwernantka“ było to samo, co płatny lokaj — nic więcej — przybłędą z miasta, obcy przybysz, który pozostawił „swego pana — a poszedł służyć obcemu.“ — Według Marcysi... bowiem wszyscy mieli „swoich panów“ — którym służyć byli obowiązani, a wędrówka z jednej wsi do drugiej, z jednego dworu do drugiego była hańbą i dowodem złego prowadzenia się.
— Panowie właśnie ją nagnali!... mówiła w piekarni, bijąc się po wystających biodrach, na których kołysała się pasiasta spódnica — „panowie ją nagnali“, to przyszła tutaj odwina zatracona i tłucze się niesamowita po izbach — czysto jak jaka najducha. — Po cudzych wsiach łazi... o!... wiedźma ta!...
W piekarni wzruszano ramionami.
— Co Marcysi do tego? Marcysia głupia, dzieci już duże nie do spowijania, wiadomo że w każdym dworze musi być taka albo taki, co czytać i pisać uczy.
Lecz Marcysia tupała nogą, aż pod jej bosą stopą gliniana podłoga piekarni dudniła.
— A pek jej!... mruczała i pluła przed siebie z zaciętością, na jaką zdobyć się umie chłop wołyński z legowiska swego poruszony.
Lecz od dni kilku czujność podwoiła się. Zdawało się jej, że stoi wreszcie u wrót tajemnicy, która każe pannie Karolinie snuć się po ciemnych kątach, wzdychać, przy lekcyi siedzieć nieruchomo z twarzą pobladłą, z oczyma podsiniałemi, unikać słońca, zapalonej lampy, odstawiać od siebie świecące przedmioty, drżeć na każdy niespodziewany stuk lub choćby głośniej wypowiedziane słowo, nie módz ścierpieć kogoś za swemi plecami i wstawać rano często z guzami na czole — z tęczowemi plamami na skroniach lub policzkach — jakby w tej nocnej ciszy niewidzialna, a potężna ręka na twarzy kobiety przeklęte piętno wyciskała, znacząc ją na wędrówkę życia monogramem krwi zastygłej pod wydętą i obrzękłą skórą.
Często Marcysia z po za uchylonych drzwi śledziła guwernantkę, jak ta po odbytej lekcyi — gdy dzieci wybiegły do ogrodu — wlokła się do łóżka i tam ubrana rzuciwszy się na posłanie leżała jak martwa, wyczerpana, znużona — niemal trupio blada z odętemi ustami — które nawet oddech poruszać się nie zdawał.
— Martwica albo co? — mruczała wtedy chłopka cisnąc do piersi masę medalików, które zwieszały się z jej szyi na wąskiej tłuszczem przesiąkłej tasiemce.
— No! niechże Kiziunia idzie na kolacyę! — upominała chłopka, popychając lekko dziewczynkę ku wyjściu.
Panna Karolina wyciągnęła rękę.
— Daj rękę Kiziu, pójdziemy razem!
Dziewczynka jednym susem znalazła się obok guwernantki. Chłopka z gniewem brwi zmarszczyła.
— A czy to panna Karolina nie słyszy, jak to co noc koło północka coś zawiedzie — aż mróz człowieka przechodzi? — spytała mrużąc swe siwe przebiegłe źrenice.
Guwernantka milczała chwilę, jakby zdławiona jakiemś silnem wzruszeniem.
— Nie słyszałam! — odpowiedziała wreszcie — może to pies we wsi.
— Ta gdzie by pies? to ludzkie zawodzenie. Zawyje raz i ucichnie. To jakby puhacz na cmentarzu.
Panna Karolina cicho sunęła już ku wejściu wiodąc w fałdach swej spódnicy Kizię, której jasna główka migotała srebrnemi blaskami na tle ciemnej tkaniny sukni.
— A i panna Karolina sobie znów guza nabiła nowego... o tu nad lewem okiem! — cedziła przez zęby chłopka, idąc po za plecami guwernantki.
Panna Karolina stanęła, w świetle księżyca wydawała się blada jak opłatek, po skroniach jej ciekły kropelki potu.
— Niech Marcysia idzie pierwsza — wyrzekła chrapliwym głosem.
Lecz spłaszczona i ciemna twarz chłopki przybrała wyraz upartej zaciętości.
— Nie pójdę pierwsza... nie patrzę na pannę Karolinę, bo panna Karolina to tyle, co i Marcysia, ale patrzę na jaśnie panienkę, a nie uchodzi, aby jaśnie panienka w tyle sługi chodziła! — I uparcie z oczyma wlepionemi w plecy guwernantki — szła bosa chłopka po za odzianą w wykoszlawione trzewiki najmitką — mając w sercu swem pełno nienawiści i pogardy dla tej drugiej, która tak samo jak ona nie miała swego kąta, i za strawę i przyodziewek oddawała swe siły, młodość i zmęczoną jakimś tajemnym bólem duszę.
W swem wąskiem sosnowem łóżeczku — długi czas nie mogła zasnąć Kizia i główkę swą spowitą w biały płócienny czepeczek obracała cichutko, wpatrzona w małą lampkę szafirową, płonącą na szafeczce — pomiędzy dwoma oknami ujętemi w czyste świeżo wyprane siatkowe firanki.
Pokój dziecinny duży i wysoki miał dwie framugi, w których pomieszczono łóżeczka Kizi i Kocia. — Chłopak spał jak zabity — chrapiąc nawet od czasu do czasu, znużony całym dniem latania po łąkach z „przyjacielem“ Jankiem, synem kowala wsiowego i Bukietem, olbrzymim kundysem piekarnianym, tyleż brzydkim ile złośliwym. W długą swą nocną koszulę spowity z czupryną, wymykającą się gwałtownie z pod czepka, w który go Terlikowska zawsze na noc ubierała, chłopak spał oddychając głośno, zdrów, silny, rozrosły, zuchwały, nie słysząc i nie czując nic — ani burzy, ani błyskawic, ani grzmotów, gdyby nad Gliniewiecki dwór nadciągnąć chciały.
Po prawej pod ścianą — łóżko panny Karoliny osłonięte parawanem trzcinowym, obciągniętym zieloną kitajką — w małem świetle lampy miało tajemniczość zasłoniętego kąta, i tylko od czasu od czasu lekki kaszel, suchy i urywany dawał poznać — że po za zielenią perkalu znajduje się tam żywa i pewnie czuwająca istota.
Kizia — nie spała.
W sercu dziewczynki był niepokój wielki. Zdawało się jej, że lada chwila drzwi się otworzą i przez nie wejdzie do dziecinnego pokoju coś złego — co ją Kizię bardzo zmartwi i innym ludziom wiele smutku przyniesie. Nie umiała inaczej sformułować tego przeczucia, które jest szczególnym darem duszy kobiecej. Wiedziała jednak, że się coś stanie złego, smutnego i że to zło głównie się skieruje ku ciemnemu kątowi, w którym kaszlała panna Karolina. I tak już od kilku dni — Kizia w nocy budzona była jakimś strasznym krzykiem, który przerywał ciszę nocną i później, gdy dziewczynka przerażona i potem okryta leżała nieruchoma pod swą szkocką wełnianą kołderką — w kącie, w którym była panna Karolina, słychać było długo jakiś łoskot gwałtowny, uderzenie głowy o krawędź łóżka, jakaś tajemnicza i straszna robota, której dziecko zrozumieć nie mogło, a która przecież przejmowała ją nieokreśloną trwogą.
Dwunasta wybiła z jękiem na ordynarnym zegarze pomalowanym w róże, bielącym się na ścianie — pod którą dawniej stał tapczan Marcysi. I nagle, jakby oczekując na tę chwilę z ostatniem uderzeniem zegara — z po za parawanu rozległ się krzyk straszny, okropny, jakby jęk zwierzęcia, na które nagle spadł drapieżny potwór i dławić je szponami zaczyna.
Parawan szarpnięty z trzaskiem zwalił się na pokój i szeroko otwartym oczom Kizi przedstawił się nagle obraz przejmujący zgrozą, widok panny Karoliny wijącej się w konwulsyach epileptycznych nabiałem tle pościeli i wyciągającej w przestrzeń pokurczone ręce. Tragiczną grozą skrzywiona była jej twarz obrzękła, oczy zasunięte za powieki migotały porcelanowym blaskiem, z ust sączyła się żółta piana.
Po bieli poduszki rozrzucony płaszcz czarnych włosów — służył za tło tej masie śmiertelnej, którą szczęka dolna naprzód wysunięta przetwarzała do niepoznania. I ciągle, jakby niewidzialną, a potężną prawicą wstrząsane biedne ciało kobiety, okryte zaledwie prześcieradłem, z łoskotem biło się o ścianę i krawędź łóżka, głowa opadała na kant stoliczka, stojącego obok, pokrytego książkami i fotografiami. — Tak nędzny, smutny, biedny był ten szmat ciała, szarpany brutalną a potworną potęgą — że w tragiczności swojej wołał o litość każdą konwulsyę wstrząsającą nędznemi członkami, z których duch wygnany i styranizowana nie umiał już złożyć całości i spętać rozpasane w piekielnej sarabandzie ciało, podrzucane epileptycznemu drganiami i cierpiące straszną katuszę, na którą nie było ratunku.
Ta nieszczęsna dziewczyna konała tak już lat tyle, pokutując za alkoholizm dziadka, za histeryę matki, wyżebrawszy u potęgi twórczej tę łaskę, że ataki epileptyczne chwytały ją w nocy, napadając na nią, gdy po dniu pracy i znużenia drzemała, szukając w tym gorączkowym półśnie trochę zapomnienia i trochę odpoczynku.
W ten sposób do pewnego czasu była w stanie ukryć swój stan, lecz zwykle wypadek odkrywał nędzę jej istnienia i oddalano ją natychmiast, a ona milcząc zbierała swe nędzne łachmany i szła dalej parya bezdomna, szukać nowego miejsca, wlokąc ze sobą i w sobie tę hydrę potworną, która przylgnęła do niej jak trąd i objąwszy ją w swe straszne, wyniszczające objęcia, chwili spoczynku dać nie chciała. I była to straszna tragedya — życie tej kobiety, nędzarki zmuszonej do wynajmowania się innym zdrowym i wyższość posiadania własności nad nią mającym, aby zawsze kryć się ze swym fizycznym bólem, który uważany był w klasie tych, co płacą, za odrażające kalectwo, a ukrywanie tegoż za oszustwo i niegodną chęć wyłudzenia zapłaty za zły i nic warty towar. I całe lata wlokła się ta panna Karolina po świecie, wypędzana zewsząd z pogardą — mając w dodatku do musu wynajmu swego ciała i swej inteligencyi — potworną hydrę — rzucającą się na nią cichaczem wśród nocy, jak szakal na trupa i targającą tym trupem aż do brzasku dnia, który wstawał promienny i królewski, oświecając porannemi blaski tych, co ludźmi się zowiąc, słowo „sprawiedliwość“ z legowisk swych wygnali i jednym wszystkie nieszczęścia, smutki, cierpienia, braki i nędzę ciągnąć każe — po to — aby drudzy z tychże samych nędz i smutków, braków i nieszczęść — swe własne dostatki i uśmiechy tworzyli.
Na swojem łóżeczku klęcząc Kizia — patrzyła na wijącą się w konwulsyach guwernantkę i bijące jak młotem serduszko cisnęła do piersi okrytej koszulką. Czuła, że dzieje się pannie Karolinie jakaś wielka krzywda, straszna niesprawiedliwość, pokryta dla jej dziecięcego umysłu nieprzejrzaną mgłą tajemnicy. Chciała wołać, dojść do łóżka, ująć ręce swej ukochanej guwernantki, lecz sił jej brakło — tylko osunąwszy się na krawędź łóżeczka, wołała cicho ze łzami.
— Panno Karolino! panno Karolino!
Lecz nagle drzwi się roztworzyły z łoskotem i przez nie wpadła Marcysia widocznie snującą się po sieni, do której przytykał ścianą dziecinny pokój. Jak huragan rzuciła się ku Kizi i porwała ją na ręce.
— Chodź Kiziuniu!... nie patrz!... nie patrz!... to odmina, w niej nieczysta moc siedzi!... i szorstkiemi dłońmi zakrywała oczy dziecka, unosząc je w stronę pokoju Terlikowskich.
Lecz Kiziunia wyciągała ręce i wołała wciąż ze łzami:
— Panno Karolino! panno Karolino!
Następnego wieczoru — na miejscu, gdzie stało łóżko panny Karoliny — czerniał już tapczan Marcysi, która tryumfalnie wniosła swój kilimek i poduszkę do dziecinnego pokoju, z jakiego ją owa nieszczęsna guwernantka na kilka miesięcy wygnała.
Chłopka tryumfowała — układając Kizię do snu. — Dziecko po wzruszeniach ubiegłej nocy przyjść do siebie nie mogło, i blade z oczyma mgłą powleczonemi, zdawało się w owym ciemnym kącie szukać wciąż cienia panny Karoliny, która tak groźnie i tragicznie przemknęła się przez poranek życia dziewczynki, pozostawiając po sobie ślad widma prześladowanego tajemniczą i fatalną potęgą. Dwunastą wybił chrapliwie zegar i w ciszy nocnej jego głos zdawał się być jeszcze silniejszym i bardziej wypełniającym przestrzeń dziecinnego pokoju. — W framudze z łóżeczka o wysokich, na bronzowy kolor pomalowanych ścianach — podniosła się Kizia i uklękłszy wśród porozrzucanej pościeli, zdawała się czekać na coś — wsłuchiwać się w ciszę...
Lecz z po za parawanu słychać było tylko równy i głośny oddech Marcysi, z drugiej framugi sapanie nagłe zakatarzonego Kocia.
Kizia klęczała tak długą chwilę i nagle zwróciła się w stronę parawanu.
— Nianiu!
Chłopka porwała się w jednej chwili, przyzwyczajona do kaprysów dziecinnych, zrywających ją z pościeli i płoszących jej sen z powiek.
— Czego chcesz Kiziuniu?
Do łóżeczka dziecka dreptała cała biała — w długiej koszuli i narzuconej na wierzch parcianej spódnicy. Na głowie miała turban z kawałka perkalu, na szyi dzwoniły medaliki i dwa sznurki paciorek.
— Czego chcesz Kiziuniu?
Lecz Kizia odrzucała ręce chłopki, które wyciągały się ku niej szorstkie i postronkami żył poprzecinane.
— Gdzie teraz jest panna Karolina? — spytała cichutkim głosem.
Po raz pierwszy od wczoraj wymówiła imię swej nauczycielki. — Cały dzień zamknięta w pokoju Terlikowskiej śledziła w milczeniu bieg wypadków i twarze rodziców, turkoty zajeżdżających bryczek i gdy nareszcie wieczorem wprowadzono ją do dziecinnego pokoju — tapczan Marcysi wniesiony na miejsce łóżka guwernantki objaśnił ją dostatecznie o wyrzuceniu za progi Gliniewieckiego dworu tej, którą jakiś ból straszny nocami szarpał i głowę jej biedną o kanty łóżka tłukł w bezlitośnym szale.
— Nianiu!... gdzie teraz panna Karolina? — pytało dziecko.
Chłopka wzruszyła ramionami.
— A bo ja wiem!... taka nawiedzona to może i z wiedźmami gdzie latawice urządza...
Lecz Kizia wstrząsała główką.
— Nie!... panna Karolina jest biedna, chora...
— No to kiedy chora to i poszła precz — śmiała się chłopka.
— Dlaczego?
— Bo w służbie słabowania niema. Państwo płacą za zdrowe, a nie chore ciało!
— A cóż teraz będzie panna Karolina jadła?
Marcysia zastanowiła się chwilkę.
— A... trawę przy drodze! Już taka dola takich, co są nawiedzeni jakim choróbskiem. Niech pokutuje.
Dziecko otworzyło szeroko błękitne oczęta.
— A za co nianiu? — spytała, — czy to jej wina?
Odpowiedzi nie było.
Marcysia stała teraz cicho — zamyślona i w umyśle jej upartym zaczynały się budzić wątpliwości — czy rzeczywiście ci, którzy są „nawiedzeni choróbskiem“, powinni jeszcze tłuc się po świecie, bez domu i łyżki strawy, gnani jak psy bez pana po rozstajnych drogach, męczeni nędzą i ludzką pogardą?
Lecz prędko zerwilistyczna jej natura, którą miała w sobie przyrosłą do swej duszy — wzięła górę nad budzącem się poczuciem człowieka.
— Panna Karolina oszukała jaśnie państwa, bo zgodziła się do służby chora — jaśnie pan ją napędził i dobrze zrobił. — Jak jaśnie pan kupuje bydło, albo godzi ludzi do służby, to chorych brać nie może. Jaśnie państwa pieniądze święte... i trza je odrobić uczciwie!
Umilkła na chwilę — pociągnęła nosem i zaczęła na Kizię naciągać kołderkę.
— A teraz niech Kiziunia się przeżegna, ta spać się położy... A może opowiedzieć bajkę o czapce. Co?