Strona:Gabriela Zapolska - Parya.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krywał nędzę jej istnienia i oddalano ją natychmiast, a ona milcząc zbierała swe nędzne łachmany i szła dalej parya bezdomna, szukać nowego miejsca, wlokąc ze sobą i w sobie tę hydrę potworną, która przylgnęła do niej jak trąd i objąwszy ją w swe straszne, wyniszczające objęcia, chwili spoczynku dać nie chciała. I była to straszna tragedya — życie tej kobiety, nędzarki zmuszonej do wynajmowania się innym zdrowym i wyższość posiadania własności nad nią mającym, aby zawsze kryć się ze swym fizycznym bólem, który uważany był w klasie tych, co płacą, za odrażające kalectwo, a ukrywanie tegoż za oszustwo i niegodną chęć wyłudzenia zapłaty za zły i nic warty towar. I całe lata wlokła się ta panna Karolina po świecie, wypędzana zewsząd z pogardą — mając w dodatku do musu wynajmu swego ciała i swej inteligencyi — potworną hydrę — rzucającą się na nią cichaczem wśród nocy, jak szakal na trupa i targającą tym trupem aż do brzasku dnia, który wstawał promienny i królewski, oświecając porannemi blaski tych, co ludźmi się zowiąc, słowo „sprawiedliwość“ z legowisk swych wygnali i jednym wszystkie nieszczęścia, smutki, cierpienia, braki i nędzę ciągnąć każe — po to — aby drudzy z tychże samych nędz i smutków, braków i nieszczęść — swe własne dostatki i uśmiechy tworzyli.
Na swojem łóżeczku klęcząc Kizia — patrzyła na wijącą się w konwulsyach guwernantkę i bijące jak młotem serduszko cisnęła do piersi okrytej koszulką. Czuła, że dzieje się pannie Karolinie jakaś wielka krzywda, straszna niesprawiedliwość, pokryta dla jej dziecięcego umysłu nieprzejrzaną mgłą tajemnicy. Chciała wołać, dojść do łóżka, ująć ręce swej ukochanej guwernantki, lecz sił jej brakło — tylko osunąwszy się na krawędź łóżeczka, wołała cicho ze łzami.
— Panno Karolino! panno Karolino!
Lecz nagle drzwi się roztworzyły z łoskotem i przez nie wpadła Marcysia widocznie snującą się po sieni, do której przytykał ścianą dziecinny pokój. Jak huragan rzuciła się ku Kizi i porwała ją na ręce.
— Chodź Kiziuniu!... nie patrz!... nie patrz!... to odmina, w niej nieczysta moc siedzi!... i szorstkiemi dłońmi zakrywała oczy dziecka, unosząc je w stronę pokoju Terlikowskich.
Lecz Kiziunia wyciągała ręce i wołała wciąż ze łzami:
— Panno Karolino! panno Karolino!

..........

Następnego wieczoru — na miejscu, gdzie stało łóżko panny Karoliny — czerniał już tapczan Marcysi, która tryumfalnie wniosła swój kilimek i poduszkę do dziecinnego pokoju, z jakiego ją owa nieszczęsna guwernantka na kilka miesięcy wygnała.
Chłopka tryumfowała — układając Kizię do snu. — Dziecko po wzruszeniach ubiegłej nocy przyjść do siebie nie mogło, i blade z oczyma mgłą powleczonemi, zdawało się w owym ciemnym kącie szukać wciąż cienia panny Karoliny, która tak groźnie i tragicznie przemknęła się przez poranek życia dziewczynki, pozostawiając po sobie ślad widma prześladowanego tajemniczą i fatalną potęgą. Dwunastą wybił chrapliwie zegar i w ciszy nocnej jego głos zdawał się być jeszcze silniejszym i bardziej wypełniającym przestrzeń dziecinnego pokoju. — W framudze z łóżeczka o wysokich, na bronzowy kolor pomalowanych ścianach — podniosła się Kizia i uklękłszy wśród porozrzucanej pościeli, zdawała się czekać na coś — wsłuchiwać się w ciszę...
Lecz z po za parawanu słychać było tylko równy i głośny oddech Marcysi, z drugiej framugi sapanie nagłe zakatarzonego Kocia.
Kizia klęczała tak długą chwilę i nagle zwróciła się w stronę parawanu.
— Nianiu!
Chłopka porwała się w jednej chwili, przyzwyczajona do kaprysów dziecinnych, zrywających ją z pościeli i płoszących jej sen z powiek.
— Czego chcesz Kiziuniu?
Do łóżeczka dziecka dreptała cała biała — w długiej koszuli i narzuconej na wierzch parcianej spódnicy. Na głowie miała turban z kawałka perkalu, na szyi dzwoniły medaliki i dwa sznurki paciorek.
— Czego chcesz Kiziuniu?
Lecz Kizia odrzucała ręce chłopki, które wyciągały się ku niej szorstkie i postronkami żył poprzecinane.
— Gdzie teraz jest panna Karolina? — spytała cichutkim głosem.
Po raz pierwszy od wczoraj wymówiła imię swej nauczycielki. — Cały dzień zamknięta w pokoju Terlikowskiej śledziła w milczeniu bieg wypadków i twarze rodziców, turkoty zajeżdżających bryczek i gdy nareszcie wieczorem wprowadzono ją do dziecinnego pokoju — tapczan Marcysi wniesiony na miejsce łóżka guwernantki objaśnił ją dostatecznie o wyrzuceniu za progi Gliniewieckiego dworu tej, którą jakiś ból straszny nocami szarpał i głowę jej biedną o kanty łóżka tłukł w bezlitośnym szale.
— Nianiu!... gdzie teraz panna Karolina? — pytało dziecko.
Chłopka wzruszyła ramionami.
— A bo ja wiem!... taka nawiedzona to może i z wiedźmami gdzie latawice urządza...
Lecz Kizia wstrząsała główką.
— Nie!... panna Karolina jest biedna, chora...